Biorę udział w rekolekcjach ignacjańskich u jezuitów na Stysia. Zaczęły się w zeszłą środę. Mam znowu ten sam problem, co z każdymi innymi rekolekcjami - budzą we mnie szczerą irytację i zaburzają pokój ducha. Dlaczego?
Z powodu słów, niestety. Nieważne czy są to słowa kaznodziei wygłaszane do wiernych, czy też pewne sformułowania w "punktach", które dostajemy do medytacji. Objawienie, co prawda, jest zawarte w słowach Pisma Świętego, których słuchamy ilekroć jesteśmy na mszy (a co gorliwsi nawet czytają je codziennie). Te mogą być inspirujące lub budzić w nas sprzeciw i zdziwienie, jak np. słowa Jezusa do Syrofenicjanki. Nie o to tu jednak chodzi.
Moje skromne doświadczenie modlitwy uświadamia mi, że Bóg komunikuje się z nami na poziomie o wiele głębszym niż słowa czy nawet obrazy. Na poziomie tak głębokim, że nasz świadomy umysł nie rejestruje żadnej aktywności, jak za słaby czy zbyt oddalony radar. Dlatego też ilekroć słyszę o relacji czy rozmowie z Bogiem/Jezusem nóź mi się w kieszeni otwiera, gdyż taki dobór słów sugeruje coś, co w praktyce nie zachodzi i nie może zajść. Nasz świadomy umysł zaprzątają problemy, które z perspektywy Boga nie istnieją albo nie są problemami. Można modlić się miesiącami, latami albo wręcz dekadami o zmianę jakiejś sytuacji, którą postrzegamy jako patologiczną (i którą z całej siły usiłujemy zmienić) i rozbijać się o monumentalne i absolutne milczenie Boga, jego całkowitą obojętność. Czasem owo milczenie jest złagodzone "polewką Habakuka" przyniesioną nam, jak onegdaj Danielowi do Jaskini Lwów. Owa polewka jest jedynie znakiem życzliwości, ale nie rozwiązaniem problemu...
Ilekroć więc słyszę coś w rodzaju "porozmawiaj z Jezusem o swoich problemach" szlag mnie trafia, bo wiem jak wygląda taka "rozmowa". Ze strony człowieka rozpaczliwe, rozdzierające wołanie, czasem wręcz łzy i szloch, ze strony Boga milczenie, betonowa ściana. Mam wręcz wrażenie, że im częściej ponawiamy tę rozpaczliwą modlitwę, tym owa ściana Boga staje wyższa, grubsza i bardziej jeszcze nieprzenikniona...
Dlaczego tak jest? Oczywiście nie wiem, ale podzielę się kilkoma odpowiedziami, które zazwyczaj przychodzą mi do głowy.
1. Problemu rzeczywiście nie ma (albo jest zupełnie gdzie indziej). Posłużę się przykładem dość typowym, choć może niepoważnym w tym kontekście. Wyobraźmy sobie dziewczynkę czy nastolatkę, która ciągle słyszy od innych, że nie powinna wyglądać tak jak wygląda tylko zupełnie inaczej, przy czym chodzi o cechy genetyczne, a nie np. sposób ubierania. Dziewczynka/nastolatka myśli, że tak rzeczywiście jest skoro wszyscy inni tak twierdzą. Tymczasem ze 100%-ową pewnością można stwierdzić, że jeśli wygląda tak jak wygląda tzn., to Bóg ją taką właśnie wymyślił, ergo problem po prostu nie istnieje. Istnieje inny problem - niepewność dziewczynki na skutek niedoinwestowania emocjonalnego ze strony rodziców/opiekunów oraz zbyt wiele czasu spędzanego we wrogim lub z innych powodów niewłaściwym otoczeniu. Teraz wyobraźmy sobie modlitwę takiej młodej osóbki, kiedy właśnie spotkała ją jakaś wyjątkowo paskudna sytuacja. Prawdopodobnie będzie płakać w zaciszu jakiegoś bezpiecznego kąta, być może powtarzając owo wieczne "dlaczego". Co usłyszy w odpowiedzi? Najprawdopodobniej nic. Być może zmęczona płaczem zaśnie i obudzi się nieco pokrzepiona, może jakieś wydarzenie odwróci jej uwagę. Wiele lat minie zanim zda sobie sprawę, jak kompletnie od czapy był sformułowany jej problem.
2. Problem jest wymyślony. Wyobraźmy sobie młodą osobę - znacznie łatwiej mi myśleć o kobiecie, ale równie dobrze może to być mężczyzna - która szuka swego powołania, bo usłyszała w Kościele, że człowiek z definicji powołany jest do małżeństwa, kapłaństwa lub życia konsekrowanego. Jeśli z jakichś powodów żadna z tych dróg się przed nią nie otworzy, będzie wołać w udręce do Boga: powiedz mi co mam zrobić, oświeć mnie albo po prostu pomóż mi znaleźć odpowiednią osobę na żonę/męża! Nawet jeśli osoba jest bardzo umiarkowanie wierząca i nie będzie brała pod uwagę ani zakonu, ani kapłaństwa, to jednak niemożność znalezienia odpowiedniego partnera będzie - przynajmniej przez jakiś czas - bardzo uciążliwa. Tymczasem osoba może obiektywnie nie nadawać się do takiego związku albo nawet w głębi serca go nie chcieć, np. z powodu negatywnych doświadczeń z przeszłości. Gdyby inni ludzie nie wypowiadali się na temat, jak powinno wyglądać jej życie, całej tej udręki po prostu by nie było, nie byłoby tych rozpaczliwych modlitw odbijających się od ściany.
3. Problem istnieje, ale rozwiązanie jest inne niż sobie wyobrażamy. Wyobraźmy sobie osobę bardzo pragnącą doświadczyć miłości, bliskość, przyjaźni czy też poczucia przynależności po prostu. Co taki ktoś sobie wyobraża? Najprawdopodobniej innego człowieka (innych ludzi). To bardzo interesujące, bo jeśli ktoś w ten sposób formułuje swoje pragnienie, to można z dużą dozą prawdopodobieństwa twierdzić, że jest poważnie niedoinwestowany emocjonalnie. Właśnie jakiś inny (znaczący) człowiek (ludzie) go odrzucił, zaniedbał lub wykorzystał. Teoretycznie taki ktoś powinien na widok innego człowieka uciekać z wrzaskiem, a on nie, żywi irracjonalna nadzieję, że może być inaczej. Może i może, ale zazwyczaj nie jest. Modlitwa kogoś takiego pełna jest bólu i nadziei, na początku z przewagą tego drugiego, potem coraz bardziej pierwszego. Być może w odpowiedzi na nią pojawiać się będą jacyś ludzie w życiu tej osoby i będzie mogła zobaczyć, jak niedorzeczne były jej oczekiwania. To tak jakby ktoś, kto marzy o morzu, dostał buteleczkę słonej wody. Pusta studnia wyobraża sobie wielki deszcz z nieba, który ją napełni, tymczasem deszczu nie ma, albo jest kapuśniaczek. Nawet jeśli zdarzy się od czasu do czasu jakaś ulewa, to po krótkim czasie woda znów wysycha. Jak taki problem może być rozwiązany? Ano przez niezauważalne, ale stałe podnoszenie się poziomu wód gruntowych, albo przez kopanie studni coraz głębiej. Najprawdopodobniej ten proces zachodzi także dzięki modlitwie, ale są to lata, jeśli nie dekady. W jakimś momencie widzimy niedorzeczność naszych pragnień i wyobrażeń, a nagląca potrzeba miłości czy przyjaźni po prostu zanika.
Nie podważam znaczenia modlitwy w życiu człowieka, wręcz przeciwnie, ale nazywanie jej rozmową wydaje mi się skrajnie nieadekwatne. Daje z gruntu fałszywy obraz tej wymiany. Człowiek istnieje w czasie, Bóg w wieczności. Człowiek oczekuje odpowiedzi tu i teraz, Bóg rozkłada ją na całą długość naszego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz