Weźmy na przykład amerykańskich protestantów i to takich gorliwych, którzy chcą zostać albo zostają pastorami i dalej się rozwijają - kończą studia, piszą doktoraty, szukają na własna rękę i znajdują ojców Kościoła i to tak wczesnych jak Ireneusz z Lyonu albo Polikarp, uczeń św. Jana Apostoła. Wtedy dopiero odkrywają historię Kościoła i są w szoku. Nie chcą się nawrócić, bo antykatolicyzm jest częścią ich tożsamości, nawet jesli nie zdają sobie z tego sprawy.... Nie chcą, ale nie daje im to spokoju. Wtedy zwykle trafiają po raz pierwszy w życiu na mszę świętą i tam dopiero czad!
Jeden siedzi w ostatniej ławce wpatrzony w dziwne pudełko obok ołtarza (tabernakulum) i płacze, bo w jakis niepojęty sposób wie, że Jezus jest tam realnie obecny... Drugi ze zdziwieniem spostrzega, że wszyscy zebrani zamiast patrzeć na ołtarz odwracają się do drzwi jakby się coś stało - ktoś umarł albo coś. Sam więc też się w końcu odwraca i na widok kapłana w asyście zaczyna ronić łzy, bo uświadamia sobie sukcesję apostolską ... Inna osoba nie wie dlaczego, ale placze cały czas odkąd weszła na mszę i nie może przestać... Dar łaski - niewątpliwie - dla tych wyjątkowych dusz, ktore nie ustają w poszukiwaniu prawdy, choć pójście za nią będzie ich wyjątkowo drogo kosztować...
Uwielbiam słuchać ich świadectw nawrócenia. Ja także często płakalam po kościołach, ale za zwyczaj nad własnym losem, który jawił mi się jako trudny do uniesienia. Teraz moje oczy są suche i nie potrafię plakać, choćbym chciała, a moje serce twarde jak kamień. Nie doceniam tego co jest mi dane. Przywykłam do bycia katoliczką od zawsze. Irytuje mnie ksiądz albo organista. Irytuje mnie wszystko. Jestem jak ten starszy brat, który był zawsze w pobliżu ojca (co najmniej fizycznie, nawet jeśli nie sercem) a nie potrafił się nigdy tym zachwycić i ucieszyć. Patrzy z fascynacją na tego młodszego, który przybywa z daleka roniąc łzy wzruszenia na widok zabudowań ojcowskiego domu... Patrzy jak ciele na malowane wrota i zachwyca sie wszystkim, czego starszy - na skutek przyzwyczajenia lub uodpornienia - nie zauważa...
Myślę, że te liczne nawrócenia najlepszych, najodważniejszych i najuczciwszych intelektualnie protestantów są wielkim darem dla Kościoła, gdyż Ci ludzie pomagają nam wierzyć, że naprawde jesteśmy dziedzicami Królestwa...
Jest też sporo katolików przechodzących do protestantów, ale dla nich magnesem jest zwykle czynnik ludzki - wspólnota. Do pewnego stopnia to rozumiem i nie powiedziałabym im złego słowa, gdyby to uczciwie przyznali, a nie zaczynali nagle oburzać się kultem maryjnym albo obrazami świętych...
Ruch odbywa się dwukierunkowo do Kościoła w poszukiwaniu Boga i rzeczy boskich i od Kościoła w poszukiwaniu wspólnoty i rzeczy ludzkich... Zastanawiam się jak to połączyć i czy to w ogóle możliwe...
Może tak musi być. Może musimy być znudzeni i poirytowani, bo na poziomie ludzkim nic nie widzimy, a oczy wiary zbyt słabe? Szczerze mówiąc nie wiem. Kiedyś bardzo pragnęłam doświadczyć wspólnoty w Kościele, ale tak się nie stało. Może ta wspólnota istnieje na jakimś glębszym poziomie niedostępnym naszym zmyslom? Nie wiem tego.
Wiem natomiast, że błędem jest posoborowe "protestantyzowanie" Kościoła, bo wstydząc się rzeczy nadprzyrodzonych odrzucamy to, co najcenniejsze, a nie zyskujemy nic, dokładnie nic.
Piszę to także pod wpływem kazania proboszcza mojej parafii, który podczas wigilii paschalnej nie miał nic do powiedzenia o Zmartwychwstaniu, natomiast sporo o Janie Pawle II i zagrożeniach dla rodzin we współczesnym świecie.
Żeby byla jasność uważam Jana Pawła II za świętego człowieka i wiem, że zagrożenia (duchowe) zarówno dla rodzin jak i ludzi samotnych są ogromne, to jednak świętowaliśmy ZMARTWYCHWSTANIE i tylko o tym należało mówić lub zamilknąć i poprzestać na pięknej liturgii.
Mam wrażenie, ze kryzys wiary w Kościele dotyczy w pierwszym rzędzie osób duchownych, niestety...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz