Oglądałam niedawno debatę na YouTube o tym czy prawica przegrała kulturę. Bronisław Wildstein na początku swojego wystąpienia przytoczył szeroką definicję kultury czyli całokształtu wyrobów człowieka. Nie zwróciłam na to szczególnej uwagi, słuchałam dalej. Debata jak debata, może jeszcze do niej wrócę, ale nie o niej dzisiaj zamierzam pisać.
Pojęcie kultura materialna jest tak oczywiste przy omawianiu jakichś zamierzchłych cywilizacji, natomiast zaskakujące stało się dla mnie w kontekście mojego dnia codziennego.
Jest niedziela (palmowa), jestem trochę chora, ale nie na tyle, żeby nie upiec ciasta. Mam ostatnio lekkie problemy z wątrobą więc przez ostatnie miesiące piekę różne warianty ciasta biszkoptowego z owocami albo zatopionymi w cieście albo w galarecie. Pieczenie ciasta jest rodzajem magii - trochę białego proszku, jajek i innych sypkich lub płynnych substancji, wysoka temperatura i wychodzi coś pysznego, napełniającego zapachem całe mieszkanie i klatkę schodową na dodatek, i sprawiającego, że dom jest domem. Jest to niewątpliwie produkt kultury, a stosując starożytną definicję - dzieło sztuki. Starożytni (a za nimi ludzie średniowiecza) bowiem za sztukę uważali każdą aktywność, która wymaga jakiejś umiejętności jak wykucie rzeźby w marmurze czy uszycie butów, ułożenie pieśni czy upieczenie chleba, taniec czy wytwarzanie garnków. Taka definicja ma dla mnie zdecydowanie więcej sensu niż uznanie za dzieło sztuki wiadra odchodów słonia tylko dla tego, że odpowiednie gremia, miały taki kaprys.
Cytuję w swojej pracy książkę o sztuce prehistorycznej, w której autor (nie pamiętam nazwiska) stwierdza, że sztuka jest tym przejawem, które odróżnia człowieka od zwierzęcia (teoria ewolucji ma pewien problem z tą granicą), chodzi mu przy tym o tzw. "sztukę wysoką". Ja natomiast chciałam zauważyć, że sam fakt przygotowywania sobie posiłków i ubrań jest właściwy tylko człowiekowi i to ta część kultury, w której tworzeniu wszyscy bierzemy udział.
Zawsze mnie irytuje kiedy moja matka dziwi się, że "mi się tak chce" upiec ciasto uszyć sobie kieckę, płaszcz albo kapelusz, przygotować ileś tam potraw na święta itp. Zazwyczaj sugeruje przy tym, żeby kupić gotowe i nie marnować czasu. Pod wpływem takiego gadania sama się zastanawiam, co sprawia, że mi się chce. Odpowiedź jest prosta mam tą samą radochę wkładając ręce w mąkę, żeby zrobić z niej makaron jak wtedy gdy wkładałam je w glinę, żeby modelować rzeźbę. Wymyślanie co przygotuję na święta, czy co sobie uszyję na wiosnę dostarcza mi dokładnie tej samej przyjemnej ekscytacji co "twórczość artystyczna", a przy tym wolne jest od całej masy dylematów p.t. gdzie ja to będę przechowywać.
Miałam kiedyś ambicję, żeby być "twórcą kultury" nie przebiłam się jednak, nie dopchałam. Zrobiłam kilka wystaw, obrazki się podobały i miały całkiem niezłe recenzje. Sprzedałam 2 sztuki (słownie dwie), dla reszty muszę wynajmować magazyn. Tak wiec wątek "sztuki wysokiej" ma w moim życiu gorzkawy posmak, a myśl o kosztach przechowywania skuteczniej mnie hamuje niż zrzędzenie mojej matki.
Szycie ciuchów naraża mnie na zazdrość i wrogość innych kobiet, nawet gotowanie na święta (i próbowanie) przyczyniło się do ujawnienia słabości mojej wątroby, a jednak ciągle mi się chcę!
Nie jestem nawiedzona, ale kiedy wałkowałam ciasto na makowiec przed Bożym Narodzeniem czułam żywy (i pozytywny) związek z tymi wszystkim pokoleniami kobiet z mojej rodziny, które robiły to samo przez wieki.
Te wszystkie niedoceniane dziś czynności, przędzenie lnu lub wełny, tkanie płótna, szycie kożuchów, robienie na drutach, granie na skrzypkach, śpiewanie ułożonych na prędce przyśpiewek, opowiadanie niesamowitych historii wieczorami i wszystko, to co znam z opowieści moich rodziców jawi mi się jako zdecydowanie bogatsze niż tzw. dobrodziejstwa cywilizacji, która chce nas na wszelkie sposoby sprowadzić do roli konsumentów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz