To jedna z tych denerwujących nocy, kiedy nie mogę spać na
skutek przerabiania „materiału”, którego dostarczył mi dzień (zwłaszcza, że
toksyczni sąsiedzi tłuką się na klatce schodowej jak opętani). Nie pozostaje mi
więc nic innego jak pomóc sobie przelewając na „papier” ten ładunek.
Historię o „szkole dialogu cywilizacji” piszę także dla
Ciebie, drogi potencjalny czytelniku, żeby przestrzec Cię przed podejmowaniem pewnych
decyzji pod wpływem desperacji.
Rzeczona szkoła ogłosiła się na stronie wrocławskiej, że
potrzebuje nauczyciela języka obcego w określonym wymiarze godzin. Długo
omijałam wzrokiem to ogłoszenie, gdyż nie mam już ochoty uczyć nikogo, a
zwłaszcza dzieci. Kiedy jednak nie wypaliło coś, na co miałam nadzieję
zrozumiałam, że prawdopodobnie zmuszona będę robić coś, na co nie mam ochoty –
czemu więc nie to najlepiej znane!
Sekretarka brzmiała przyjemnie przez telefon, byłam mile
zaskoczona, kiedy w reakcji na przesłane CV i skany dokumentów – w tym dyplomu
z katolickiej uczelni – zostałam zaproszona na rozmowę. Wchodząc do holu
poczułam się lekko dziwnie widząc gwiazdę Dawida, hebrajskie napisy na drzwiach
(także kibla), cytat z Korczaka podpisany jego prawdziwym nazwiskiem i
malowidło przedstawiające świątynię Salomona, a wszystko to wśród ogromnej
ilości podobizn kotów. Na zaszczyt dialogu z dyrektorką i „prezeską” musiałam
odpowiednio długo poczekać by dowiedzieć się, że najpierw muszę przeprowadzić
próbną lekcję, co uczyniłam (nie mając pojęcia o poziomie grupy zresztą).
Wypadła lepiej niż drugiej kandydatki i dopiero wtedy mogłam „negocjować”
warunki zatrudnienia. Umowa , którą mi przedstawiono do podpisu nie miała wiele
wspólnego z wynikiem tych negocjacji, a po tygodniu została mi wypowiedziana
przez telefon bez zbędnych ceregieli (z powodu choroby gardła). Historia jakich
wiele – sorry, taki mamy „rynek pracy”.
Coś mnie jednak zafrapowało w owej instytucji
prowadzonej przez fundację tej samej nazwy. Przede wszystkim to specyficzne
uczucie, które zazwyczaj towarzyszy wchodzącemu do pewnych antykwariatów,
galerii sztuki i innych tego typu miejsc służących np. za pralnię brudnych
pieniędzy. Wszystkie obecne tam osoby wpatrują się w potencjalnego klienta w
charakterystyczny sposób usiłując ustalić czy to jakiś naiwny jeleń, swój z
interesem czy policja. Podobne nieżyczliwe, podejrzliwe i uciekające spojrzenia
ciemnych oczu towarzyszyły mi od pierwszego dnia. Było jasne, że nie jestem
swoja (dokumenty & wygląd), więc co właściwie tam robię i jak się dostałam?
Miejsce z punktu widzenia nauczyciela wyjątkowo
nieatrakcyjne. W pokoju nauczycielskim w porywach 4 krzesła – więcej nie trzeba,
gdyż wszyscy po skończeniu lekcji zobowiązani są pozostawać w klasach całą
przerwę słuchając opętańczego wrzasku podopiecznych. Mają do wyboru dusić się w
ich smrodzie lub zafundować sobie przeziębienie otwierając okna (nie wolno im
wyjść z sali póki nie pojawi się następca). Na określonych przerwach muszą
sprowadzać dzieci do stołówki w piwnicy (z drugiego piętra na przykład) na
śniadanie, zupę i drugie danie, a także usługiwać przy stole. Czas przewidziany
dla nauczyciela, żeby się nieco zregenerował między lekcjami – 0 minut. Higiena
pracy – nieistniejąca, ryzyko zachorowania (przeziębienia, infekcje dróg oddechowych,
infekcje wirusowe „oddziecięce”) 100%. Dzieci jak dzieci - niektóre miłe i
przylepne, niektóre niesforne a sympatyczne, inne rozwydrzone do obrzydliwości,
ewidentnie proszące się o rzetelne przetrzepanie zadu póki nie jest za późno. Wygląd
wielu z nich nie zdradza przynależności do mniejszości narodowej, natomiast rzuca
się w oczy duża ilość rosyjskich nazwisk i imion (zupełnie nie widziałam żadnych
Rosenzweigów ani Bernsteinów – pewnie przodkowie zmienili nazwiska u zarania
PRLu). Życzliwe ciemne oczy rzuciły mimochodem, że w tej szkole są przede
wszystkim uczniowie trudni, którzy nie poradzili sobie w normalnych szkołach publicznych,
co wiele wyjaśnia np. dlaczego w pewnych klasach do przeprowadzenia lekcji potrzebnych
jest dwóch nauczycieli.
Zawzięte ciemne oczy cedzą przez zaciśnięte zęby, że nie
rozumieją jak można pozwalać uczniom na pewne (niesprecyzowane) zachowania. „Dyrektorka?”
– dopytuję – „prezeska” – słyszę w odpowiedzi – „ona tu wszystkim rządzi,
dyrektorka nie ma nic do powiedzenia”.
Wierzę bez trudu po krótkim doświadczeniu z tym tandemem.
Prezeska, która jest zbyt wielka, żeby osobiście rozmawiać z osobą, którą
przyjmuje do pracy ewidentnie ma „wielkie serce dla dzieci”. W holu na
widocznym miejscu wywieszona lista praw dziecka, szukałam analogicznej listy obowiązków
ucznia, szukałam, lecz nie znalazłam… Widocznie obowiązki należą wyłącznie do
nauczycieli – taki „trynd” w wychowaniu młodego pokolenia, którego skutków doświadczamy
wszyscy. Moim skromnym zdaniem powinna być za to odpowiedzialność karna. Nic na
to nie poradzę, ale skojarzenie z Kajetanem P(Oznańskim) – też „prawniczego”
pochodzenia – samo się narzuca. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że jeśli
mamusia-prokurator załatwi mu wariackie papiery umożliwiające uniknięcie
odpowiedzialności za ohydną zbrodnie będzie kolejną osobą, którą synalek wolny
od „chrześcijańskich przesądów” zechce zjeść.(Smacznego!)
Kolejny „trynd” to zatrudnianie w prywatnych szkołach
dziennych dla dzieci i młodzieży nauczycieli na umowę-zlecenie. Nauczyciel ma w
umowie wyłącznie prowadzenie zajęć i tylko za to mu się płaci (23PLN za
godzinę), pozostałe czynności jak opieka nad uczniami na przerwach, prowadzenie
ich do stołówki i usługiwanie przy stole, rady pedagogiczne i zebrania z
rodzicami wykonuje za darmo, łudzony nadzieją, że jak się sprawdzi, to będzie
umowa o pracę. Obiecać można wszystko, to nic nie kosztuje…, a międzyczasie na
święta gojowskie i ferie semestralne niech poszuka sobie, jeleń, innej pracy.
Umowę – zlecenie wypowiada się nadzwyczaj łatwo, a i to zbyt-wielka–na–kontakty-z-nauczycielami-prezeska
wysługuje się sekretarką. Proszę o wypowiedzenie na papierze i jestem zbyta
kłamliwym zapewnieniem, że zostanie mi wysłane pocztą. Nie muszę nikomu tłumaczyć,
że nic takiego nie następuje, więc udaję się osobiście po rzeczony papier i
pieniądze, których wbrew zapewnieniom też mi nie wpłacono na konto.
Kiedy zbliżam się do jaskini zbyt-wielkiej-prezeski z pomieszczenia
obok wyskakują złe małe ciemne oczka z napastliwym pytaniem „a pani do kogo?”, „jestem
umówiona z panią zbyt-wielką” odpowiadam skromnie „a nazwisko?” „Igrekowska!”. Złe
małe oczka wskakują do jaskini zbyt-wielkiej i przy wpół otwartych drzwiach
anonsują mnie z właściwą sobie uprzejmością „przyszła ta Igrekowska czy jak tam
się ona nazywa!”
Nie jestem godna widoku oblicza zbyt-wielkiej, więc równie
uprzejmie skierowana zostaję do sekretariatu, gdzie obsługują mnie -
niezręcznie czujące się w tej sytuacji - jasne oczy. Wychodząc odczuwam silną
pokusę nakopania w zadek złym małym oczkom, ale powstrzymują mnie „chrześcijańskie
przesądy” i konieczność zachowania swojej niekaralności w nadziei na następną
świetną posadę. Ograniczam się do rytualnego otrzepania butów, żeby nawet
najmniejszy pył z tego miejsca do nich nie przywarł.
Szansa na następną fantastyczną posadę pojawia się niebawem.
Tym razem na tej samej stronie wrocławskiej ogłasza się szkoła fiksum-dyrdum z
ofertą zatrudnienia na umowę o pracę. Chwytam za telefon i słyszę wygłoszone
nieprzyjemnym tonem „proszę złożyć papiery!” Sprawdzam fiksum-dyrdum w Internecie
– oczywiście szkoła żydowska again.
Nie mam ochoty na kolejny dialog z cywilizacją, w której
pojęcie prawdy jest - oględnie mówiąc - inaczej pojmowane. Mam poważne obawy, że
owa umowa o pracę to owszem, ale za rok „jak się Pani sprawdzi” albo, że
wynegocjowana ustnie stawka ulegnie tajemniczej redukcji w umowie pisemnej. Tym
razem papierów przezornie nie składam.
Swoją drogą czy to nie ciekawe, że powstaje tyle nowych
szkól żydowskich we Wrocławiu. Czy jest aż taki popyt? Czy sami inicjatorzy są
Żydami czy też podszywają się pod mniejszość narodową ciesząca się statusem
świętej krowy z zupełnie innych powodów? Trudno wymyślić sobie lepszy szyld dla
dowolnej działalności „wymagającej dyskrecji”. W razie ujawnienia czegoś śmierdzącego
pozostaje zawsze oskarżenie o antysemitnictwo.
A może rzeczywiście mamy w społeczeństwie taką ilość kryptożydów,
którzy wcale nie wyjechali do Izraela – jak nam mówiono – tylko zmienili
nazwiska? A może wiatr historii zamierza nam ich nawiać, a wtajemniczeni już
przygotowują na ich przyjęcie wylęgarnie nowych elit (w stylu Kajetana P.)?
Tak czy siak, po osobistym zetknięciu się z żydowskim (albo
podszywającym się pod Żyda) pracodawcą muszę przychylić się do zdania papieża
Benedykta XIV wyrażonego w cytowanej wcześniej bulli "A quo primum" z 1751 r., że dla chrześcijanina
jest to sytuacja wysoce niewskazana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz