Wczoraj na portalu Bibuła w artykule potępiającym taniec podczas mszy u łódzkich Jezuitów przeczytałam taki oto tekst:
"Oczywiście nie wszyscy katolicy porzucają ruchy młodzieżowe. Pozostaje przy nich znikomy odsetek, zazwyczaj osób bardzo nieśmiałych, niezaradnych, zagubionych, samotnych. Wspólnoty są ich całym życiem i będą tego bronić. To być może jedyne grupki społeczno – towarzyskie, gdzie ludzie ci czują się akceptowani. Ale równocześnie zauważmy, że właśnie tak wygląda stereotyp polskiego katolika, jaki mają osoby niereligijne. Ten stereotyp nie jest bezpodstawny, gdyż kształtuje się poprzez lata, począwszy od czasów szkolnych i młodzieżowych."
i jestem w kropce.
Nie zamierzam dyskutować z autorem na temat ruchów charyzmatycznych (do których - o ile dobrze zrozumiałam - zalicza także Oazę) w Kościele Katolickim. Jestem skłonna się zgodzić z wieloma jego tezami, ale powyższy fragment mnie obalił.
Czyli osoby "bardzo nieśmiałe, niezaradne, zagubione i samotne" we wspólnotach to wstyd dla Kościoła? Wstyd przed niewierzącymi? O ile dobrze rozumiem Kościół powinien wymienić je na bardzo pewnych siebie wybitnie zaradnych ekstrawertyków, którzy absolutnie nigdy nie są zagubieni. Tylko, że tacy ludzie na ogół nie potrzebują ani Boga ani wspólnoty.
Zawsze myślałam, że Jezus powiedział: "przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a ja was pocieszę" i jeszcze "nie potrzebują lekarza zdrowi tylko ci, którzy się źle mają", ale to może ja czegoś nie zrozumiałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz