Moja mama, była zachwycona nowym mieszkaniem w bloku, do którego wprowadziła się po ślubie z moim ojcem we wczesnych latach 60-tych ubiegłego wieku. Wydało jej się przestronne, słoneczne i fantastycznie położone wśród zieleni, a jednocześnie w centrum miasta. Jeszcze bardziej zachwycały ją liczne młode małżeństwa i rodziny z dziećmi zamieszkujące sąsiednie lokale. Opowiadała mi w uniesieniu jakie poczucie bezpieczeństwa dawała jej bliskość tak wielu ludzi ("nigdy człowiek nie będzie sam, zawsze ktoś pomoże..."). Nawet konieczność mieszkania z teściem w 2-pokojowym mieszkaniu nie przyćmiewała jej szczęścia, zwłaszcza, że był on człowiekiem spolegliwym i taktownie umarł rok po ślubie rodziców, zanim przyszły na świat dzieci.
Oboje pozostawali całe życie pod wrażeniem owego PRL-owskiego raju - nowego osiedla mieszkaniowego wśród jeszcze nie uprzątniętych gruzów przedwojennego Wrocławia. Każdą uwagę o alkoholowym problemie sąsiadów, braku miejsca, koszmarnej akustyce traktowali jak świętokradztwo i bluźnierstwo w jednym.
Niestety owe obiecujące rodziny, które tak zachwycały moją matkę ulegały z czasem rozkładowi z wszystkimi jego skutkami ubocznymi. Sąsiad z góry rozpił się (po lub przed rozwodem) i miał trzydniowe ciągi, kiedy uprzyjemniał sobie alkoholowe ekscesy nieustającą głośną muzyką (Denis Russos "My friend the wind" i temu podobne kawałki), a piętro wyżej dziadek, ojciec i syn tknięci byli tym samym problemem. Moi rodzice zwyczajnie nie mieli pojęcia jak się do tego odnieść, postanowili więc udawać, że problemu nie ma. Na stwierdzenie, że nie mogę spać w nocy reagowali złością i zniecierpliwieniem. Jako (wczesna) nastolatka "wzięłam więc sprawy w swoje ręce" i zaczęłam sama interweniować. Kontakt z bełkoczącym alkoholikiem w bieliźnie był niczym w porównaniu z furią moich rodziców skierowaną na mnie ("jak śmiałam"). W trakcie tych prób spacyfikowania mnie (jedna dziesiąta tego wystarczyłaby do uspokojenia uciążliwego sąsiada na zawsze) została wyartykułowana doktryna współżycia z sąsiadami pt "z ludźmi trzeba dobrze żyć".
Zakładała ona nie reagowanie na jakiekolwiek ekscesy, a w przerwach świadczenie socjopatycznym sąsiadom dobra w obfitości, czyli innymi słowy "zło dobrem zwyciężaj". Bardzo to pięknie i po chrześcijańsku, ale zawsze podejrzewałam, że kryje się za tym lęk przed konfrontacją z czymś nieprzyjemnym - nie tylko złośliwym, zapitym degeneratem, lecz także koniecznością uznania istnienie zła w postaci czystej. Moi rodzice nie chcieli skonfrontować się z tą oczywistością za żadne skarby. Zdecydowanie łatwiej było im uznać mnie za złą osobę i źródło problemu. Mi samej też znacznie łatwiej byłoby uznać samą siebie za źródło problemu, bo nie musiałabym uspakajać alkoholika i wystawiać się na wściekłość rodziców, ale rzeczywistości w postaci głośnej muzyki w środku nocy nie da się jednak w tak prosty sposób zaczarować.
Moi rodzice kontynuowali "zwyciężanie dobra złem" długo po moim wyprowadzeniu się z domu. Alkoholik z góry umarł dobrze po dziewięćdziesiątce. Upadł w łazience i nie mógł wstać. Moja siostra usłyszała podejrzane dźwięki i wspólnie z synem sąsiadki - studentem medycyny - podnieśli nieszczęśnika i sprowadzili pomoc. Umarł nad ranem w szpitalu. Córka denata postanowiła odremontować mieszkanie i przeznaczyć na wynajem. W trakcie tego remontu moja mama dostała zawału. Jej reanimacja przebiegała wśród hałasu (wiercenia i kucia), którego natężenie mogłoby zabić zdrowego człowieka. Umarła tydzień później na oddziale intensywnej terapii. Ojciec nie żył wtedy już od 9 lat. Nie musiał oglądać tak spektakularnego fiaska swojej doktryny.
Śmierć zabiera po kolei wszystkich sąsiadów pokolenia moich rodziców. Ich mieszkania przeznaczane są na wynajem i powoli nasze "rajskie" osiedle zamienia się w akademik połączony z meliną. Poczciwy alkoholik-degenerat z góry, ze swoimi trzydniówkami i sprowadzaniem kurewek, to cienki Bolek w porównaniu z mieszkańcami tzw "mieszkań studenckich". Nawet moi rodzice nie nadążyliby z "odpłacaniem im dobrem za złe".
Wiele lat mieszkałam na stancji, w wynajętym mieszkaniu i budynku, gdzie wszystkie mieszkania były na wynajem. Ilekroć nie chciało mi się już reagować na ekscesy jakiejś dziczy i wolałam użyć broni duchowej w postaci różańca, już przy pierwszym dziesiątku doświadczałam silnego impulsu, żeby chwycić za telefon i dzwonić na policję. Na ogół robiłam to, choć z najwyższą niechęcią - lata tresury antyinterwencyjnej zrobiły swoje. Taki trening w jakimś stopniu przygotował mnie na powrót do mieszkania rodziców, którego połowę odziedziczyłam po śmierci mamy.
Co z tego wszystkiego wynika? To co zawsze - naiwność nie jest żadnym dobrem, tylko ucieczką przed uznaniem oczywistości, że istnieje zło. Trudno wyobrazić mi sobie zatwardziałość ludzi, którzy przeżywszy wojnę, sowietów i wczesną władzę ludową, nadal bronili się przed przyjęciem tego faktu do wiadomości. Co więcej, usiłowali z uporem godnym lepszej sprawy wdrożyć własne dzieci do takiego sposobu widzenia świata w myśl zasady: "bądź dobra dla innych, a inni będą dobrzy dla ciebie". O jej dogłębnej fałszywości przekonałam się ostatecznie w wielu lat niecałych siedmiu (wcześniej pobyt w przedszkolu znacząco podważył moja wiarę w jej prawdziwość). Byłam wtedy na wczasach z rodzicami nad morzem. Na czas wieczorku tanecznego młodsze dzieci zostawiono pod opieką starszych. Pamiętam spanie w szerokim łóżku z nastoletnimi dziewczynkami - córkami znajomych moich rodziców. Mama prosiła, żeby uważały na moje poparzone plecy. Zaopatrzona w tę cenną wiedzę o słabym punkcie potencjalnej ofiary, jedna z nich rąbnęła mnie z rozmachem dokładnie we wskazane miejsce, bez żadnego widocznego powodu. Ból fizyczny prawie mnie nie obszedł w porównaniu z grozą zetknięcia ze złem w czystej postaci. Jakbym nie obracała tego doświadczenia w głowie, nie było ucieczki przed koniecznością uznania istnienia czystego zła i jego działania, nawet poprzez istoty pozornie niewinne i przyjazne jak nastoletnie córki znajomych.
Od tego czasu nie cierpię naiwności, zwłaszcza u tych, którzy z racji sprawowanej funkcji, mają być mądrzy, dojrzali i odpowiedzialni. Dlatego drażnią mnie niepomiernie niektóre gesty i słowa papieża Franciszka, biskupów, pewnych księży i polityków, czemu często daje wyraz na tym blogu.
Czy jest to brak pokory? Nie wiem. Podobno pycha umiera 3 trzy dni po człowieku. Zapewne nie różnię się pod tym względem od swoich bliźnich. Ponieważ jednak należę do "pozbawionych prawa do mówienia" (jak śpiewamy w akatyście), ten blog jest dla mnie jedyną przestrzenią nieograniczonej wolności wypowiedzi i nie zamierzam się cenzurować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz