Najbardziej jednak szokującą dla mnie informację przytoczył Roman Graczyk na portalu www.wpolityce.pl, nie pamiętam dokładnie za kim podał przypuszczalny procent homoseksualistów wśród duchowieństwa, ale była to wielkość rzędu 10-40% - czyli niewiarygodna nadreprezentacja (jak nie przymierzając Żydów w kierownictwie aparatu bezpieki w czasach stalinowskich).
Nieoczekiwanie ta własnie informacja rzuciła światło na pewną zagadkę - tajemniczą peregrynację pewnego artykułu z życia seminarium, który napisałam po zakończeniu mojej 7-letniej współpracy z tą instytucją. Nie było w nim wzmianki o żadnych szczególnie wstrząsajacych skandalach, tylko kilka obserwacji na temat niepokojących - moim zdaniem - zjawisk. Próbując go opublikować chciałam wywołać dyskusję w środowisku ludzi wierzących i zatroskanych o dobro Kościoła na temat formacji kleryków, ze szczególnym uwzględnieniem specyficznego stosunku do kobiet, którego nabierają w seminarium.
Pierwszy okazał zainteresowanie krakowski List, przygotowali nawet majowy numer o kobiecie w Kościele, w którym wszystkie materiały odnosiły sie jakoś do tego tekstu. W ostatniej chwili zablokował go asystent kościelny stawiając redakcję w kłopotliwej sytuacji polemiki z niedostępnej czytelnikowi artykułem.
Drugi był, zdaje się, ks, Boniecki z Tygodnika Powszechnego, który jednak chciał usłyszeć także zdanie drugiej strony (nie wiem czy podjął jakieś kroki w tym celu), a potem Wdrodze, które przygotowywało numer o kłopotach z Kościołem. W ostatniej chwili zmienili zdanie decydując się na tekst stojący w jawnej sprzeczności z nauczaniem Kościoła w kwestii antykoncepcji itp.
Zastanawiałam się potem długo nad tą tajemniczą przemianą od entuzjazmu do odrzucenia, którą przechodziły kolejne redakcje. Jakie tabu nieświadomie naruszyłam, że nawet czasopisma publikujące bardzo "kontrowersyjne" artykuły nie miały odwagi go wydrukować.
Wszystko na to wskazuje, że moje porównania do angielskiego klubu gentelmanów, a jeszcze wyraźniej do Uczty Platona mogły zostać odczytane jako aluzja do homolobby właśnie, choć ja w swej naiwności interpretowałam stosunek kleru do kobiet - na przemian wrogi i protekcjonalny - jako niezgrabne próby poradzenia sobie pokusą. Tymczasem owa wrogość mogła być równie dobrze spowodowana postrzeganiem mnie jako kłusownika na homoseksualnych łowiskach.
Tak czy siak pod wpływem tekstu Terlikowskiego, który znalazłam dzisiaj na frondzie (http://www.fronda.pl/a/terlikowski-ostry-kurs-w-sprawie-homolobby-potwierdzony,28882.html) zdecydowałam się zamieścić rzeczony artykuł na tym blogu.
Człowiek drogą Kościoła
czyli
Kobieta w seminarium
Ilekroć myślę o moim doświadczeniu pracy w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym, przypomina mi się pamiętna scena z „Pożegnania z Afryką” Sydneya Pollacka – młoda Karen Blixen, tuż po przyjeździe do Nairobi, szukając swego narzeczonego Brora, wchodzi do klubu gentlemanów tzn. przybytku, w którym biali mężczyźni upijają się we własnym gronie. Świeżo przybyła z Europy, nie znając miejscowych zwyczajów, spodziewa się po cywilizowanie wyglądających panach pomocy, a co najmniej grzeczności należnej damie. Szok jej jest całkowity, kiedy nie tylko nie uzyskuje odpowiedzi na swoje uprzejme i rzeczowe pytanie – żaden z mężczyzn nie zniża się do rozmowy z nią – ale, na sygnał jednego z klientów, zostaje wyprowadzona przez barmana Hindusa. Ten informuje ją lakonicznie, że „memsahibs are not allowed here”, ale jest zbyt wielki żeby powiedzieć gdzie można znaleźć Brora.
Oglądając tę scenę jestem nie mniej wstrząśnięta niż dzielna bohaterka filmu. Zgromadzeni w klubie „gentlemani”, oburzeni wkroczeniem kobiety na terytorium ich rezerwatu, nie są w stanie dostrzec w niej Europejki, ani nawet osoby ludzkiej, potrzebującej pomocy. Ich zupełna niewrażliwość na jej zagubienie i bezradność rażąco kontrastuje z niewspółmierną reakcją na pogwałcenie praw ich anachronicznego przybytku.
W przeciwieństwie do Karen Blixen, ja pojawiłam się w innym męskim klubie na wyraźne zaproszenie. Siostry zakonne, w których liceum pracowałam poleciły mnie sekretarzowi Papieskiego Wydziału Teologicznego, kiedy po wyjeździe księdza X za granicę, szukał nowego lektora j, angielskiego. Miałam lat 33 i doświadczenie odnowienia wiary za sobą. Byłam bardziej niż kiedykolwiek w życiu skłonna interpretować wszystko, co pojawia się na mojej drodze w kategoriach powołania.
(…)Miałam nadzieje, że jeszcze przed rozpoczęciem zajęć zostanę przedstawiona komu trzeba i jakoś wprowadzona w to obce, zamknięte i wrogie środowisko. Nic takiego jednak nie nastąpiło i odtąd narażona byłam na powitania typu „Hola. Hola! A gdzie to?!!!” ze strony brata zakonnego dyżurującego na furcie. Na początku tłumaczyłam cierpliwie, kim jestem i co tu robię, jednak za dziesiątym razem miałam szczerą ochotę odpowiedzieć „przyszłam gwałcić kleryków, to chyba jasne!” Spotykani na korytarzach księża ignorowali wyniośle moje uprzejme „Szczęść Boże” toteż po pewnym czasie dałam sobie z tym spokój. Miałam kontakt jedynie z klerykami – dwa razy w tygodniu i z siostrą w kasie – raz w miesiącu. Po roku doszli mi jeszcze w soboty studenci zaoczni Papieskiego Wydziału Teologicznego.
Na pierwszych zajęciach w seminarium powitała mnie cała gama reakcji od ekscytacji, chichoczącej wesołości i rumieńców rodem z okresu pokwitania, poprzez nieufność do jawnej lub skrytej wrogości. Okazywana mi życzliwość często miała protekcjonalno – lekceważące zabarwienie. Zdarzało się, że nawet chłopcy, którzy nie potrafili się podpisać nie robiąc przy tym błędu we własnym nazwisku, odnosili się do mnie jak do istoty intelektualnie słabszej i znacznie mniej wykształconej. Zastanawiałam się skąd powzięli przekonanie tak jawnie sprzeczne z rzeczywistością. Pewne światło rzuciły na to jasełka, na które zostałam zaproszona w pierwszym roku pracy. Przedstawienie przypominało raczej wieczorek poetycki. Recytowano wiersze - głównie poetów romantycznych – poświecone Maryi skontrastowanej z Ewą. Ewa okazała się pojęciem pojemnym – mieściła w sobie wszystkie inne kobiety z wyjątkiem matek kapłańskich i kleryckich, oczywiście. Trzeba przyznać, że Maryja w formie gipsowego odlewu pomalowanego na biało - niebiesko jest dość wygodnym ideałem kobiecości. Wolałabym jednak nie widzieć jak ci pobożni chłopcy odnieśliby się do realnej żydowskiej młódki, która zaszła w ciążę zanim zamieszkała z mężem. Według prawa powinna zostać ukamienowana na progu domu swego ojca.
Jako osoba nie należąca do kategorii matek kapłańskich, ani nawet kleryckich, musiałam pogodzić się ze smutnym faktem, że jak wszystkie córki Ewy, nie jestem w oczach bogobojnych mieszkańców seminarium człowiekiem, tylko pokusą. Zastanawiałam się potem często, jakie jest miejsce pokusy w porządku stworzenia - za zwierzętami czy może za przedmiotami. Nie rozstrzygnęłam tej kwestii definitywnie, ale z całą pewnością jest ono niskie i wskazania etyki personalistycznej nie mają tu zastosowania (pokusa nie jest przecież osobą). Według mistrzów życia duchowego z pokusą się nie rozmawia, ani nawet na nią nie patrzy. Uświadomienie sobie tego wyjaśniało wiele, np. dlaczego ksiądz Y, uczący łaciny na PWT, zawsze odwraca się ode mnie, ilekroć przychodzę z prośbą o przeorganizowanie grup (tak aby nauka angielskiego odbywała się według poziomu zaawansowania). Stał zawsze do mnie bokiem z wzrokiem wbitym w przestrzeń wydając z siebie tony krótkie a szczekliwe, a jego ręce podrygiwały nerwowo, niespokojne, żeby w końcu pokazać mi drzwi. Wszystko to na oczach studentów zaocznych, zafascynowanych zmaganiem dzielnego kapłana z wyjątkowo namolną pokusą. Nauczeni przykładem z góry klerycy również unikali kontaktu wzrokowego podczas rozmowy, natomiast kiedy odwracałam się do tablicy, dochodziły moich uszu odgłosy typowe dla wieku gimnazjalnego - podniecone szepty i stłumione chichoty. Czyżby nikt ich nie ostrzegł, ze pokusa widziana z tyłu jest równie niebezpieczna?
Zastanawiałam się czasem, czy przypadkiem nie zatrudniono mnie raczej jako wentyl niż lektorkę. Nikt nie traktował zbyt poważnie moich prób zorganizowania sensownych grup, wprowadzenia obowiązku posiadania podręczników czy obecności na zajęciach o przygotowywaniu się nie wspominając. Kiedy nie dałam zaliczenia klerykowi, który nic nie robił przez cały semestr, uzyskał je bez problemu od księdza X, znanego mi wyłącznie ze słyszenia. Co dziwniejsze, dziekanat nie kwestionował takiego procederu. Atmosfera bycia poza dobrem i złem, ponad wymagania uczciwości i ludzkiej przyzwoitości, panująca w seminarium była jeszcze bardziej niepokojąca niż przedziwny stosunek do kobiet. W pierwszym roku mojej pracy, pod koniec semestru zgłaszali się do mnie klerycy, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy i oświadczali z rozbrajającą szczerością, że co prawda nie chodzili i nic nie umieją, ale i tak proszą o zaliczenie. Najdziwniejsze, że rzeczywiście spodziewali się je dostać i kiedy odmawiałam stanowczo patrzyli na mnie z wyrazem ciężkiej a niezasłużonej krzywdy. Kiedy odwoływałam się do ich poczucia uczciwości i sprawiedliwości nie mieli pojęcia o czym mówię. Twierdzili, że mój poprzednik, ksiądz X, nie robił problemu czy ktoś chodził czy nie, a na jego zajęciach dyskutowało się o dogmatyce (po polsku oczywiście).
Tego rodzaju podejście kandydatów na księży katolickich wydawało mi się nieporównywalnie bardziej alarmujące niż ich arogancja i często bardzo niski poziom intelektualno – kulturalny, o dojrzałości emocjonalnej nie wspominając. Dziwiłam się, że żaden z przełożonych nie jest ciekawy mojego zdania. Klerycy nie płaszczyli się przede mną ani nie udawali świętszych i lepszych niż byli w istocie – nie byłam wystarczająco ważna. Dzięki temu widziałam ich w prawdzie, czasem przygnębiającej, niestety. Dziwił mnie entuzjazm, z jakim witano rosnącą liczbę nowych powołań, zwłaszcza, że miałam okazję zapoznać się z częścią z nich. Nikomu nie przyszło do głowy, że w warunkach polskich bycie księdzem jest bardzo atrakcyjną propozycją, nawet dla młodzieńców niewierzących. Zapewnia bezpieczeństwo finansowe, mieszkanie i wyżywienie (często nawet zamożność), zabezpiecza przed bezrobociem, oferuje pracę cieszącą się dużym autorytetem społecznym i możliwość robienia kariery. Perspektywa założenia rodziny w wieku lat 19 wydaje się dość odległa, a rezygnacja z niej, w imię uzyskania wyżej wymienionych dóbr, niezbyt bolesna. Zachowywanie czystości obowiązuje wszystkich chrześcijan nie żyjących w małżeństwie, a poza duchowieństwem jest ich całkiem sporo. Rzeczywistość dość jaskrawo różni się od sielankowego obrazu świata złożonego z rodzin katolickich, młodzieży i księży przekazywanego w seminariach.
Idea celibatu kapłanów rozumiana jako rezygnacja z własnej rodziny w imię większej miłości, aby stać się „wszystkim dla wszystkich”, a zwłaszcza odrzuconych i potrzebujących pomocy, wydaję mi się piękna i sensowna. W seminarium jednak spotkałam się z nieco inną interpretacją jej sensu. Pierwsze moje zaskoczenie miało miejsce podczas uroczystej wigilii. Rzędy młodych i starszych mężczyzn w czarnych sutannach przy biało nakrytych, zastawionych stołach, na końcu ostatniego garstka świeckich podludzi czujących się dość niewyraźnie w tym gronie. Gość honorowy, kardynał w podeszłym wieku w swoje przemowie przyznaje, że zazdrości klerykom ich rodzin, bo jego bliscy już nie żyją, „Jak to? – myślę – a gdzie stokroć więcej braci, sióstr, dzieci i wnuków i Królestwo Boże na dodatek?” Nie mam jednak śmiałości zapytać na głos.
Innym razem zaczynam zajęcia krótkim wprowadzeniem na temat najważniejszych w życiu wartości. Proszę, aby każdy student wymienił co najmniej pięć w porządku ważności. Kiedy po raz szósty słyszę „rodzina” i to gdzieś na początku listy jestem dość zdezorientowana. Nie podejrzewałam, że pracuje w tak skrajnie progresywnej instytucji. Proszę o wyjaśnienie i dowiaduje się, że chłopcy mają na myśli rodziców i rodzeństwo. Musze usiąść z wrażenia. Celibat, który ma na celu ściślejsze związanie się z rodzicami, członkostwo w klubie kawalerów, a nade wszystko uniknięcie związku miłości z kobietą tzn. pokusą wydaje mi się sprowadzeniem pięknej skądinąd idei do absurdu. Gdzie tu otwarcie serca na stokroć więcej? Przy takiej koncepcji celibatu założenie rodziny, a nawet samotne życie człowieka świeckiego, wydaje się szczytem szczodrości i wolności. Rozumienie wymogu bezżenności jako okopanie się za murami getta i postrzeganie ludzi, którym mają służyć, jako źródła pokus zagrażających czystości, upodabnia księży katolickich do męskich stowarzyszeń znanych z czasów pogańskich.
Pewną analogię nasuwa lektura „Uczty” Platona. Pamiętam jak w czasie studiów brnęłam przez nią z godnym podziwu samozaparciem, gdyż mężczyźni napawający się swoją rzekomą wyższością moralną i intelektualną, z dala od kobiet i groźby konfrontacji z rzeczywistością, zawsze budzili moją niechęć. Jeśli dodać do tego stosunki homoseksualne, stawiane w jednym rzędzie z filozofią i zamiłowaniem do gimnastyki, uznane za przejaw miłości wyższej, to moja odraza sięgała zenitu. Szczególnie obrzydliwe wydało się rozważanie, kto był „miłośnikiem” a kto „oblubieńcem” w związku Achilles – Patrokles. Do tej pory bowiem, żyłam w naiwnym przekonaniu, że chodziło o męską przyjaźń. Ten jeden tekst wyleczył mnie gruntownie i ostatecznie z fascynacji kulturą antyczną oraz na zawsze podważył zaufanie do panów zbierających się we własnym gronie, aby zajmować się rzeczami wyższymi.
W porównaniu z nimi bliżsi nam czasowo i przestrzennie Jomswikingowie wydają się szczytem zdrowia moralnego. To elitarne bractwo najemników zamieszkujące twierdzę Jomsborg gdzieś w pobliżu dzisiejszego Wolina
w X i XI w. naszej ery rządziło się bardzo surowymi i ściśle przestrzeganymi prawami. Członkami mogli być wyłącznie mężczyźni od 18 do 50 lat wykazujący świetną znajomość wojennego rzemiosła oraz wielką siłę i odwagę. Nie mogli okazywać strachu nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji ani uciekać przed wrogiem o porównywalnej sile, Przysięgali pomścić śmierć współbraci, a łupem dzielili się po równo. Nie mogli się żenić, a kobiety i dzieci nie miały wstępu do ich twierdzy nawet jako jeńcy wojenni.
Czemu to wszystko miało służyć trudno dzisiaj zrozumieć, jednak łatwo zauważyć, że tworzenie takich absurdalnych struktur zawsze leżało w męskiej naturze i nie ma nic wspólnego z duchem Ewangelii. Księża katoliccy nie mają być przecież ochrzczonymi Jomswikingami, nieco powściągliwszymi uczestnikami platońskiej Uczty ani członkami angielskiego klubu dla gentlemanów, dla niepoznaki przebranymi w czarne sukienki.
Wracając do przygody Karen Blixen przytoczonej na początku tego tekstu,
moje wyprowadzenie z klubu odbyło się w jeszcze bardziej surrealistyczny sposób. Władze PWT nie zniżyły się nawet do poinformowania mnie o zakończeniu współpracy, nie mówiąc już o podaniu powodów. Rolę barmana Hindusa odegrał nieoficjalny przeciek informacji. W atmosferze zmowy milczenia – arcybiskup wyniośle zignorował próby odwołania się do niego – opuściłam niegościnne progi męskiego przybytku, który siedem lat kalałam swoją obecnością. Niejasne insynuacje nie były zaiste potrzebne, przecież sam fakt bycia pokusą jest podejrzany moralnie.
(…)Całkowita obojętność, niechęć czy wręcz wrogość ludzi Kościoła wobec osób z poza klubu „pasterzy pasących samych siebie” podważyła moje zaufanie do instytucji. Nigdy nie byłam przekonana do idei kapłaństwa kobiet, choć nawet św.Teresa z Lisieux czuła w sobie takie powołanie, a Edyta Stein – św. Teresa Benedykta od Krzyża - nie widziała przeciwwskazań. Ufnie przyjmowałam, że tradycja wyświęcania wyłącznie mężczyzn ma swoje uzasadnienie w depozycie wiary. Nawet z czysto zdroworozsądkowego punktu widzenia funkcja pasterza czyli obrońcy kobiet, dzieci i starców – zarówno w sensie fizycznym jak i duchowym - jest ich naturalnym zadaniem. Słusznej sprawy można jednak bronić z niewłaściwych pobudek i ostatnio nabrałam podejrzeń, że stanowisko Kościoła nie jest podyktowane umiłowaniem Prawdy czy obroną ortodoksji, tylko lękiem przed wtargnięciem kobiet do męskiego rezerwatu i utratą monopolu na władzę duchowną oraz związane z nią przywileje.(…)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz