"Debata" koncentruje się na cechach fizycznych przeciwnika i brzmieniu jego nazwiska/nazwy partii. Repertuar wyzwisk nieco rozszerzony i uładzony - obok swojskiego wieśniaka czy buraka funkcjonuje "mniej wykształcony, gorzej zarabiajacy, z mniejszej miejscowości". "Głupią wariatkę" czy "debila jednego' zastępuje się na ogół "oszołomem", "frustratem" względnie, "nieudacznikiem" i sugeruje badania psychiatryczne.
Celem skompromitowania przeciwnika w oczach ogółu nie wystarczy już stwierdzenie, że śmierdzi, "spierdział się" lub narobił w gacie, lepiej widziane na salonach medialnych jest oskarżenie o mityczny "język nienawiści", "faszyzm", "szowinizm", "homofobię", "ksenofobię", "ciemnogród" i obowiązkowy "antysemityzm".
Gorzej mi od tego.
Lata spędzone w przedszkolu były największym koszmarem mojego życia. Nawet w najgorszych snach nie podejrzewałam, że jako dorosła osoba będę musiała do niego wrócić. Jednak od czasu pracy w pewnym liceum prowadzonym przez zakonnice, gdzie jedna starsza wiekiem siostra powiedziała mi z przyganą w głosie, że mam niewłasciwy kolor włosów (chodziło o kolor naturalny), nic mnie już nie jest w stanie zadziwić.
Politykom partii rządzącej, funkcjonariuszom "mainstreamowych" mediów i spotkanym na drodze życia czcigodnym osobom, które mimo wieku nie wyzbyły się przedszkolnego patrzenia na bliźnich, dedykuję pierwszy rozdział mojej książeczki dla dzieci uciemiężonych (nigdzie wcześniej nie publikowanej).
Przedszkole
Wszystkie nieszczęścia Malwinki zaczęły się pewnego jesiennego poranka, kiedy to mama zaprowadziła ją do tego strasznego miejsca zwanego przedszkolem. Malwinka szła ufnie przy boku mamy, nie przeczuwając, co ją czeka, Ciężkie okulary zjeżdżały z małego noska i dziewczynka musiała co chwilę je poprawiać. Grube szkła powiększały szarozielone oczy Malwinki do rozmiarów spodków, nadając jej twarzy wyraz ciągłego zdziwienia lub przerażenia. Lewe zasłonięte było plastrem, więc musiała się zadowolić tym, co widziało jej prawe oczko. Nie było to zbyt wyraźne, bo prawe oczko Malwinki nie chciało pracować, a co gorsza uciekało w stronę noska. „Wcale się nie dziwię - pomyślała Malwinka, kiedy zobaczyła przedszkole od środka - sama bym chętnie uciekła”.
Nigdy jeszcze nie widziała takiej ilości dzieci zgromadzonych w jednym miejscu. Pani była tylko jedna, toteż po przywitaniu nowej podopiecznej, zostawiła ją samej sobie. Zdrętwiała z przerażenia dziewczynka przycupnęła w jakimś kątku wstrzymując oddech, pragnąc stać się niewidzialna. Udało jej się to w pewnym stopniu, gdyż dzieci w większości zignorowały ją. Te, które ją jednak zauważyły ograniczyły się do skomentowania jej okularów w tonie nieprzychylnym. Malwinka była zaszokowana – okulary wprawdzie utrudniały jej życie, ale nie mogła zrozumieć, dlaczego przeszkadzają innym dzieciom albo dlaczego kolor jej włosów budził taką dziwną reakcje. „Przecież nie zrobiłam im nic złego. – myślała - Dlaczego mi dokuczają?”
Wszystkie kolejne dni w przedszkolu były powtórzeniem pierwszego w nieco złagodzonej wersji. Malwinka nigdy nie poczuła się tam dobrze. Mimo wielkiej ilości dzieci nie zawsze miała się z kim bawić i większość czasu po prostu przeczekiwała. Podobały się jej tylko makabryczne piosenki z nieoficjalnego obiegu dobrze oddające nastrój tej ponurej kazamaty jak np. ta o fabrycznej dziewczynie. Życie fabrycznej dziewczyny nie było łatwe, gdyż „co dzień o szóstej rano ryk syren budził ją” – Malwinka czuła tą sprawę gdyż i ją o podobnej porze wyciągano z łóżeczka i wleczono do tego przedpiekla. Niewyspana fabryczna dziewczyna musiała przysnąć lub się zagapić, bo „nagle pędzące koła w tryby wkręciły ją, krew popłynęła z czoła, oczy zbryzgane krwią”. W efekcie „nad jej grobem chłopak stał, o śmieć Boga prosił”. Tu Malwinka mogła bezkarnie dać upust łzom żalu nad nieszczęsną fabryczną dziewczyną, swoja własną niedolą i chłopakiem, który nie mógł się doprosić śmierci. To musiał być naprawdę swój człowiek, myślała Malwinka, nie tak jak Hendryk, bohater kolejnego hitu.
Otóż pewien człowiek mający córkę przecudnej urody z niejasnych względów „wydał ci ją za Hendryka, największego rozbójnika”, który zabił jej brata i zabrał jego chustkę. Zapewne była skrwawiona, gdyż Hendryk zażądał:
„Żono, żono wypierz mi ja i na słońcu wysusz mi ją
Żona prała i płakała, bo tą chustkę poznawała
To jest chustka brata mego, wczoraj w nocy zabitego”
Hendryk, gdy to usłyszał bardzo się na nią rozzłościł i
„rano wywlókł ją na łączki, powyrywał białe rączki
Powyrywał białe rączki i wydłubał jasne oczy…”
Potworność tego czynu nie mogła się pomieścić w głowie, choć po namyśle Malwinka stwierdziła, że niektórzy chłopcy, jak np. Maciek Dzięcioł – jej główny prześladowca – mogli być zdolni do czegoś podobnego. Mówili brzydkie słowa jak na przykład pisiorek, albo nawet sisiorek i inne, których znaczenia nie rozumiała. Podczas ciszy poobiedniej, gdy tylko pani wyszła, wyskakiwali z pościeli i pokazywali wszystkim dzieciom gołe tyłki i inne przedziwne części ciała. Maciek Dzięcioł robił świecę na łóżku, po czym na przemian błyskawicznie ściągał i nakładał majtki, wołając „iii – ooo, iii – ooo jedzie karetka pogotowia!”
Karetka pogotowia rzeczywiście przyjechała, kiedy Magda Szczypalska popchnęła małą Taśtę tak mocno, że ta upadła uderzając głową o kant ławki i rozcięła sobie łuk brwiowy. „Krew popłynęła z czoła, oczy zbryzgane krwią”, choć Taśta nie była fabryczna dziewczyną i Malwinka miała niepokojące przeczucie, że nad jej grobem nikt by o śmierć Boga nie prosił. Tymczasem żyła jeszcze, leżała na podłodze trzymając biedne małe rączki przy twarzy, a jej płacz nie miał już w sobie nic ludzkiego, przypominał skowyt rannego zwierzęcia. Malwinka nie widziała nigdy w życiu takiej ilości krwi – i to wszystko wypłynęło z drobnej, chudej Taśty
Rana wymagała szycia. Pani wezwała obie mamy – dręczycielki i jej ofiary. Mama Taśty – starsza, zmęczona, skromnie ubrana – wyglądała dziwnie obojętnie, bardziej skrępowana faktem wezwania jej do przedszkola niż przejęta losem swego dziecka. Mama Magdy Szczypalskiej – śliczna, młoda i elegancka, z pobladła twarzą i łzami napływającymi do oczu – była przerażona i roztrzęsiona. Malwinka współczuła jej z całego serca, że urodziła takiego potwora.
Magda Szczypalska, bowiem, choć należała do dworu królewny Żanety - przedszkolnej elity - i mogła bawić się najładniejszymi zabawkami, szybko się tym nudziła. Zdecydowanie wolała zabawę kosztem innych dzieci. Taśta była ofiarą idealną – zastraszona, drobna i słaba, sepleniła(mówiła „t” zamiast „k”) i często robiła „tuptę” w majtki. Płakała wtedy cichutko, bojąc się powiedzieć komukolwiek, gdyż pani, kiedy cos takiego odkryła, nie kryjąc zniecierpliwienia i obrzydzenia, zawstydzała ją przed innymi dziećmi.
- Zesrała się w gacie!!! – wołała Magda Szczypalska w uniesieniu, wybuchając przy tym śmiechem, o którym trudno powiedzieć czy był bardziej okrutny czy głupkowaty. Na jej widok Taśta bladła i drętwiała w bezruchu jak mały ptaszek pod wzrokiem jadowitego węża. Dręczycielka próbowała jak daleko może się posunąć, a nie napotykając oporu posunęła się za daleko. Teraz nawet ona czuła się nieswojo. Przez kilka dni wszystkie dzieci unikały jej jak zadżumionej i Malwinka ze zdziwieniem odkryła na jej twarzy coś, co trochę przypominało ludzki wyraz smutku i zagubienia. Taśta do przedszkola już nie wróciła, a Magda Szczypalska po krótkim okresie niełaski zajęła swoje miejsce na dworze królewny Żanety, gdyż nikt, absolutnie nikt nie mógł się oprzeć pięknym drogim zabawkom i słodyczom, których nie skąpili jej zamożni rodzice.
Niedługi czas po tym zdarzeniu, kiedy Malwinka wciąż miała w oczach zakrwawioną Taśtę, a w uszach jej krzyk, wyglądając na przedszkolne podwórko zauważyła coś niezwykłego. Na nagich gałęziach drzewa oprócz wróbli, które zawsze tam były, siedział kanarek. ”Musiał uciec z klatki” pomyślała i uśmiechnęła się mimo woli Wyglądał jak promień słońca w tym ponurym otoczeniu. Tego dnia oczekiwanie na mamę nie dłużyło jej się tak bardzo.
Nazajutrz jesienne słońce nieśmiało przezierało się przez zasłonę chmur, więc pozwolono dzieciom wyjść na dwór. Malwinka rozglądała się bacznie w nadziei ujrzenia kanarka - dziś nie była całkiem pewna czy jej się nie przywidział. Straciła już nadzieję, gdy nagle wzrok padł na jaskrawożółty przedmiot leżący na ziemi – był to kanarek, martwy. Malwinka przykucnęła i podniosła go – był zimny i sztywny.
- Zadziobały go wróble – głos dochodził z góry, więc Malwinka podniosła wzrok. Na najniższej gałęzi drzewa siedział nieduży, ciemny ptak z żółtym dzióbkiem. Jego skrzydła połyskiwały wszystkimi kolorami tęczy.
- Dlaczego? – wyszeptała dziewczynka.
Szpak wzruszył skrzydłami.
– Był inny i nie umiał się obronić. Każdy z tych powodów z osobna byłby wystarczający, a co dopiero oba naraz – ptak wydawał się znudzony wyjaśnianiem takiej oczywistości.
- Przecież chyba nie zrobił im nic złego? – nie mogła zrozumieć Malwinka.
- Co to ma do rzeczy? – ptak był wyraźnie zniecierpliwiony.
- Bo moja mama mówi, że jak ktoś jest dobry dla innych, to i inni są dobrzy dla niego i że nie wolno odpłacać złem, nawet jeżeli ktoś jest dla nas zły, a co dopiero atakować kogoś, kto nic nam nie zawinił – wyjaśniła Malwinka cierpliwie.
- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałem – prychnął ptak pogardliwie. – I nie widziałem nigdy ludzi stosujących się do takiej nauki – dodał po chwili namysłu.
Malwinka milczała. Musiała w duchu przyznać mu rację. Spojrzała na mieniące się kolorowo piórka na skrzydłach ptaka
I cos ja zastanowiło.
- Przecież ty także jesteś kolorowy, dlaczego nikt nie zadziobał ciebie? – zapytała olśniona.
- Wszystkie szpaki takie są – odrzekł ptak z godnością. – A poza tym jak możesz porównywać niewypowiedzianie elegancki połysk moich piórek z wściekłym kolorem tego tu nieszczęśnika – dodał urażony.
- Mi się podoba, jest jak słońce.
- Lepiej by było dla niego, żeby nie był, albo żeby poszukał sobie towarzystwa innych nieprzyzwoicie żółtych kanarków – odparował szpak i już go nie było.
Malwinka zakopała małego trupka i zamyślona wróciła do przedszkola.
Tego dnia przy obiedzie Maciek Dzięcioł wymyślił sobie nową rozrywkę – chlapanie zupą na Malwinkę. Z chwilą, gdy tłuste krople zlądowały na okularach dziewczynki i ładnej, uszytej przez mamę sukience, coś się w niej odmieniło. „Nie chcę być zadziobanym kanarkiem, niech dorośli, jeśli są tacy mądrzy, decydują, czym należy odpłacać za coś takiego” pomyślała gwałtownie wstając od stołu i kierując się prosto w stronę pani przedszkolanki. Skutek tej interwencji przerósł najśmielsze oczekiwania Malwinki – Maciek Dzięcioł musiał skończyć swój obiad na środku stołówki, siedząc na ziemi przy krzesełku. „Ponieważ je jak świnka” wyjaśniła pani. Wyglądał przez chwilę jak bardzo nieszczęśliwy zawstydzony chłopczyk do momentu, kiedy jego wzrok padł na Malwinkę.
- Sssskarżypyta – wysyczał złowieszczo.
- Sam się o to prosiłeś – odpowiedziała z bezpiecznej odległości.
Całe to zajście wstrząsnęło przedszkolną opinią publiczną. Nie przyczyniło się do wzrostu popularności Malwinki na dworze królewny Żanety, z którym Maciek był związany, ale inne dzieci były usatysfakcjonowane widokiem jego upokorzenia – praktycznie każdemu dał się kiedyś we znaki. Malwinka miała niewygodne poczucie, ze złamała reguły jakiejś gry, w której mimowolnie brała udział, że wykroczyła poza rolę, którą jej wyznaczono. Nikt nie ośmielił się już dokuczać jej, otoczył ją niewidzialny mur i tylko wysyczane szeptem słowo „skarżypyta” dobiegało czasem jej uszu.
Wkrótce potem przyszło upragnione wyzwolenie i to za sprawą niesfornego, uciekającego prawego oczka – Malwinka musiała iść na operację do szpitala. Była to perspektywa sama w sobie mrożąca krew w żyłach, ale oznaczała koniec przedszkola, czyli to, czego pragnęła najgoręcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz