Pochwała zdrowego rozsądku
Sądząc po wrzawie w mediach, jaka wybuchła po objęciu stanowiska ministra edukacji przez Romana Giertycha, można było dojść do przekonania, że głównym problemem szkoły polskiej jest zagrożenie „ideologizacją” oraz szerzeniem nietolerancji wobec „mniejszości seksualnych”. Trzeba było dopiero gdańskiej tragedii, żeby prawdziwe problemy, z jakimi boryka się nasze szkolnictwo wyszły na jaw i stały się przedmiotem bardziej rzeczowej debaty. Symptomatyczne, że Gazeta Wyborcza, która tak entuzjazmowała się „uczniowskimi” protestami przeciw Giertychowi teraz sama dostarcza argumentów na poparcie jego projektu.
Bardzo podobał mi się reportaż Marcina Markowskiego i Tomasza Patora „Kosze na głowie nie przejdą” w DF z 13.11. br. Jest to rozmowa Z Ewą Ćwikłą dyrektorką gimnazjum z łódzkiego Bronxu na temat metod radzenia sobie z trudną, zaniedbaną wychowawczo młodzieżą, stosowanych w jej szkole. Testy na narkotyki i alkohol, ścisłe współdziałanie z policją w przypadkach agresji wobec nauczycieli są po prostu koniecznością. Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak nieco ryzykowne kary za palenie – wypicie dawki oleju z pierwszego tłoczenia zaakceptowanej przez lekarza pediatrę i za przeklinanie – przełknięcie łyżeczki soli z pieprzem. Wielka musi być siła osobowości pani dyrektor skoro delikwent godzi się na to bez szemrania, bo przecież, gdyby odmówił nie byłoby sposobu, żeby go zmusić. Podobnie z dyżurnym sweterkiem i spódniczką z lumpeksu, w które muszą przebrać się zbyt wyzywająco wystrojone dziewczyny.
Przyciśnięta do muru pani Ewa Ćwikła wypowiedziała się pozytywnie o prawie wszystkich pomysłach ministra oświaty, co więcej większość z nich - jak np. zakaz używania komórek na lekcjach czy pokrywanie przez rodziców kosztów sprzętu szkolnego zniszczonego przez ich dzieci - już od dawna wprowadziła w życie. Miała jedynie zastrzeżenie do nazwy programu „Zero tolerancji” gdyż jak wyjaśniła cały system wychowawczy jej szkoły promuje tolerancję kibiców Widzewa wobec fanów ŁKS-u oraz zgodne współistnienie dzieci z Grabowej i Poznańskiej.
Jeśli metody stosowane w łódzkim gimnazjum wydały się komuś zbyt restrykcyjne i niezgodne z wymaganiami „nowoczesnej pedagogiki” to już na następnej stronie tego samego DF może przeczytać, jakie są oczekiwania samych uczniów wobec szkoły. Artykuł Wojciecha Staszewskiego „Chcemy szkoły z kratą” jest podsumowaniem ankiety przeprowadzonej przez autora w dwóch gimnazjach na Mazowszu. Wynika z niej dość jasno, że młodzież nie czuje się bezpiecznie w szkole, w której władza nauczyciela została zastąpiona terrorem młodocianych psychopatów. Zdecydowana większość domagała się zaostrzenia dyscypliny i to w stopniu zaskakującym dla samych dorosłych. Wielokrotnie powtarzały się postulaty wprowadzenia monitoringu w całej szkole, także w toaletach, oraz podsłuchu w klasach, żeby dyrektor był zorientowany, co się dzieje na lekcjach. Konieczność skutecznego wyeliminowania palenia, picia i używania narkotyków powracała prawie w każdej wypowiedzi, tak samo jak problem przemocy. Oprócz tego zdaniem młodych respondentów w szkole należało by zabronić używania wulgarnych słów, telefonów komórkowych, zwłaszcza z kamerami, noszenia petard, zapałek, zapalniczek, scyzoryków, wyżywającego stroju, przytulania i całowania się na przerwach oraz… znieważania nauczycieli. Bezradność tych ostatnich wydaje się młodzieży niepojęta. Można łatwo zrozumieć oburzenie uczniów, że nauczyciel ignoruje akty przemocy, których jest świadkiem, albo ogranicza się do powiedzenia „przestańcie”. Warto jednak zdać sobie sprawę, że nie ma on prawa interweniować czynnie tzn. np. rozdzielić walczących, co więcej, nie ma prawa się bronić, gdyby został zaatakowany. Pamiętając o tym nie dziwi postawa pedagogów, którzy nie chcą narażać się na śmieszność strasząc młodych chuliganów uwagą w dzienniku lub na agresję z ich strony. Bezkarność takich osobników również nie podoba się młodzieży. Proponowane kary to sprzątanie łazienki, czyszczenie klozetu (i to podczas przerwy, żeby musieli się wstydzić) oraz usunięcie ze szkoły. Równie ostrych kar jak np. wezwanie policji domagała się większość dziewcząt wobec chłopców zaczepiających je w wulgarny sposób. Co ciekawe spory procent młodzieży widział sens noszenia mundurków – zarówno jako sposobu niwelowania różnic w sytuacji finansowej jak i zapobiegania prowokowaniu strojem.
Szkoła idealna, zdaniem uczniów to taka, w której mogą czuć się bezpieczni, gdzie dzięki opiece dorosłych nie muszą stykać się przed czasem z najbardziej brutalnymi stronami życia. „Żadnego palenia, picia. Uczennice z warkoczykami, chłopcy nie naruszający ich prywatności” jak to wyraziła jedna z ankietowanych.
Czytając to wszystko nie mogę oprzeć się zdziwieniu jak w stosunkowo krótkim czasie na oczach wszystkich – władz oświatowych, nauczycieli i rodziców – szkoła polska zmieniła się na obóz dla biezprizornych kontrolowany przez nieletnie monstra. Liceum, do którego chodziłam w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, z cała pewnością nie było miejscem idealnym, ale mimo wielu przemilczeń i przekłamań w programie nauczania, można było uzyskać solidne przygotowanie do studiów wyższych i nie zetknąć się z większością wspomnianych wyżej zjawisk, a w każdym razie nie w tym nasileniu.
Pamiętam swój szok, kiedy podczas pobytu w Anglii na początku lat dziewięćdziesiątych oglądałam w telewizji państwowej program dla nauczycieli. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom patrząc na znerwicowanego trzydziestolatka w okularach bezradnie miotającego się po klasie, zaszczutego przez trójkę dziesięcioletnich łobuzów przewodzących grupie. Moi angielscy znajomi wyjaśnili lakonicznie, że tak właśnie wyglądają brytyjskie szkoły państwowe. Jak wyglądają postępowe, liberalne prywatne szkoły z internatem dowiedziałam się nieco później czytając wydaną w 1991 świetnie napisaną książkę Amandy Craig „A Private Place”.
Program wychowawczy opisanej przez autorkę placówki oparty był na nadzwyczaj wzniosłych zasadach jako to umożliwienie indywidualnego rozwoju każdej jednostce, popieranie samokształcenia, samodyscypliny i wewnętrznej motywacji. Szkoła stawiała sobie za zadanie zniesienie sztucznych barier miedzy nauczycielami i uczniami – wszyscy zwracali się do siebie po imieniu, między uczniami w różnym wieku – w internacie umieszczano w pokojach starszych z młodszymi oraz miedzy płciami – pełna koedukacja. Wszelkie sporty oparte na zasadzie rywalizacji były zabronione, działania sprzyjające nawiązywaniu kontaktów towarzyskich jak na przykład dyskoteki gorąco popierane. Wobec tych pięknych i słusznych założeń napis nad bramą - „Et In Arkadia Ego” – wydawał się w pełni uzasadniony.
Rzeczywistość jednak zdecydowanie odbiegała od programowej idylli. Uczniowie spontanicznie wytworzyli bardzo sztywną, praktycznie nie przekraczalną hierarchię. Zarówno chłopcy i dziewczyny dzielili się na pięć analogicznych warstw – elitę, wyższa i niższą klasę średnią, częściowo odrzuconych i odrzuconych. O przynależności decydowały często czynniki niedostrzegalne gołym okiem dla dorosłych jak na przykład brak odpowiedniego stylu, niewłaściwa etykietka na ubraniu, mała – zdaniem rówieśników - atrakcyjność fizyczna, nie rozwiedzeni rodzice, aspiracje intelektualne czy nie uleganie presji grupy w takich sprawach jak np. pokątny seks. Społeczność uczniowska miała swój własny kodeks moralny, który w pełni aprobował pastwienie się zarówno nad odrzuconymi jak nad nowymi uczniami. Starsi chłopcy spuszczali młodszych kolegów ze schodów w koszach na brudną bieliznę albo zawiązawszy im uprzednio oczy, okręcali dookoła, a następnie stawiali na parapecie otwartego okna na trzecim piętrze. Nie rzadkie było zmuszanie do praktyk homoseksualnych, często o charakterze sadystycznym. Kiedy zdarzały się ofiary śmiertelne zarówno nauczyciele jak i uczniowie zachowywali zgodne milczenie. Automatycznie orzekano samobójstwo, nie próbując nawet dociec prawdy. Unikanie skandalu za wszelką cenę było najwyższa normą. Dziewczęta nie skarżyły się na zaczepki i propozycje natury seksualnej. Bycie sexy wspomagało awans towarzyski, a konsekwencją odmowy, uważanej za złamanie jednego z ważniejszych niepisanych praw, było wykluczenie ze społeczności. Nauczyciele zdawali się tego nie dostrzegać, co więcej, celem zniesienia jakże sztucznych barier dostosowali się do poziomu uczniów i ich świeżych zainteresowań. Łacinnik np. wierszy Catullusa używał jedynie jako punktu wyjścia do zwierzeń ile razy w ciągu nocy doprowadza swoją żonę do orgazmu. Inni, żeby być bardziej cool zwracali się do odrzuconych przez grupę uczniów używając przezwisk autorstwa ich dręczycieli. Nikt np. nie pamiętał imienia ani nazwiska dziewczynki z wyjątkowo silnym trądzikiem znanej wyłącznie jako „craterface”. Nic dziwnego, że przestała mówić, inna również z klasy odrzuconych pariasów mogła posługiwać się tylko szeptem.
Wszyscy, nawet najbardziej uciemiężeni, zatajali prawdę przed rodzicami, którzy żyli w błogim poczuciu, że dzięki pieniądzom (czesne należało do najwyższych w kraju) ich dzieci przebywają w edukacyjnym raju. Zresztą skonfrontowani z rzeczywistością, nie byliby w stanie jej przyjąć, gdyż jak większość dorosłych, skutecznie wyparli swoje własne traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa i młodości. Wydaje mi się, że tylko taką zbiorową amnezją można wytłumaczyć niezwykłą popularność założenia, ze człowiek jest z natury dobry i nie potrzebuje żadnego wychowania tylko maksimum swobody, żeby się fantastycznie rozwinąć. Na szczęście autorka książki - Amanda Craig – jest wolna od tej przypadłości i dobrze zapamiętała swoje doświadczenia i obserwacje z lat siedemdziesiątych, kiedy to sama była uczennicą takiej właśnie liberalnej, postępowej szkoły.
Natura ludzka nie zależy od szerokości geograficznej i wszędzie na świecie jej ciemne strony najwyraźniej manifestują się u jednostek niedojrzałych, a potęgują się w grupach, silnie zhierarchizowanych, potencjalnie autodestrukcyjnych, równających w dół do poziomu najprymitywniejszego osobnika.
Nietrudno przewidzieć jak muszą zakończyć się eksperymenty ignorujące tę prostą prawdę, znaną każdemu człowiekowi z doświadczenia. Tym bardziej dziwi fakt, że wbrew zdrowemu rozsądkowi w naszym szkolnictwie zaczęto wprowadzać rozwiązania, które w krajach Europy zachodniej już dawno okazały się katastrofalne. Polska szkoła zaczęła się powoli przekształcać w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to jedną obłąkaną ideologię zamieniliśmy na jej bardziej niebezpieczną mutację. Przełykamy ją bezboleśnie, gdyż nierzadko stroi się w pseudo chrześcijańskie szatki. Pięknie brzmi, kiedy kurator młodego recydywisty apeluje do uskarżającej się nauczycielki o więcej ciepła i miłości dla tego biednego dziecka. Znacznie gorzej, kiedy to biedne dziecko gwałci koleżankę i tnie ją żyletką. Nie należy mylić chrześcijaństwa z naiwnością i głupotą. Nie ma miłości bez prawdy, a prawda o naturze ludzkiej głoszona przez Kościół i zbieżna z doświadczeniem każdego człowieka, raczej uwalnia nas od złudzeń w tej materii. Źle wychodzimy na imporcie ideologii, niezależnie od kierunku, z którego płyną. Potrzeba nam kontaktu z rzeczywistością i zwykłego zdrowego rozsądku i to nie tylko w szkolnictwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz