wtorek, 6 kwietnia 2021

O fałszywych mistykach i równie fałszywych powołaniach

Z poczucia kronikarskiego obowiązku przeczytałam tekst Pauliny Guzik w Więzi (Recydywa u dominikanów) i dwa artykuły Sebastiana Dudy w tym w tymże samym periodyku (U dominikanów nie było superwizji, tylko struktura klerykalnej władzy; Mistyczne wodzenie na pokuszenie). Dwa pierwsze teksty były bardzo interesujące (a komentarze pod nimi jeszcze bardziej), trzeci natomiast zaskoczył mnie śmiałą tezą, że KAŻDE doświadczenie mistyczne jest rodzajem patologii prowadzącej do nadużyć seksualnych. W takiej pespektywie o. Paweł M. byłby PRAWDZIWYM MISTYKIEM ze wszystkimi tego nieuchronnymi konsekwencjami. Twierdzenie, moim zdaniem dość karkołomne i nie trzymające się kupy. 

W całej historii Kościoła świadomość, że doświadczenia mistyczne mogą być zwodzeniem wiadomo kogo istniała zawsze. Istniała również kompetentna kadra radząca sobie z oceną konkretnych przypadków. Założenie, że p. Sebastian Duda wie lepiej, bo czuje się  zażenowany jakimś passusem z dzieł św. Teresy Wielkiej wydaje mi się słabe.  A już wniosek, że ponieważ opis rozkosznego bólu zadawanego mistyczce przez anioła budzi erotyczne skojarzenia, tego rodzaju doświadczenie musiało prowadzić do (albo być skutkiem) realnych nadużyć seksualnych, wydaje mi mocno naciągany. Jakich nadużyć seksualnych mogłaby dopuszczać się hiszpańska święta, albo nasza rodzima siostra Faustyna? Wydaje się, że p. Duda mocno wykracza poza swoje kompetencje coś takiego sugerując, tylko dlatego, że kilku dominikanów (bracia Philippe i Paweł M.) oraz jeden świecki (Jean Vanier) w 20 wieku wykorzystywali seksualnie kobiety pod pozorem "kierownictwa duchowego". 

Bardzo irytują mnie próby powiązania rzekomej wiary czy też pobożności tego rodzaju ludzi z ich aktywnością seksualną. Bardziej realistyczny wydaje się wniosek, że oni po prostu byli seksualnymi drapieżcami i poszukali sobie dobrego kamuflażu jak nie przymierzając Jimmy Saville z BBC, kardynał McCarrick czy o. Marcial Maciel Degollado. Ewentualnie ich coraz śmielsze ekscesy "duszpasterskie" wynikały z bezkrytycznego uwielbienia powierzonych sobie ludzi z jednej strony, a braku jakiejkolwiek kontroli przełożonych z drugiej. 

Każdy, kto miał szansę widzieć o. Pawła w akcji musiał zauważyć, że  poziom jego "pobożności" był wprost proporcjonalny do ilości widzów gotowych ją podziwiać. Praktyk religijnych używał, jak Freud swojej psychoanalizy i kozetki, do uwodzenia .

Muszę być bardzo złym człowiekiem, bo stwierdzenie jednej z ofiar "charyzmatycznego duszpasterza", że była gwałcona trzy razy dziennie nasunęło mi proste pytanie: co ona jeszcze robiła w zasięgu jego wzroku  po pierwszym razie?!!! Czekała na kolejne dwa?!!! Jeszcze ciekawszy jest przypadek najświeższej ofiary, siostry zakonnej, która z własnej inicjatywy skontaktowała się z obłożonym karami dominikaninem w 2011, odbyła z nim co najmniej jedną rozmowę duszpasterską w pozycji leżącej oraz liczne wielogodzinne nocne sesje telefoniczne, aż wreszcie doszło do "przekroczenia granicy" w 2018 roku, kiedy to gościł w jej klasztorze w charakterze rekolekcjonisty.

Sama nie wiem dlaczego poświęcam tyle czasu i energii temu niechlujnemu ptaszysku i jego nieszczęsnym wielbicielkom. Tak naprawdę najbardziej wkurzyło mnie uświadomienie sobie jak bardzo my, świeccy wierni, jesteśmy gotowi traktować poważnie sugestie szemranych indywiduów tylko dlatego, że noszą habit. Rzeczony Paweł M. wmówił iluś tam młodym mężczyznom powołanie zakonne. Twierdził, ze to Bóg żąda od nich rozstania z dziewczyną, z którą planowali spędzić życie, tak jak żądał od patriarchy Abrahama złożenia w ofierze jedynego syna Izaaka. Im więcej takich "powołań" napędził zakonowi, tym mocniejszą miał w nim pozycję i tym trudniej było go ruszyć.

Wygląda wręcz na to, że tzw. duszpasterstwa akademickie są rewirami łowieckimi. gdzie poluje się na przystojnych młodych mężczyzn. Ciągnące tam licznie dziewczęta są tolerowane wyłącznie jako przynęta, co zresztą otwartym tekstem napisał swego czasu o. Popławski. Ilu młodych ludzi ma tą świadomość, a ilu w swojej naiwności oczekuje chrześcijańskiej zdrowej formacji, nawiązania licznych przyjaźni, a może nawet znalezienia  miłości?

Jakie kompetencje ma dwudziestoparo- albo trzydziestoparolatek żeby sugerować komukolwiek jaką drogę życia powinien obrać? Jakie kompetencje ma zakonnik, żeby namawiać młodych mężczyzn do rezygnacji z miłości kobiety i narażać się na homoseksualne awanse w toczonym zepsuciem zakonie? Jakie kompetencje ma zakonnik, żeby wskazywać samotnym młodym kobietom adopcję dzieci autystycznych jako jedyny sposób usprawiedliwienia ich "bezwartościowej egzystencji"? Najbardziej "nieudane" życie świeckiego człowieka wydaje się mieć więcej sensu niż wstąpienie do zakonu bez wiary, a jedynie w celu bezkarnego dupczenia współbraci (i wszystkiego innego, co się rusza).

Ludzie miewają ekstremalne pomysły - wdrapują się na wysokie góry w odległych krajach przy złej pogodzie, pływają na kruchych żaglówkach dookoła świata, narażają na śmierć robiąc zdjęcia niebezpiecznym zwierzętom lub zjawiskom. Inni wyjeżdżają na misje do targanych wojnami zakątków świata, zostają pustelnikami lub adoptują dzieci, których właśni rodzice nie chcieli... Cokolwiek myślimy o takich pomysłach, nie można ich zakazać dorosłemu i świadomemu ryzyka człowiekowi, zwłaszcza jeśli jest to głębokie pragnienie jego serca... Natomiast namawianie kogoś niezainteresowanego, do tego rodzaju aktywności na pewno nie wynika z życzliwości i  jest w swej istocie namawianiem do samobójstwa...

Mam wrażenie, że na zakon dominikański w obecnym kształcie należy patrzeć nie jako źródło jakiekolwiek autorytetu, gdyż zrezygnował ze swego właściwego celu tzn. walki z herezją i przekazywania owoców kontemplacji, lecz jako na klub (w dużej części homoseksualnych) kawalerów chcących się dobrze bawić lub dobrze ukryć, a nade wszystko podobać światu. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że istnieją wyjątki od tej reguły. Jaki stanowią procent? Nie wiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz