Znowu to zrobiłam (choć doświadczenia ponad pół wieku życia powinno mnie czegoś nauczyć)! Znowu poszłam na drugi dzień rekolekcji po niedzielnej "zajawce". Nie byłam nadmiernie rozentuzjazmowana, ale stwierdziłam że dam szansę (rekolekcjoniście?sobie? Bogu?)
Nie poddaję w wątpliwość dobrych intencji rekolekcjonisty, jestem mu skłonna nawet przypisać pewien wgląd w problem samotności na przykład, tylko ten język!!! Rozumiem, że sam Ojciec nie wymyślił "bezinteresownego daru z siebie" tylko go zacytował, ale nawet jeśli cytat pochodzi z pism św. Jana Pawła II, to i tak jest skrajnie koszmarny, budzący najgorsze skojarzenia, a co gorsza, całkowicie nieadekwatny.
O "oddaniu się" ukochanemu może marzyć zakochana kobieta (mężczyzna, podejrzewam, widzi to nieco inaczej), oddać się można w ręce Opatrzności w świadomym akcie zaufania ("kto się w opiekę odda Panu swemu, a szczerym sercem szczerze ufa jemu...") i to właściwie tyle w temacie "daru z siebie".
Darami obdarzali swoich ludzi jarlowie,wodzowie i wszelkie jednostki aspirujące do przywództwa w społeczności, aby zapewnić sobie lojalność towarzyszy i ich udział w następnej wyprawie. Ich dary miały wartość nie tylko z powodu np drogocennego kruszcu z którego zostały wykonane, lecz także ze względu na wysoki status osoby dawcy. Niewiele się zmieniło od owych zamierzchłych czasów - cenimy dary od ważnych dla nas osób. Dary od osób nic nie znaczących są nic nieznaczące, a nawet irytujące lub budzące zażenowanie i zniecierpliwienie. Każdy z nas to widział. Metafory "daru z siebie" w przypadku małżonków można jeszcze bronić - w końcu są (lub powinni być) dla siebie najważniejszymi osobami na świecie. W sytuacji osoby samotnej, zwłaszcza o niskim statusie, wciskanie siebie niezainteresowanym w formie daru musi skończyć się tragicznie. Szczególnie niesmaczna jest jest metafora "oddawania się za darmo" w przypadku kobiet. Nie muszę tłumaczyć dlaczego.
Gdyby Ojciec swą myśl ubrał w słowa bardziej inspirujące jak np szukanie Prawdy, Piękna i Dobra, opowiadanie się po ich stronie czy coś w tym stylu, niejeden uczestnik rekolekcji wyszedłby z nich podniesiony na duchu.
W kwestii osób jak to Ojciec ujął "zaniedbanych, nie znających języka miłości, które ani same nie dają ani od nikogo nic nie chcą" mam poważne wątpliwości czy w ich przypadku uczenie się tego języka jest dobrym pomysłem. Języków obcych uczymy się, kiedy ich potrzebujemy np wybieramy się za granicę, wymaga tego pracodawca albo uczelnia itp. Nie widzę sensu uczenia się języka, którym nie będziemy mieli szansy się posłużyć. Osoby "zaniedbane" są takie, bo tak ukształtowało je życie, które przecież od początku było w rękach Boga Wszechmogącego. Być może owa emocjonalna samowystarczalność będzie im do czegoś potrzebna w życiu?
Zilustruję swą myśl przypadkiem prof. Zybertowicza. Wyznał on niegdyś, że według pewnego badania psychologicznego jego socjalizacja jest tuż przy dolnej granicy normy. W praktyce oznacza to, że jest niepodatny na sygnały niewerbalne ze strony grupy. Dzięki temu zdecydowanie łatwiej mu być nonkonformistą. Każdy, kto widział profesora Zybertowicza biorącego udział w jakiejś medialnej nawalance przyzna, że rozbuchane emocje uczestników nie udzielają mu się, a w rzadkich chwilach, kiedy jest przy głosie podnosi poziom debaty na wyżyny niedostępne pozostałym rozmówcom.
Nie wybieraliśmy naszych wczesnych doświadczeń, zostały nam zadane. Staram się ten fakt interpretować w duchu ufności. Owe doświadczenia i ich konsekwencje możemy potraktować jak kota w butach lub innego konika garbuska. Jesteśmy nimi rozczarowani, a nawet zdruzgotani, bo nie tak wyobrażaliśmy sobie nasze życie, ale kto wie czy na drodze, która nas czeka nie będą tym czymś, bez czego nie wykonalibyśmy naszego zadania (jak oślizgły Gollum w przypadku Frodo Bagginsa).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz