Jakiś czas temu Tammy Peterson, żona Jordana Petersona, została uzdrowiona z bardzo rzadkiego rodzaju raka nerek. Statystyki są takie, że dotąd nikt tego nie przeżył. Po diagnozie dano jej góra 10 miesięcy życia. Ponieważ w jej rodzinie wiele osób umierało stosunkowo wcześnie na różne choroby, uznała, że widocznie ma takie geny i zaakceptowała perspektywę śmierci, jako nieuchronną. (W końcu będąc po sześćdziesiątce i mając czworo wnucząt mogła uznać, że już zrobiła co do niej należało.) Dopiero kiedy powiedziała o tym swojemu synowi i zobaczyła w jego oczach wielki smutek uświadomila sobie, jak wielkim ciosem będzie jej śmierć dla bliskich...
W szpitalu odwiedzala ją przyjaciółka, młoda, ładna kobieta o rysach lekko azjatyckich. Jako praktykująca katoliczka nauczyła ją modlić się na różańcu i codziennie towarzyszyła jej w tej modlitwie. To pomoglo chorej i bardzo cierpiącej Tammy skupić się na czymś innym niż ból. Nie modliła się o uzdrowienie, po prostu kontemplowała kolejne tajemnice pod kierunkiem przyjaciółki. Efekt był taki, że została uzdrowiona i na Wielanoc ma zostać przyjęta do Kościoła Katolickiego.
Bardzo mnie ta historia poruszyła, zwłaszcza przyjaciółka, która codziennie odwiedzała starszą kobietę i modliła się z nią ponad godzinę. Abstrahując od jej bezinteresowności, to jest to dla mnie przykład osoby w sposób właściwy czerpiącej ze skarbów, jakie w swoim posiadaniu ma Kościół Katolicki. Nie dość, że sama je znajduje, praktykuje w swoim życiu (ewidentnie z dobrym skutkiem), to jest w stanie dzielić się z tymi, którzy potrzebują, a wcześniej trafnie rozpoznać.
Z jednej stony mamy coś tak pięknego - modlitwę praktykowaną z właściwym nastawieniem w obliczu śmierci, przyjaźń, miłość syna i męża... A z drugiej nieustanny wysilek "tego świata", żeby wiarę w Boga (ze szczególnym uwzględnieniem chrześcijaństwa) obśmiać i obrzucić gównem. Można się tak bawić, kiedy wszystko się układa (o ile to możliwe), ale kiedy pojawia sie cierpienie, nie zostaje nic i wtedy "ten świat" podpowiada wyłącznie samobójstwo. Właśnie po tym można poznać ponad wszelką wątpliwość, że mówi przez niego nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego...
Jest jeszcze trzecia strona tej układanki - niewierzący hierarchowie, którzy zamierzają utwierdzać ludzi praktykujących grzech wołający o pomstę do nieba w ich zlym wyborze za pomoca błogosławieństwa. Nie mając wiary, często sami obarczeni wiadomą skłonnością, której bez oporów folgują, nie są wstanie rozpoznać, że słowa takie jak grzech, błogosławieństwo, modlitwa opisują RZECZYWISTOŚĆ. To nie są tylko puste dźwięki, którymi można się bawić i mamić skołowanych katolików.
Można być Kościołem znudzonym, zniecierpliwionym, a nawet na niego wpieprzonym. Bożna być zniechęconym swoją własną modlitwą, która wydaje sie nic nie poruszać. Wszystko to rozumiem. Mniej mam zrozumienia dla lęku przed obciachem, bo mój instynkt stadny jest raczej słaby, ale widziałam takie przypadki zwłaszcza wśród młodych ludzi. Duchowieństwo nie pomaga, bo samo mierzy się w własnym brakiem wiary, a co za tym idzie pytaniem o sens swego powołania...
Historia Tammy Peterson pokazuje jednak, że najbardziej obśmiana praktyka świata może mieć moc, o jakiej nam się śniło. Być może jest tak, że gdybyśmy odważyli uwierzyć naprawdę, sami doświadczalibyśmy podobnych cudów w naszym życiu. Może tym przychodzącym z zewnątrz jest łatwiej, bo robią to po raz pierwszy bez obciążeń, bez pamięci tych wszystkich godzin niewysłuchanych modlitw i zawiedzionych nadziei... Nie wiem, ale piszę z głębokim przekonaniem, że odwieczna nauka Kościoła trafnie opisuje rzeczywistość duchową, nawet jeśli sami katolicy (ze szczególnym uwzględnieniem hierarchów) w to nie wierzą...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz