Obejrzałam wczoraj film niejakiej Sandry Goldbacher (scenariusz i reżyseria) p.t. Governess (https://www.youtube.com/watch?v=E6O7vU9PQhU). Miałam wprawdzie ochotę iść spać, ale toksyczni sąsiedzi zakłócali tzw. mir domowy i ciszę nocną zarazem, więc wezwałam policję i czekając na interwencję przeglądałam Internet w poszukiwaniu przyjemnego filmu kostiumowego. Rzeczona "Guwernantka" na takiego właśnie widza czyhała.
Historia jest taka, że dziewczę z zamożnej rodziny żydowskiej traci ojca i krewni pragną wydać ją za handlarza rybami. Dziewczęciu taki pomysł się nie podoba i postanawia zostać guwernantką. Wymyśla sobie chrześcijańskie imię, angielsko brzmiące nazwisko i nową tożsamość - wszystko to napawa ją szczerym obrzydzeniem. I tak "under false pretences" zwala się na glowę szlacheckiej rodzinie katolickiej w Szkocji, gdzie również wszystko budzi jej wstręt - zapierający dech w piersiach krajobraz, intensywna zieleń, pożywne i elegancko podane jedzenie, a nade wszystko krucyfiks w pokoju i modły w domowej kaplicy.
Rosina - bo takie jest jej prawdziwe imię - sprawnie oszukuje znudzoną panią domu, pacyfikuje rozkapryszoną córkę za pomocą kilku gróźb, uwodzi pana domu przy okazji pomagania mu w pracy (nad rozwojem fotografii), a potem także jego syna. Na odchodnym prezentuje gojom nagie zdjęcie ojca i męża, żeby nikt nie miał żadnych wątpliwości i w swoim żydowskim stroju dumnie opuszcza rodzinę, którą właśnie zrujnowała.Wraca do swoich i zaczyna karierę fotograficzną, która "pozwala jej zapomnieć".
Wielu internautów pisze, że film jest piękny, niektórzy porównują go do twórczości Bergmana. Dla mnie jest ohydny, a na jego uwodzicielską stronę audio-wizualną jestem dziwnie odporna.
Najbardziej zirytowało mnie sięganie po gatunek, który w jakimś stopniu opierał się psuciu przez wiadome podmioty - film kostiumowy, gdzie jeszcze czasem zachowała się czystość, odwaga, wierność itp. zapewne pod wpływem pierwowzorów literackich. One również są psute na potęgę (vide Lady Audley's Secret), ale niektórzy przytomni reżyserzy i scenarzyści rozumieją czego szuka widz i nie usiłują poprawiać klasyki.
Sandra Goldbacher zatęskniła za żydowską Jane Eyre i stworzyła karykaturę skromnej,czystej, dzielnej i uczciwej bohaterki Charlotte Bronte. Żydowska wersja nie jest zaprawiona w trudach życia jak jej angielski pierwowzór, tylko wychowana w dobrobycie, skromność też nie należy do jej cnót. Czarna suknia, którą nosi przez cały film odsłania dekolt, plecy i ramiona w stopniu nie spotykanym w tej epoce, a już na pewno nie wśród Żydów. Scenarzystka i reżyserka w jednym chce nas jednak przekonać, ze Żydówki - w przeciwieństwie do Chrześcijanek - zawsze były wyzwolone i bezpruderyjne. Oto dziewicza jeszcze Rosina widząc zachwyt mężczyzny nad jej bosą stopą (podczas pozowania do fotografii) podnosi powoli spódnicę, żeby mógł zobaczyć (i dotknąć) więcej. Kiedy zaszokowany chce się wycofać z tej zabawy, całuje go w usta. Widz ma wrażenie, że nie jest to wyraz uczucia ani nawet pociągu tylko eksperymentowanie na gojach. W związku z tym widzimy w filmie dużo męskiej golizny - dziwnie bezbronnej - "obrabianej" przez bohaterkę.
Najobrzydliwszy jednak jest dla mnie nachalnie manifestowany wstręt, do wszystkiego co chrześcijańskie. Podziela go nawet młody syn rodziny, który zakochuje się z Żydówce właśnie dlatego, ze jest inna niż znane mu kobiety. Wszystko w tym filmie jest ahistoryczne, skrajnie nieprawdopodobne i wydumane. Autentyczna wydaje się jedynie odraza autorki do gojów, ich religii i kultury, którą zresztą usiłuje swoim filmem zatruć.
Nieźle byłoby wrócić do wytycznych bulli Sicut judaeis non, która z jednej strony zabrania zabijania, i okradania Żydów, zakłócania ich świąt i niszczenia cmentarzy, ale z drugiej zakazuje im psucia chrześcijańskiej kultury. To wydaje mi się właściwy modus vivendi oparty na realistycznej ocenie specyfiki mentalności żydowskiej. Czy w Watykanie ktoś jeszcze o tym dokumencie pamięta?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz