Strasznie nie lubię nadużywania słowa miłość i miłosierdzie. Na sam dźwięk włącza mi się w mózgu czerwona lampka z napisem "uwaga, próba manipulacji". Dokładnie ten sam sygnał ostrzegawczy wyzwala we mnie słowo egoizm. Dwa końce tego samego kija, albo raczej kij i marchewka do warunkowania naiwnych jeleni.
Miłość jest właściwością Boga, stwarza wszechświat z niczego, podtrzymuje nasze istnienie - to niepodważalne. Wciela się w człowieka, aby go odkupić, cierpi, umiera i zmartwychwstaje - to tajemnicze i niepojęte (dla mnie, w każdym razie).
"Jak śmierć potężna jest miłość" - ten piękny i inspirujący cytat z Pieśni nad pieśniami czytany na ślubach brzmi zupełnie niewspółmiernie, coś jakby ktoś nazwał swoją poranną kawę eliksirem życia. Przyznam, że nigdy nie widziałam młodożeńców, do opisu relacji których można użyć tak górnolotnych słów. Małżeństwo to raczej coś jak wspólny biznes, trzeba rozsądnie wybrać partnera ufać mu choćby w stopniu podstawowym i zgadzać się co do kierunku rozwoju przedsięwzięcia. Ze względu na jego specyfikę (współżycie seksualne) należy wziąć pod uwagę także atrakcyjność fizyczną ewentualnego współmałżonka.
Między 19-tym a 25-rokiem życia znałam co najmniej 2 mężczyzn jakoś mną zainteresowanych. O jednym z nich wspólni znajomi twierdzili, że jest we mnie zakochany. Jeśli to prawda, to nie była to ewidentnie "miłość potężna jak śmierć", gdyż rzeczony młodzieniec nie zdobył się nawet na wyartykułowanie swojej propozycji małżeńskiej inaczej niż w formie żartu, z którego łatwo się wycofać. Ryzyko jasnego zadeklarowania się wyraźnie go przerosło, albo po prostu uznał, że gra nie warta świeczki. Drugi natomiast wybrał z dostępnych opcji tę, która dysponowała zasobami umożliwiającymi mu szybki awans społeczny. Obaj po prostu kalkulowali zyski i straty, a ja nigdy nie byłam "napalona na chłopa" i małżeństwo. Tęskniłam za miłością nie wiedząc co to jest.
Później co najmniej dwóch rozwodników sondowało mnie na okoliczność jakiejś "relacji" Moja powściągliwa reakcja ich zniechęciła. Nigdy nie byłam zainteresowana funkcją zapchajdziury w czyimś życiu intymnym. Tęskniłam za miłością...
Inna kobieta, zainteresowana "urządzeniem się", mogłaby coś ugrać w takich okolicznościach. "Wejść w relację", doprowadzić do małżeństwa, urodzić dzieci, a nawet wytworzyć silną więź emocjonalną z którymś z tych mężczyzn. Nazwałaby to słowem miłość z braku lepszego, a papież Franciszek i biskupi niemieccy uznaliby, że komunia należy się jej jak psu zupa.
Przyznam, że nie ogarniam. Tych propozycji nawet nie można było uznać za pokusę ze względu na ich zerową atrakcyjność. Odrzucenie (czy też nie dość entuzjastyczne wyjście naprzeciw) nie wymagało żadnego wysiłku z mojej strony . To raczej brnięcie w tego rodzaju związek byłoby czynem heroicznym i może to właśnie Kościół pragnie nagradzać? Desperacką próbę urządzenia się w życiu z cudzym mężem, wbrew rozsądkowi, szacunkowi dla siebie i przekonaniom?
Fakt, jestem specyficzną jednostką "bardziej wrażliwą, gorzej przystosowaną". Nigdy nie ćwiczyłam się w kokieterii uznając ją górnolotnie za rodzaj manipulacji (którą z zasady się brzydzę). Nie dysponuję zasobami umożliwiającymi awans społeczny potencjalnemu partnerowi, o pozycji w stadzie nie wspominając, więc moje doświadczenie jest pozbawione waloru uniwersalności.
Patrzę z ciekawością na znajome i nieznajome pary. Widzę heroiczny wysiłek ze strony kobiet -szpilki, "sexy" przykuse kreacje, farbowane, nastroszone włosięta, ciężkie tapety - sztywność mężczyzn usiłujących imponować towarzyszkom swymi żałosnymi przewagami, silących się na dowcip (którego Bozia ewidentnie poskąpiła), niezręczność obojga, zero przyjemności czy radości. Czuję wielką ulgę, że mnie to już nie dotyczy.
Heroizm tych młodych ludzi można podziwiać, jeśli służy założeniu rodziny i zachowaniu gatunku. W przypadku rozwodników rzecz nie jest oczywista. Ani jedni ani drudzy nie są powodowani miłością, tylko chęcią urządzenia się w życiu. Chęć całkowicie zrozumiała, ale naginanie dla niej nauki Kościoła niezmiennej w kwestii małżeństwa od 2 tys. lat jest pomysłem bardzo ryzykownym.
Rozumiem, że pomysłodawcy nie wierzą w realność grzechu ani potępienia, ani w realną obecność Chrystusa w Eucharystii, ale ich praca polega na przechowaniu depozytu wiary i przekazaniu ich przyszłym pokoleniom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz