Niedawno obejrzałam na YouTube wywiad Marcina Roli z Rafałem Ziemkiewiczem na kanale wRealu24 czy jakoś tak. Punktem wyjścia było oddalenie pozwu niejakiej p. Dryjańskiej przeciw Ziemkiewiczowi, który miał określić ją jako zdeformowaną, co z kolei było nawiązaniem do haseł głoszonych przez tę panią na demonstracji o dopuszczalności abortowania "zdeformowanych płodów".
Odpowiedź znanego publicysty z pewnością nie była elegancka, ale treść haseł demonstrujących feministek (a też ich język) urągała wszystkiemu czemu tylko mogła urągać ujmując rzecz najdelikatniej.
W dalszej części wywiadu Ziemkiewicz wygłasza swoją teorię skąd się biorą feministki (syndrom Piotrusi Pańci), która w wielu punktach wydaje się trafna, a także dość wnikliwie analizuje stan współczesnych mężczyzn i jakość ich relacji z kobietami. Twierdzi np, że żadna kobieta, która jest należycie kochana (przez mężczyznę, jak mniemam) feministką nie zostanie.
Wszystko to bardzo pięknie, ale cała ta rozmowa zostawia mnie z niejasnym poczuciem, że obie strony konfilktu are beating around the bush, innymi słowy przekaz werbalny rozjeżdża się z wizualnym, a wszystkie użyte słowa niezależnie od tego czy są głupie czy mądre, chamskie czy kulturalne mają luźny związek z istotą sprawy.
Feministki zrobiły z Ziemkiewicza uosobienie zła i chamstwa, męską szowinistyczną świnię i Bóg wie kogo jeszcze. Ten image jest oczywiście czystą kreacją tego środowiska (całkowicie autonomiczną wobec realnego człowieka) odpowiadającą na jego zapotrzebowanie na agresywną "patriarchalną" męskość z którą oficjalnie się walczy, a w skrytości duszyczki za nią tęskni albo przynajmniej pragnie się wejść w kontakt, choćby przez konflikt.
Każdy, kto widział dowolne nagranie z akcji aktywistek Femenu, pacyfikowanej przez policję, wie o czym mówię. Obrazy półnagich młodych kobiet wynoszonych przez uzbrojonych silnych mężczyzn nieodparcie kojarzą się z rozlicznymi przedstawieniami porwania Sabinek czy innych Lapitek, które także są zawsze nagie na tę okoliczność. Ewidentnie zestawienie kobiecej nagości i bezbronności z męską agresją i siłą jest odbierane jako wizualnie atrakcyjne i pobudzające. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że to pewna konwencja. Mężczyźni "gwałcą tylko troszeczkę" jak onegdaj wyraził się Korwin-Mikke, a omdlewająca słabość kobiet jest po części grą. Dopóki konwencja jest przestrzegana wszyscy się dobrze bawią - aktorzy i widzowie. Co innego prawdziwa przemoc ta zawsze jest ohydna, niewymawialna i natychmiast usuwana z pamięci (o ile to możliwe). Żadna kobieta fantazjująca o słodkim brutalu nie chciałaby w tzw realu zostać napadnięta przez niedorozwinięte emocjonalnie lub zaburzone indywiduum traktujące ją jak człowiek przyciśnięty nagłą potrzebą fizjologiczną wychodek. Żaden normalny człowiek nie chciałby być świadkiem takiej sceny, ani nie oglądałby jej zapisu, a gdyby się tak przypadkiem zdarzyło nadaremnie starałby się to od-zobaczyć do końca swych dni.
Pewna młoda włoska feministka - ładna i zgrabna dziewczyna - rozebrała się do naga, rozpuściła długie do pasa włosy, a zrobiwszy sobie na twarzy niezbędny makijaż (nigdy nie wiadomo kiedy spotkasz swego królewicza) wyszła na ulice Turynu czy innego Mediolanu w obuwiu sportowym na nogach, z płócienną torbą przewieszoną przez ramię. Na co liczyła? Na jakieś białe patriarchalne, opresyjne, katolickie, łapska, które pochwycą jej wąską talię (a równie opresyjny, niski, męski głos zażąda "bądż mi powolną")? Na spojrzenia w których przez fałszywe oburzenie przebija chuć ledwo maskowana patriarchalnym nakazem cywilizowanego zachowania? Na zdjęcia zakłopotanych policjantów niosących jej nagie ciało w mediach? Trudno powiedzieć. Na cokolwiek liczyła, spotkała imigrantów z Afryki, którzy obstąpili ją śmiejąc się, pokazując sobie palcami co bardziej interesujące fragmenty jej anatomii i filmując komórkami. Serdecznie żal było mi nieszczęsnej, która miała zdrowy odruch, żeby zasłonić się torbą i włosami, ale jako dobra feministka starała się nad nim panować. Z mało przekonującym uśmiechem przyklejonym do twarzy coraz szybszym krokiem pomykała ulicami starając się zgubić ogon czarnych mężczyzn, którzy słusznie uznali, że lepszej atrakcji w mieście nie znajdą. Wyobrażam sobie jak pocieszała się świadomością, że cokolwiek powiedzieć o jej opresji, nie była ona biała, patriarchalna, ani katolicka.
(Film dostępny na You Tube "Crazy Italian feminist...")
Żadna ofiara napaści seksualnej nie rozebrałaby się publicznie do naga, ani nawet półnaga, jak to czynią uczestniczki tzw "marszów szmat", wyżej wspomniana niunia czy aktywistki Femenu. Obnażać się publicznie mogą jedynie osoby czujące się naprawdę bezpiecznie. Tak się składa, że owo poczucie bezpieczeństwa zapewnia jedynie patriarchalna, opresyjna, chrześcijańska cywilizacja łacińska i tylko na jej kurczącym się obszarze oglądamy takie sceny.
Niektórzy tzw "prawicowi publicyści" twierdzą, że feministki to stare, brzydkie, nie kochane, zaniedbane, sfrustrowane baby, co wydaję się raczej próbą zawstydzenia tych kobiet niż uczciwym opisem rzeczywistości. Można się o tym łatwo przekonać oglądając którąś "Feministyczną pytę", gdzie młodzi reporterzy wyszukują w grupie demonstrantek co atrakcyjniejsze uczestniczki i prowokacyjnymi, często wulgarnymi pytaniami starają się skłonić je do powiedzenia czegoś głupiego, co im się na ogół udaje. Seksualny podtekst tej zabawy jest oczywisty. Równie dobrze można by pod ten obraz podłożyć dialog typu "A panienka to ma czym oddychać" "Hi, hi, hi, a kawaler to nazbyt śmiały" czy coś podobnego.
Czy ktoś pamięta jeszcze aktywistkę, która weszła do kościoła św Anny w Warszawie, żeby demonstracyjnie z niego wyjść podczas czytania listu biskupów, co uwieczniła kamera telewizyjna "przypadkowo" tam się znajdująca? Ta pani kompromitowała się w mediach czas pewien po tym zdarzeniu, dzięki czemu mogłam się jej przyjrzeć. Okazała się przeciętną osobą we wczesnym wieku średnim, która poświęciła sporą ilość czasu, ambarasu i pieniędzy swojej fryzurze. Włosy rosnące jej grzebieniem na środku czaszki bokami wygolone były prawie do skóry, na czym jeszcze głębiej widniało duże serduszko pofarbowane na czerwono. Przy czymś takim Magda Ogórek z przyklejonymi rzęsami i tlenionymi włosami ułożonymi w nieruchome pasma wydaje się osobą nie przywiązująca nadmiernej wagi do swego wyglądu.
Patrząc na wymyślne makijaże i fryzury niektórych aktywistek czy uczestniczek demonstracji nie sposób nie widzieć oczywistej kokieterii stojącej w jaskrawej sprzeczności z głoszonymi hasłami. Jaki interes może mieć osoba deklarująca wrogość do męskiej dominacji czy męskości w ogóle wysyłając sygnał "zainteresuj się mną, jestem chętna" za pomocą kilograma tuszu wokół oczu, warg ociekających szminką i farbowanych włosiąt wygolonych w fantazyjne wzory? Intensywność tego sygnału może konkurować z wizerunkiem scenicznym Dolly Parton. Problem w tym, że "niekonwencjonalność" użytych środków nie znajduje uznania w oczach potencjalnego targetu. Widziałam profilowe zdjęcie p. Dryjańskiej, na którym widoczne są głównie oczy i duża ilość tuszu. Rozumiem dlaczego uwaga Ziemkiewicz tak ją zabolała.
Jestem absolutnie pewna, że osoba autentycznie obojętna lub wroga wobec mężczyzn odpuściłaby sobie całe to "niekonwencjonalne" wdzięczenie w stylu "mam cipkę" i nie szukała desperacko słodkiego tzn chciałam powiedzieć patriarchalnego brutala, jak owa włoska feministka nago krążąca po ulicach Turynu.
Drogie feministki p. Ziemkiewicz ma zdecydowanie bardziej "konwencjonalne" gusta, czemu dał wyraz w swoich licznych tekstach. Nie wydaje mi się też idealnym kandydatem na wymarzonego brutala, nawet jeśli miał w życiu tzw ciemny okres. Na mnie zawsze robił wrażenie człowieka dobrodusznego, nie przerywającego swoim gościom w studio i traktującego kobiety z należytym szacunkiem. Pamiętam program w którym występował z byłą posłanką Senyszyn, która pod wpływem takiego traktowania zbliżyła się najbardziej - jak to w jej przypadku możliwe - do ideału damy (określenie nieco na wyrost, ale lepsze nie przychodzi mi do głowy), nawet skrzekliwość jej głosu wydała jakby mniej irytująca.
Nie chcę przez to wszystko powiedzieć, że kobiety nie mają problemów, ani tym bardziej że nie istnieje pewien typ męskiej mentalności, który im znacząco utrudnia życie. Cały ten feminizm jednak stawia rażąco błędną diagnozę przyczyn cierpienia kobiet, podobnie jak czynił to marksizm w stosunku do klasy robotniczej, mniejszości rasowych, etnicznych i seksualnych. Zainteresowanych głębszym wglądem w temat cierpienia i tzw opresji odsyłam do dostępnych na YouTube wykładów Jordana Petersena, psychologa klinicznego z uniwersytetu w Toronto, liberała i agnostyka zresztą. Stawia on tezę, że samo istnienie jest źródłem cierpienia. To cena którą płacimy za samoświadomość. Co ciekawe dla zilustrowania swojej tezy używa tekstu o upadku człowieka i wygnaniu z raju z Księgi Rodzaju, który interpretuje w duchu filozofii głębi Junga.
Osobiście nie wierzę, że agresywne grupy typu Femen mają cokolwiek wspólnego z ruchem kobiecym. Ktoś używa tych kobiet do swoich celów, a ściślej mówiąc używa obrazków z ich udziałem. Ciekawa jestem czy przeprowadzany jest casting na aktywistki, podczas którego kandydatki muszą zaprezentować swój biust i figurę przed komisją. Nie zdziwiłabym się gdyby tak było. Co łączy radykalny feminizm z wojującym islamem i komunizmem? Nienawiść do Chrześcijaństwa. Można więc bez ryzyka błędu założyć, że są to po prostu ruchy antychrześcijańskie czynne na terenie cywilizacji zachodniej, których działanie jest zsynchronizowane z bezprecedensowym prześladowaniem chrześcijan poza nią. Ekscesy z udziałem półnagich panienek przykrywają medialnie mordy na chrześcijanach, w sprawie których jakże wrażliwa opinia publiczna zachodu jest dziwnie obojętna, podobnie jak w kwestii przymusowej aborcji przeprowadzanej w Chinach siłą do końca ciąży, zabijaniu dziewczynek (w łonach matek i po urodzeniu) w Indiach, przymusowych małżeństw 8-latek w niektórych krajach muzułmańskich itp. Nie ma chyba bardziej oczywistego dowodu, że nie o kobiety tu chodzi.
Co do polskich feministek ich publiczna ekspresja - poziom agresji, wulgarność języka, przekraczanie granic - wykazuje bliźniacze podobieństwo do wystąpień Urbana, ekscesów palikociarni po krzyżem pod wodzą niejakiego Dominika Tarasa (czy ktoś go jeszcze pamięta?), niektórych akcji KODu i UBywateli RP. Widać rękę tego samego mistrza marionetek.
Blog poświęcony życiu duchowemu niedźwiedzi polarnych i nie tylko. Autorka zamieszcza na nim swoje artykuły nigdzie wcześniej nie publikowane.
niedziela, 31 grudnia 2017
wtorek, 12 grudnia 2017
O "bezinteresownym darze z siebie", czyli rekolekcje adwentowe u wrocławskich dominikanów
Znowu to zrobiłam (choć doświadczenia ponad pół wieku życia powinno mnie czegoś nauczyć)! Znowu poszłam na drugi dzień rekolekcji po niedzielnej "zajawce". Nie byłam nadmiernie rozentuzjazmowana, ale stwierdziłam że dam szansę (rekolekcjoniście?sobie? Bogu?)
Nie poddaję w wątpliwość dobrych intencji rekolekcjonisty, jestem mu skłonna nawet przypisać pewien wgląd w problem samotności na przykład, tylko ten język!!! Rozumiem, że sam Ojciec nie wymyślił "bezinteresownego daru z siebie" tylko go zacytował, ale nawet jeśli cytat pochodzi z pism św. Jana Pawła II, to i tak jest skrajnie koszmarny, budzący najgorsze skojarzenia, a co gorsza, całkowicie nieadekwatny.
O "oddaniu się" ukochanemu może marzyć zakochana kobieta (mężczyzna, podejrzewam, widzi to nieco inaczej), oddać się można w ręce Opatrzności w świadomym akcie zaufania ("kto się w opiekę odda Panu swemu, a szczerym sercem szczerze ufa jemu...") i to właściwie tyle w temacie "daru z siebie".
Darami obdarzali swoich ludzi jarlowie,wodzowie i wszelkie jednostki aspirujące do przywództwa w społeczności, aby zapewnić sobie lojalność towarzyszy i ich udział w następnej wyprawie. Ich dary miały wartość nie tylko z powodu np drogocennego kruszcu z którego zostały wykonane, lecz także ze względu na wysoki status osoby dawcy. Niewiele się zmieniło od owych zamierzchłych czasów - cenimy dary od ważnych dla nas osób. Dary od osób nic nie znaczących są nic nieznaczące, a nawet irytujące lub budzące zażenowanie i zniecierpliwienie. Każdy z nas to widział. Metafory "daru z siebie" w przypadku małżonków można jeszcze bronić - w końcu są (lub powinni być) dla siebie najważniejszymi osobami na świecie. W sytuacji osoby samotnej, zwłaszcza o niskim statusie, wciskanie siebie niezainteresowanym w formie daru musi skończyć się tragicznie. Szczególnie niesmaczna jest jest metafora "oddawania się za darmo" w przypadku kobiet. Nie muszę tłumaczyć dlaczego.
Gdyby Ojciec swą myśl ubrał w słowa bardziej inspirujące jak np szukanie Prawdy, Piękna i Dobra, opowiadanie się po ich stronie czy coś w tym stylu, niejeden uczestnik rekolekcji wyszedłby z nich podniesiony na duchu.
W kwestii osób jak to Ojciec ujął "zaniedbanych, nie znających języka miłości, które ani same nie dają ani od nikogo nic nie chcą" mam poważne wątpliwości czy w ich przypadku uczenie się tego języka jest dobrym pomysłem. Języków obcych uczymy się, kiedy ich potrzebujemy np wybieramy się za granicę, wymaga tego pracodawca albo uczelnia itp. Nie widzę sensu uczenia się języka, którym nie będziemy mieli szansy się posłużyć. Osoby "zaniedbane" są takie, bo tak ukształtowało je życie, które przecież od początku było w rękach Boga Wszechmogącego. Być może owa emocjonalna samowystarczalność będzie im do czegoś potrzebna w życiu?
Zilustruję swą myśl przypadkiem prof. Zybertowicza. Wyznał on niegdyś, że według pewnego badania psychologicznego jego socjalizacja jest tuż przy dolnej granicy normy. W praktyce oznacza to, że jest niepodatny na sygnały niewerbalne ze strony grupy. Dzięki temu zdecydowanie łatwiej mu być nonkonformistą. Każdy, kto widział profesora Zybertowicza biorącego udział w jakiejś medialnej nawalance przyzna, że rozbuchane emocje uczestników nie udzielają mu się, a w rzadkich chwilach, kiedy jest przy głosie podnosi poziom debaty na wyżyny niedostępne pozostałym rozmówcom.
Nie wybieraliśmy naszych wczesnych doświadczeń, zostały nam zadane. Staram się ten fakt interpretować w duchu ufności. Owe doświadczenia i ich konsekwencje możemy potraktować jak kota w butach lub innego konika garbuska. Jesteśmy nimi rozczarowani, a nawet zdruzgotani, bo nie tak wyobrażaliśmy sobie nasze życie, ale kto wie czy na drodze, która nas czeka nie będą tym czymś, bez czego nie wykonalibyśmy naszego zadania (jak oślizgły Gollum w przypadku Frodo Bagginsa).
Nie poddaję w wątpliwość dobrych intencji rekolekcjonisty, jestem mu skłonna nawet przypisać pewien wgląd w problem samotności na przykład, tylko ten język!!! Rozumiem, że sam Ojciec nie wymyślił "bezinteresownego daru z siebie" tylko go zacytował, ale nawet jeśli cytat pochodzi z pism św. Jana Pawła II, to i tak jest skrajnie koszmarny, budzący najgorsze skojarzenia, a co gorsza, całkowicie nieadekwatny.
O "oddaniu się" ukochanemu może marzyć zakochana kobieta (mężczyzna, podejrzewam, widzi to nieco inaczej), oddać się można w ręce Opatrzności w świadomym akcie zaufania ("kto się w opiekę odda Panu swemu, a szczerym sercem szczerze ufa jemu...") i to właściwie tyle w temacie "daru z siebie".
Darami obdarzali swoich ludzi jarlowie,wodzowie i wszelkie jednostki aspirujące do przywództwa w społeczności, aby zapewnić sobie lojalność towarzyszy i ich udział w następnej wyprawie. Ich dary miały wartość nie tylko z powodu np drogocennego kruszcu z którego zostały wykonane, lecz także ze względu na wysoki status osoby dawcy. Niewiele się zmieniło od owych zamierzchłych czasów - cenimy dary od ważnych dla nas osób. Dary od osób nic nie znaczących są nic nieznaczące, a nawet irytujące lub budzące zażenowanie i zniecierpliwienie. Każdy z nas to widział. Metafory "daru z siebie" w przypadku małżonków można jeszcze bronić - w końcu są (lub powinni być) dla siebie najważniejszymi osobami na świecie. W sytuacji osoby samotnej, zwłaszcza o niskim statusie, wciskanie siebie niezainteresowanym w formie daru musi skończyć się tragicznie. Szczególnie niesmaczna jest jest metafora "oddawania się za darmo" w przypadku kobiet. Nie muszę tłumaczyć dlaczego.
Gdyby Ojciec swą myśl ubrał w słowa bardziej inspirujące jak np szukanie Prawdy, Piękna i Dobra, opowiadanie się po ich stronie czy coś w tym stylu, niejeden uczestnik rekolekcji wyszedłby z nich podniesiony na duchu.
W kwestii osób jak to Ojciec ujął "zaniedbanych, nie znających języka miłości, które ani same nie dają ani od nikogo nic nie chcą" mam poważne wątpliwości czy w ich przypadku uczenie się tego języka jest dobrym pomysłem. Języków obcych uczymy się, kiedy ich potrzebujemy np wybieramy się za granicę, wymaga tego pracodawca albo uczelnia itp. Nie widzę sensu uczenia się języka, którym nie będziemy mieli szansy się posłużyć. Osoby "zaniedbane" są takie, bo tak ukształtowało je życie, które przecież od początku było w rękach Boga Wszechmogącego. Być może owa emocjonalna samowystarczalność będzie im do czegoś potrzebna w życiu?
Zilustruję swą myśl przypadkiem prof. Zybertowicza. Wyznał on niegdyś, że według pewnego badania psychologicznego jego socjalizacja jest tuż przy dolnej granicy normy. W praktyce oznacza to, że jest niepodatny na sygnały niewerbalne ze strony grupy. Dzięki temu zdecydowanie łatwiej mu być nonkonformistą. Każdy, kto widział profesora Zybertowicza biorącego udział w jakiejś medialnej nawalance przyzna, że rozbuchane emocje uczestników nie udzielają mu się, a w rzadkich chwilach, kiedy jest przy głosie podnosi poziom debaty na wyżyny niedostępne pozostałym rozmówcom.
Nie wybieraliśmy naszych wczesnych doświadczeń, zostały nam zadane. Staram się ten fakt interpretować w duchu ufności. Owe doświadczenia i ich konsekwencje możemy potraktować jak kota w butach lub innego konika garbuska. Jesteśmy nimi rozczarowani, a nawet zdruzgotani, bo nie tak wyobrażaliśmy sobie nasze życie, ale kto wie czy na drodze, która nas czeka nie będą tym czymś, bez czego nie wykonalibyśmy naszego zadania (jak oślizgły Gollum w przypadku Frodo Bagginsa).
Subskrybuj:
Posty (Atom)