Nawet nie chce mi się dyskutować z ludźmi wstydzącymi się własnej tradycji (a może nie jest dla nich własna?), promującymi obce zwyczaje jak osławiony halloween (w celach komercyjnych lub jeszcze gorzej), krytykującymi polski "płytki katolicyzm" itp.
Gdyby zachowali cień obiektywizmu i bez uprzedzeń wybrali się na cmentarz w okolicach Wszystkich Świętych zobaczyliby kwintesencje Chrześcijaństwa w formie równie przystępnej dla największego barana jak i subtelnego myśliciela - wesoły cmentarz. Śmierć jest pokonana czy też oswojona. Nie boimy się jej, nie uciekamy, nie ukrywamy jej wstydliwie, nasi zmarli dalej żyją - orędują za nami lub wciąż potrzebują naszych modlitw.
Piękne kwiaty (nawet jeśli są to owe łaciate bukiety - hit cmentarny tego roku), ciepłe płomienie zniczy, tłumy ludzi, rodziny zbierające się u grobów i gwarzące pogodnie o dokładnie wszystkim - temat śmierci i wspomnienia o zmarłych wkomponowane harmonijnie w wątki dotyczące życia i przyszłości. Pewna jarmarczność niektórych ozdób niczego nie ujmuje ogólnemu wrażeniu. Widziałam kiedyś reakcję Hindusek, którym po prostu dech zaparło z zachwytu i zaskoczenia na ten widok.
Na zdrowy rozum każdy człowiek powinien być dumny z tak pięknej tradycji, choć mi samej zajęło trochę czasu dochodzenie do docenienie jej w pełni.
Przede wszystkim urodziłam się 2 listopada i obchody Wszystkich Świętych zawsze przyćmiewały moje urodziny. Mama wyjeżdżała do Katowic na grób swego ojca i matki (a potem kolejno dwóch braci), co zawsze mocno zaburzało moje poczucie bezpieczeństwa. Wizyta na cmentarzu i próba poradzenia sobie z tajemnicą śmierci rujnowała je doszczętnie na pewien czas.
Pewien pozytywny aspekt zyskało dla mnie to święto kiedy studiowałam na KULu, gdzie jak we wszystkich instytucjach katolickich było ono związane z dłuższym okresem wolnego, a także wyjazdem do domu i urodzinami obchodzonymi wśród bliskich.
Po powrocie do Wrocławia znowu zaczęło mi się kojarzyć z czasową utratą poczucia bezpieczeństwa i nasileniem irracjonalnych lęków, dlatego w czasach gdy mieszkałam sama często odpuszczałam sobie wizytę na cmentarzu.
Odkąd zdałam sobie sprawę, że moja droga będzie samotna, a zwłaszcza od śmierci ojca, cmentarze zaczęły uświadamiać mi, że nie będzie miał mnie kto pochować i to dość skutecznie zniechęcało mnie do ich nawiedzania. Miałam jednak (i mam) obowiązki wobec rodziny więc chcąc nie chcąc chodziłam tam regularnie i zauważyłam, że moje podejście staje się coraz bardziej pogodne, a poczucie bezpieczeństwa (dość niskie) coraz mniej zaburzone.
Tego roku Zaduszki (i moje urodziny) wypadły w niedziele, była piękna pogoda i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę w pełni jak radosny jest cmentarz katolicki w Zaduszki w Polsce (bo być może gdzie indziej nie tak bardzo).
Ciągle jeszcze obrabiam mentalnie fakt, że moim urodzinom patronują wierni zmarli, którzy wciąż potrzebują modlitwy i co to dla mnie znaczy lub powinno znaczyć.
W każdym razie w tym roku wizyta na cmentarzu dodała pogody moim 49, ostatnim przed półwieczem urodzinom. Tort zrobiłam z ciemnego biszkopta, mocno nasączony, do kremu (nieco się zwarzył) dodałam wiśnie, polewy użyłam kupionej i była za twarda. Moja matka stwierdziła, że jest dobry, ale kupiony byłby lepszy - typowe!
Ponadto nabawiłam się zapalenia pęcherza, uszyłam ocieplany płaszcz na zimę i czekam aż mój promotor skomentuje rozdziały pracy, które mu przesłałam, aby wziąć się za dalszą obróbkę.
Pewnej znajomej z uczelni (z którą prowadzę zajęcia) umarła matka (nagle, na serce, miała 81 lat). Ta osoba - dobrze po 50-ce, zamężna, nieźle ustawiona w życiu - powiedziała, że czuje się jak porzucona sierotka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz