Wybrałam się dzisiaj pieszo do sklepu z drewnem celem zaopatrzenia się w listwy potrzebne mi do "odremontowania" szafek kuchennych, oraz oprawiania dużych płócien. Szłam przez Plac Dominikański i oczywiście wstąpiłam do kościoła św. Wojciecha, w którym spędziłam setki, a może tysiące godzin na mszach, adoracji i czekając do spowiedzi przez ostatnie ponad 30 lat. To miejsce było moim "duchowym domem".
Nie chodzę tam od czasu zeszłorocznego niesławnego zamknięcia pod pretekstem pandemii, zanim jakiekolwiek oficjalne obostrzenia weszły w życie. Potem byłam jeszcze kilka razy na mszy i u spowiedzi, ale odkąd odmówiono mi komunii do ust, mimo, że podeszłam na końcu, jak tam jest przyjęte, nie mam ochoty narażać się na coś podobnego. Niemniej siłą przyzwyczajenia zawsze tam wstępuję na chwilę modlitwy, kiedy jestem w pobliżu.
Nic na to nie poradzę ale odkąd nie ma tam adoracji miejsce wydaje mi opuszczone przez Boga, wręcz zdesakralizowane. Wiem, że to brzmi dramatycznie i przesadnie, ale mam takie odczucie jakbym odwiedzała opuszczony, popadający w ruinę dom kogoś bliskiego, gdzie spędziłam pół życia.
Klęcząc w kaplicy bł. Czesława wspominałam wszystkie godziny spędzone przed najświętszym sakramentem w czasach kiedy adoracja się tam odbywała, swoje rozpaczliwe modlitwy tak intensywne, że powinny zrobić dziurę w sklepieniu, a nie poruszały nic, zupełnie nic, jakby odbijały się od betonowej ściany. Pomyślałam, że zawsze modliłam się nie o to, co trzeba... No cóż, nigdy nie wiedziałam o co trzeba i niewiele się pod tym względem zmieniło.
Wszystkie te słowa, których tak uważnie słuchałam, wszyscy ci ludzie, którzy wypowiadali je z przejęciem, jakby rzeczywiście wierzyli w to, co głoszą... Wszystko już nie aktualne?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz