W poprzednim poscie umieściłam napisany onegdaj artykuł o torturowaaniu kobiet idiotycznym ideałem urody. Pozornie nie ma wiele wspólnego z teorią gór lodowych, a jednak...
Na zdrowy rozum, człowiek nie powinien kwestionować kształtu i rozmiaru swego ciała, zwłaszcza jesli jest zdrowe i dobrze mu służy. Skąd ta autodestrukcyjna niezgoda na własny wygląd? Nikt nie wpadłby na coś takiego, gdyby nie inni, którzy podsunęli mu chorą ideę: Powinieneś wyglądać nie tak jak wyglądasz tylko zupełnie inaczej. Przyznanie im racji (nawet częściowe) to rozpoczęcie beznadziejnej walki przeciw naturze, w której człowiek zawsze jest przegrany niezależnie od tego czy osiągnie swój absurdalny cel czy nie.
Pewnej analogii dostarcza nauka Kościoła o powołaniach, a ścislej ten jej fragment, który głosi, że zasadniczo są dwa: małżeństwo i kapłaństwo/życie konsekrowane. Jeśli ktoś nie łapie na jedną z tych opcji to znaczy, że coś jest z nim nie tak. I znowu zaczyna się beznadziejna walka, aby dopasować rzeczywistość do przyjętych z góry założeń.
Podobne zjawiska można zaobserwować w życiu publicznym - vide Gazeta Wyborcza pouczająca tubylczy naród jak bardzo jego tradycja jest głupia, anachroniczna i szkodliwa oraz dostarczająca "postępowych" idei, które nosi się na "europejskich" salonach.
Przyklady możnaby mnożyć.
Być może jest tak, że szarpiemy się z jakąś niemożnością tylko dlatego, że nie potrafimy zaakceptować rzeczywistości takiej jaka jest? Nie wiem. Gdzie przebiega granica miedzy tym, co możemy zmienić, a tym, co powinniśmy zaakceptować?
Nie ośmieliłabym się powiedzieć komuś bezdomnemu, albo wlaśnie wyrzucanemu na bruk, bo nie ma z czego zapłacić czynszu, "zaakceptuj to". Nie sądzę, że taki argument trafiłby do samobójcy, który nie ma pracy ani mieszkania ani żadnej nadziei na zmianę tego stanu rzeczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz