Napisałam dawno temu artykuł "O samotności niewybieranej", który jako jeden z nielicznych moich tekstów został opublikowany w prasie katolickiej (i cieszył się ogromną popularnością). Było to podsumowanie przemyśleń na temat sytuacji ludzi samotnych, którzy sobie takiego stanu (świadomie) nie wybrali, w Kościele. Oparłam się na tekstach biblijnych oraz doświadczeniach własnych, obserwacji i relacjach znajomych w podobnej sytuacji.
Ten tekst kończył moje osobiste zmagania z tematem. Pisałam go na początku kryzysu wieku średniego, który był właściwie śmiercią młodej mnie. Pewne problemy przestały istnieć, a pojawiły się zupełnie inne. Temat jest zamknięty i nawet pisząc to post scriptum nie chce mi się rzucić okiem na rzeczony artykuł. Pamiętam jednak, że pisząc go w jakiejś mierze przyjmowałam narzucone mi przekonanie, że powołania małżonków i rodziców z jednej strony, a księży i osób konsekrowanych z drugiej są w jakimś stopniu "lepsze", choćby przez fakt świadomej decyzji, która towarzyszy wstąpieniu na jedną z tych dróg i wymóg wierności raz przyjętemu zobowiązaniu. Ponadto rodzicielstwo (także duchowe w przypadku kapłanów) - jak się ogólnie uważa - daje szansę pełnego rozwoju człowieczeństwa, jakiej ludzie samotni są pozbawieni.
W miarę upływu czasu odważyłam się jednak w swoim serduszku wyciągnąć wniosek z tego, co widzę i raczej zaufać świadectwu swoich oczu niż naukom osób, których pretensje do moralnej wyższości są, niestety, całkowicie nieuzasadnione. Przede wszystkim praca w szkolnictwie bardzo sprzyjała wyleczeniu się z pięknego złudzenia o nadzwyczajnym wpływie rodzicielstwa na dojrzałość człowieka. Każdy nauczyciel może potwierdzić, że przeciętny paskudny, rozpuszczony do obrzydliwości, roszczeniowy bachor, ma identycznego rodzica (lub obydwoje rodziców) tylko nieco starszego. Jego poziom ludzkiej dojrzałości niczym się nie różni od poziomu potomka, tylko jest nieco lepiej ukrywany przed ludźmi, jeśli to się opłaca.
Powiem więcej, rodzicielstwo w wielu przypadkach jest przeszkodą w osiągnieciu ludzkiej dojrzałości, a miłość rodzicielska często sprowadza się rozciągnięcia własnego egoizmu na potomka i zintensyfikowania go. Doskonałą ilustracją tego zjawiska jest brytyjski film "Perfect parents", który znalazłam na godnym polecenia kanale Amazing British Crime Drama na YouTube.
Rodzice 11-letniej jedynaczki przerażeni szkołą do której uczęszcza ich dziecko intensywnie szukają alternatywy. Znajdują ją w końcu w postaci placówki prowadzonej przez zakonnice, do której w pierwszej kolejności przyjmowane są dzieci z praktykujących rodzin katolickich. Niestety oboje są ateistami i takim duchu wychowali swoją córkę. Dochodzą jednak do wniosku, że oszustwa w celu zapewnienia dziecku przyzwoitej edukacji jest moralnie dopuszczalne. Posuwają się do kłamstwa, fałszowania dokumentów, korumpowaniu księdza (który zgadza się na udział w tym procederze pod wpływem szantażu) i świętokradztwa. Udaje im się oszukać siostrę przełożoną i córka zostaje przyjęta, zabierając miejsce dziewczynce z rzeczywiście katolickiej, choć niepełnej, rodziny. Jej matka gotowa jest walczyć jak lwica, żeby pseudo-katoliczkę wyeliminować i zdobyć upragnione miejsce dla swojej córki. Równie zdesperowany jest szantażysta, który "przekonał" księdza do współudziału w oszustwie. On także zrobi wszystko dla dobra swoich dzieci. Nie wzdraga się nawet przed morderstwem z zimną krwią.
W wyniku działań (motywowanych dobrem dziecka) czworga rodziców doskonałych mamy pod koniec filmu dwa trupy, ciężkie pobicie i prawie śmiertelne postrzelenie, co nie zmienia faktu, że główni bohaterowie odnoszą się z absurdalnym poczuciem moralnej wyższości do zakonnicy kierującej szkołą, jako osoby bezdzietnej. Ona sama stwierdza rezolutnie, że jeżeli rodzicielstwo ma taki wpływ na człowieka, to jest szczęśliwa, że zostało jej oszczędzone. Mogę się pod tym podpisać obydwoma rękami.
Równie wątpliwa jest "moralna wyższość" duchownych wobec ludzi samotnych w ogóle, a niezamężnych kobiet w szczególności. Pisząc swój artykuł nie byłam świadoma, że owa trudna do wyjaśnienia upierdliwość i niechęć, to po prostu wrogość homoseksualnych mężczyzn wobec kobiet, które postrzegają jako konkurencję. Wstąpił taki do zakonu lub seminarium w poszukiwaniu okazji, a tu plączą się jakieś "nieuporządkowane baby" odwracając uwagę potencjalnych partnerów... Trzeba je zdecydowanie łajać, odganiać i zniechęcać jednocześnie przywabiając ponętnych młodzieńców do odpowiednich "duszpasterstw".
Pewien dominikanin napisał wprost, że nie chce w swoim duszpasterstwie "pokręconych nastolatek", bo one nie przyciągną odpowiednich chłopaków!!! Pamiętam jak czytałam te słowa z opadniętą szczęką w poszukiwaniu jakiejś możliwej do obrony interpretacji!!! Jakże byłam naiwna! Interpretacja jest oczywista, jeśli weźmiemy pod uwagę nadreprezentację homoseksualistów wśród duchowieństwa, zwłaszcza zakonnego!!!
Ta nadzwyczajna gotowość do zaakceptowania praktykujących "gejów" skontrastowana z wrogością wobec samotnych kobiet, które żyją w czystości, znalazła wreszcie przekonywujące wyjaśnienie. Wyższości moralnej mężczyzn dopuszczających się świętokradczej kpiny z kapłaństwa, żeby móc macać lub chędożyć młodzieńców, nad pogardzanymi "starymi pannami" nie widzę.
Być może jest tak, że owa niechciana i nie wybrana samotność jest najlepszą szansą na osiągnięcie ludzkiej i chrześcijańskiej dojrzałości? Taka myśl coraz częściej przychodzi mi do głowy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz