Drogie Siostry i Drodzy Bracia, Przyjaciele naszego kościoła i klasztoru
Zwracamy się do was z ogromnym bólem i wstydem. Stajemy przed wami w prawdzie, która mimo upływu lat coraz wyraźniej odsłania swoje przerażające oblicze.
W latach 1996-2000 w ramach naszego duszpasterstwa akademickiego działał intensywny mechanizm przypominający funkcjonowanie religijnej sekty. Świadectwa pokrzywdzonych – osób wówczas dorosłych – przekonują nas dzisiaj, że ówczesny duszpasterz pod pozorem pobożności wyrządził wielką krzywdę wiernym, stosując przemoc fizyczną, psychiczną, duchową, a nawet seksualną. Historia tych nadużyć wydaje się odległa, ale dociera do nas w żywy sposób w osobach osób pokrzywdzonych, które cierpiały przez lata, nie czując się dostatecznie wysłuchane i zrozumiane. Im więcej faktów poznajemy, tym jaśniejsze staje się także, że pomoc udzielona wówczas osobom poszkodowanym nie była adekwatna do rozmiaru krzywdy i nie wszystko zostało przez Zakon zrobione, aby przynieść im ulgę i przywrócić poczucie sprawiedliwości.
Pomimo, że nikt z nas nie był sprawcą, ani świadkiem tamtego zła, to jednak my – jako wrocławscy dominikanie – mamy świadomość odpowiedzialności za tę historię i solidaryzujemy się z tymi, których w tym miejscu skrzywdzono.(...)
Bracia Konwentu św. Wojciecha we Wrocławiu
W latach 1996-2000 duszpasterzem akademickim był o. Paweł, młodzieży szkół średnich o. Marek, a potem - o ile dobrze pamiętam - o. Marcin (Mogielski) . (Jeśli więc pamięć mnie nie zawodzi, to co najmniej jeden świadek "tamtego zła" przebywa obecnie we wrocławskim klasztorze.) Wszystko to pod rządami przeora Andrzeja.
Nie mam żadnej wiedzy insiderskiej o wspomnianym skandalu, dochodziły do mnie tylko dalekie pomruki burzy. Pamiętam natomiast doskonale ów czas, atmosferę i wielu z posługujących ojców.
Ojciec Paweł, ówczesny duszpasterz akademicki, był - jak się wydaje - uosobieniem wyobrażeń zakonu kaznodziejskiego o skutecznym duszpasterstwie młodzieży. Przyciągał tłumy. Był gwiazdą pierwszej wielkości i - z racji swoich osiągnięć w napełnianiu kościoła młodymi ludźmi - cenionym w klasztorze nabytkiem. (Najpierw napisałam faworytem przeora, ale zreflektowałam się, że nie wiem tego na pewno).
Wszystko to dosyć mnie dziwiło i bawiło, gdyż dla przytomnego uczestnika, było jasne, że o. Paweł ma ego tak wielkie, że z trudem mieści się w murach gotyckiego kościoła św. Wojciecha i wszystkie jego popisy pobożności i duszpasterskiej gorliwości służą głównie celebrowaniu owego ego. Wystarczyło zestawić ów żar ze sposobem w jaki podawał komunię, słuchał spowiedzi lub zbierał na tacę, żeby zauważyć, że gorliwość wywołuje w nim wyłącznie pełna uwielbienia publiczność w dużej ilości.
Poza występami w charakterze dominikańskiej primadonny o. Paweł nie prezentował się szczególnie pociągająco - nikczemnej postury, rozkojarzony, nieprzytomny, z włosem w nieładzie i elementami stroju świeckiego wyłażącymi spod habitu. Myślałam o nim zwykle "niechlujne ptaszysko" z powodu skojarzenia ze zmokłym gołębiem, jakie we mnie budził. Myśl, że mógłby się dopuścić przemocy seksualnej lub fizycznej (jeśli to o niego chodzi) raczej mnie ubawiła. Chyba, że wobec jakiegoś niewinnego pająka w swojej celi.
Pamiętam zaskoczenie i niedowierzanie zebranych na comiesięcznej "mszy o uzdrowienie", kiedy zamiast wyczekiwanej gwiazdy duszpasterskiej pojawił się w charakterze głównego celebransa o. Roman, który wielokrotnie powtórzył, że dzisiaj - dla odmiany - Jezus przybywa na osiołku (miał na myśli siebie). Wtedy zorientowałam się, że wokół licznych dzieł o. Pawła pojawił się jakiś smrodek.
Generalnie jednak ten czas wspominam dobrze, z "rozrzewnieniem" chciałoby się powiedzieć z rozpędu, ale raczej z mieszanką nostalgii i rozbawienia. Duch wiał jak chciał. Poza gwiazdami pracowało tam sporo ojców, do których miało się zaufanie. Było się u kogo spowiadać i człowiek nie bał się, ze zostanie uraczony jakąś herezją, deklaracją niewiary lub politycznie poprawną publicystyką.
Ojciec Andrzej opowiadał wprawdzie dowcipy na mszy, ale wtedy jeszcze nie budziło to we mnie sprzeciwu. Kiedy wchodziło się do kościoła z lekkim spóźnieniem, już z daleka po tonie głosu ojca przeora słychać było czy jakieś laski siedzą w zasięgu jego wzroku. .. Piszę to bez złośliwości, bo zgodny z naturą popęd, nawet jeśli przejawia się nieco humorystycznie, budzi we mnie raczej sympatię i zrozumienie.
Znacznie mniej podobała mi się owa infantylna tendencja do bycia "cool" i przyciągania młodzieży za pomocą liturgii rozrywkowej oraz kreowania charyzmatycznych gwiazd duszpasterskich. Myślę, że ta praktyka jest powodem wymienionych w oświadczeniu nadużyć. Nie wiem dlaczego akurat teraz rzuca się o. Pawła (jeśli to o niego chodzi) na pożarcie. O ile mi wiadomo odstawiono go skutecznie od okazji do gwiazdorzenia, a on się podporządkował. Na jego twitterze prawomyślne treści, ego nie przesadnie eksponowane.... Czyżby kolejne "virtue signalling" obecnej ekipy?
Tymczasem w wielu innych ośrodkach, a także w Internecie grasują liczni dominikańscy guru otoczeni armią fanów. Być może dowiemy się za chwilę, że jakiś inny lokalny lub ogólnopolski celebryta stworzył wokół siebie sektę i zakon bardzo za niego przeprasza.
Obawiam się, że nie tędy droga. Wszyscy się zgodzimy, że ślepy nie powinien prowadzić kulawego. Niedojrzały narcyz rzadko miewa jakąś duchową głębie (nawet jeśli sprawnie ją imituje), nie nadaje się więc na przewodnika kogokolwiek, a już zwłaszcza bezkrytycznych gówniarzy. A co z przełożonymi tych gwiazd? Nie widzą, że coś niezdrowego dzieje się im pod nosem. A może sami chcą się ogrzać w blasku popularności swoich podwładnych? Zamiast uczyć młodszych współbraci mądrości, która przychodzi z wiekiem, sami się infantylizują pod ich wpływem. Są tacy popularni, więc musza mieć rację. Znaleźli przecież mityczny język "dotarcia do młodzieży" z przekazem Ewangelii....
Osobiście uważam, że najlepszym sposobem dotarcia do młodzieży jest kij dobrze przyłożony do zadu, ale rozumiem, że z tym poglądem nie wypada się publicznie zgodzić. Wydawało mi się, że celem istnienia zakonu św. Dominika jest walka z herezją oraz przekazywanie owoców kontemplacji. Niech mi ktoś wytłumaczy jak to się ma do mizdrzenia się do gówniarzy albo manipulowania nimi (o bardziej drastycznych nadużyciach nie wspominając)!
Jako że w tym czasie nie miałem nic wspólnego z tutejszymi dominikanami, opis fizyczności niewiele mi dał. Jednak już znalazłem, kto to. Co prawda włosy z fotografii nie mają szans być w nieładzie, ale inne wskazówki prowadzą do wniosku, że to ten o nazwisku powtarzającym się wśród duszpasterzy akademickich Wrocławia.
OdpowiedzUsuńZastanawiam się, jakie informacje należy zgłaszać. Czy współczesne też? Bo jeśli na mszy dowiaduję się, że przede wszystkim powinienem dbać o dobrostan homoseksualistów, cieszyć się, że W KOŃCU mamy mądrego papieża, a w niebie będą psy, to czy nie jest to nowa sekta?
Musiałbym zresztą być naiwny, by wierzyć, że to coś da. Chyba większość ojców z tego klasztoru prosiłem, by zapanowali nad rodzicami, przyprowadzającymi swoje rozwydrzone bachory na mszę różną od dziecięcej, by na niej wyły i biegały. Za każdym razem dowiadywałem się, że nic nie da się zrobić.
Zrezygnowałam z podawania nazwisk, gdyż to wzmożenie moralne po 20 latach dziwnie dla mnie wygląda.
UsuńO dobrostanie homoseksualistów na szczęście nie słyszałam, bo od roku tam nie chodzę.
W okresie o którym mowa, mimo kultu niektórych duszpasterzy, było to miejsce pełne Ducha.
Ja pamiętam z czasów ojca Ludwika, gdy było tam bardzo rozsądnie. (Gdy czytam jego współczesne wywody, nie wiem, czy ja zgłupiałem, czy on, ale zupełnie nie rozumiem tej logiki).
UsuńDla mnie, przy różnych wadach, to w tym okresie pewność, że nie odbiję się w niedzielę od drzwi z powodu osiągnięcia limitu. Z zapisami jednak pomyśleli. Jeśli jednak można prosić o jakąś sugestię, gdzie jest rozsądnie i bezpiecznie, to będę rozważał.
Jezuici na Stysia, Paulini, Boże Ciało i Św. Dorota (jeśli ktoś toleruje pospiesznie odprawiane msze i organistę ścigającego się z samym sobą). Tam limitów się zbyt skrupolatnie nie pilnuje, ale są inne wady.
UsuńZ ojcem Ludwikiem rzeczywiście stało się coś dziwnego i nie z nim jednym, niestety.