Podczas swojej ostatniej bytności w Częstochowie wysłuchałam wielu opowieści o cudach za wstawiennictwem Matki Boskiej, ale największe wrazenie zrobiła na mnie historia żolnierza AK złapanego wraz ze swoim oddziałem przez Niemców.
Wszyscy mieli być straceni w określonym dniu i ich bliscy wiedzieli o tym. Żona jednego z nich postanowiła szturmować Jasną Górę modlitwą w intencji męża i chciała namówić matki i żony pozostałych do przyłączenia się. One jednak nie miały wiary czy też straciły ducha, co z perspektywy czasu wydaje mi się dość dziwne. Co ryzykowały? Tak czy siak, nie przylączyly się, więc ona sama zamówiła mszę i wysłała wiadomość o tym do swego męża w więzieniu z wezwaniem, żeby ufał. I on rzeczywiście się przejął. W drodze do miejsca straceń zaintonował nawet pieśń maryjną, której nikt ze współwięźniów nie podchwycił - i co ważniejsze - udało mu się jakimś cudem uwolnić związane z tyłu ręce.
Kiedy więc wyprowadzono go z samochodu z zaskoczenia grzmotnął strażników, po czym rzucił się do ucieczki. Zacząl padać śnieg i Niemcy zrezygnowali z pościgu. Człowiek przeżył, po wojnie wrócił do żony i - jak się domyślam - dożyli razem swych dni...
Wiele osób mogloby mogłoby twierdzić, ze nie ma nic cudownego w tym zdarzeniu i zupelnie nie wymagało boskiej interwencji. Nie będę się kłócić. Każdy wierzacy wie, że cuda najczęsciej tak wyglądają i jeśli ktoś chce je tłumaczyc zbiegami okoliczności to droga wolna...
Dla mnie wszystko jest tam cudem począwszy od miłości żony, która nie zwątpiła, jak inne kobiety, poprzez dostarczenie skazanemu wiadomości, jego przytomność umysłu aż do gęstego śniegu na końcu...
Wniosek jest prosty - nie należy upadać na duchu, choćby nie wiem co. Wiem, że łatwiej powiedzieć niż wykonać, zwłaszcza jeżeli trudności ciągną się latami...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz