Piękna, leniwa niedziela czasu pandemii. Ani pieczenie ciasta, ani obiad, ani nawet popołudniowa herbata z ciepłym jeszcze biszkoptem z jabłkami nie zdołała mnie rozgrzać po porannej eskapadzie do kościoła parafialnego. Zimny wiatr wiał mi prosto w zatoki nosowe, a nawet wdzierał się pod przewiązaną paskiem puchową kurtkę. Z wyraźną ulgą schowałam się przed nim w przepięknym wnętrzu gotyckiej świątyni. Zawsze wchodzę tam ze wzruszeniem po części wywołanym zapierającym dech w piersiach barokowym wystrojem, po części wspomnieniami z dzieciństwa.
Urok trwa dopóki nie rozlegną się dźwięki organów i głos organisty-rekordzisty, który przez całą mszę ściga się sam ze sobą, przy okazji gubiąc nielicznych wiernych, którzy bez przekonania próbują brać udział w mszy. Dzisiejszy zestaw - w porywie do 10 starszych osób + jedna siostra zakonna w krótkim habicie - nawet nie próbował. Nie tylko nie podejmowano pieśni w niemożliwym dla normalnego człowieka tempie, lecz także zawzięte milczenie trwało w miejscach przeznaczonych na odpowiedzi wiernych w czasie liturgii. W pewnym momencie zaniepokoiłam się, że to jakaś nowa formuła mszy, której nie znam.
Przed rozpoczęciem usiłowałam śpiewać godzinki - tekst na wyświetlaczu sugerował przewidziany udział wiernych. Kiedy zaczynałam pierwszą linijkę tekstu, organista już kończył drugą. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy może moje tempo rzeczywiście jest zbyt wolne, ale zważywszy, że uczyłam się godzinek na pielgrzymce pieszej, śpiewanych w rytm maszerującej kolumny, raczej wątpię. Miałam wtedy jakieś 16 lat i wysoki poziom energii życiowej, który w jakiejś części dopisuje mi do dziś.
Po nierównej walce z organistą dostałam ataku kaszlu i bałam się, że wyprowadzą mnie z kościoła jako podejrzaną o koronawirusa. Gdy nadludzkim wysiłkiem woli usiłowałam się opanować, a oczy wychodziły mi z orbit, śpiew organisty ścigał się z grzmoconym energicznie akompaniamentem wśród zawziętego milczenia wiernych. Melodie wszystkich znanych pieśni były zmienione, ich aktualną linię trudno było ustalić. Pod koniec mszy milczałam i ja, ze łzami bezsilnej wściekłości w oczach.
Sporo słyszę w kręgach "katolików tradycyjnych" o wyższości mszy trydenckiej na sprotantyzowaną liturgią novus ordo. Jako osoba urodzona po soborze watykańskim II nie mam porównania. O ile dobrze rozumiem, nowa msza zakłada większe zaangażowanie wiernych, ich udział w liturgii poprzez otwieranie od czas do czas paszczy i wydobywanie z siebie głosu. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Nie wiem czy to lepiej czy gorzej od kontemplowania łacińskiej liturgii i odmawiania podczas niej różańca. Jednak jeśli kapłan nie decyduje się na powrót do mszy łacińskiej, jaki sens ma zniechęcanie wiernych do udziału w obowiązującym rycie?
Co rok słyszę podczas kolędy o groźbie rozwiązania parafii z powodu wymierania wiernych. Myślę wtedy w głębi swego serduszka, że ze względu na piękno wnętrza ludzie walili by drzwiami i oknami gdyby ich nie zniechęcać, jak to obecnie się dzieje. Nigdy i nigdzie nie widziałam tak wytresowanej do nie brania udziału we mszy kongregacji. Zastanawiam się dlaczego proboszcz coś takiego toleruje przez dekady. Nie może zatrudnić jakiejś siostry zakonnej (tuż obok jest szkoła prowadzona przez jakieś żeńskie zgromadzenie)? Zakonnice bywają bardzo różne, ale nigdy nie widziałam żadnej z przerośniętym ego. Siostra, zwłaszcza pracująca w szkole, grałaby i śpiewałaby ad maiorem dei gloriam, ale uwzględniając wiernych, zachęcając do włączenia się, a nie z wyraźną intencją zgubienia ich i popisywania się solo.
Moim niedościgłym ideałem jest nieznana mi z imienia dominikanka śpiewająca onegdaj w św. Wojciechu. Miała głos jak anioł, ale nie onieśmielał on wiernych, przeciwnie, zachęcał do włączenia się. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłam kiedyś schodzącą niepewnie z chóru wyraźnie starszą, okrągłą niewiastę. Za przeora Ciesielskiego siostry dominikanki wyniosły się z klasztoru, rozpisano konkurs na organistę i zatrudniono jakiegoś pana, który w tygodniu też usiłuje zdezorientować i zgubić wiernych, ale w niedziele trochę się hamuje ze względu na scholę, która też musi się popisać.
Co jest z tymi "muzykami", że uważają się za tak nieskończenie lepszych od innych ludzi? Piszę to jako słuchowiec z wieloletnim doświadczeniem nauczania innych ludzi języka obcego. Ja sama jestem w stanie powtórzyć ze słuchu bezbłędnie charakterystyczne dla danego języka dźwięki łącznie z właściwą intonacją, ale wielu z moich uczniów nie. Nie zdarzyło mi się jednak powiedzieć komuś takiemu, żeby się zamknął i nie ranił moich uszu. Ludzie mają pułap, do którego mogą dojść i każdy normalny człowiek to rozumie.
Być może owi organiści-gwiazdorzy mają gwiazdorskie kontrakty i wyeliminowanie zbytecznych głosów wiernych jest częścią umowy. Może nie jest to nigdzie zapisane, ale dogadane albo wręcz zrozumiałe samo przez się. Gwiazdor duszpasterz, gwiazdor organista i gwiazdorska schola, żadni wierni nie są potrzebni i Pan Bóg też nie, gdyż jak pokazała pandemia (prawdziwa lub wykreowana przez media) duchowieństwo w niego nie wierzy. To jednak boli, ciągle boli. Tyle lat człowiek słuchał ich uważnie, a nawet brał pod uwagę to, co usłyszał, "a to byli przebierańcy" jak swego czasu śpiewał Młynarski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz