Szczęśliwa, że nie mam dzisiaj żadnych zajęć (pracuję co drugi weekend) wybrałam się jak zwykle do dominikanów na 12.00. Byłam wprawdzie uprzedzona, że będzie odprawiał ojciec przeor i będzie mówił o uchodźcach, ale mimo to zdecydowałam się nie zmieniać mojej niedzielnej rutyny, gdyż zaburzyłoby to moje wątle poczucie bezpieczeństwa.
Postanowiłam nabrać odwagi i być mężna w obliczu nieuniknionego. Było moje ulubione pierwsze czytanie o tym jak Pan budzi Samuela w środku nocy w sposób tak nie pozostawiający wątpliwości, że chłopiec za każdym razem biegnie do Helego przekonany, że to ten go wzywał. Dopiero pouczony przez starca za czwartym razem odpowiada Bogu "mów Panie, bo sługa twój słucha". Pozazdrościć!
Nie wiem czy dzisiaj istnieją tacy mędrcy zdolni wytłumaczyć innym ludziom, co się z nimi dzieje, trafnie zinterpretować ich własne doświadczenia i pouczyć co dalej z nimi robić. Przez całe życie tęskniłam za kimś takim i szukałam z łatwym do przewidzenia skutkiem. Wniosek jest oczywisty - albo takich ludzi nie ma, albo, jako dobro rzadkie, zastrzeżeni są do wyłącznego użytku przyszłych proroków i królów.
I tu wracam do wątku wspomnianego w poprzednim wpisie - całkowitej nieadekwatności nauk innych ludzi, których przecież sam Bóg powołał do wprowadzania nas w życie (rodziców, nauczycieli, księży). Czy jest to po części kwestia niekompatybilności doświadczeń, niewłaściwego języka, czy też wyłącznie świadome kłamstwo mające na celu urobienie materiału ludzkiego. aby był podatny na manipulację?
Człowiek, który zaczyna uczyć się jeździć konno bardzo szybko orientuje się, że każdy koń, którego dosiada, czyści, kiełzna i siodła jest indywidualnym przypadkiem, bardzo rożnym od pozostałych. Płochliwy wymaga uspokajania, uparty wzmocnionych bodźców itp. Środki niewłaściwie zaaplikowane mogą mieć poważne konsekwencje. Podobnie rzecz się ma z początkującym nauczycielem, który co 45 minut ma przed sobą inną grupę ludzi i musi błyskawicznie rozpracować jej wewnętrzną hierarchię i zorientować się w specyfice poszczególnych jednostek. Błędny osąd sytuacji i niewłaściwe środki to trudna do odwrócenia katastrofa. Doświadczywszy tego wszystkiego naprawdę trudno uwierzyć mi w rodzica albo księdza (zwłaszcza w konfesjonale), który nie rozumie do kogo mówi.
Słuchając dzisiejszego kazania o uchodźcach miałam chwilami wrażenie, że ojciec przeor, którego tak często widuję w Kościele św. Wojciecha we Wrocławiu, dopiero co przyjechał z antypodów i nie zauważył jeszcze, zmęczony podróżą, że w naszym mieście (podobnie jak w całej zachodniej Polsce) równie często słychać ukraiński i rosyjski jak polski. W szkole policealnej, w której uczę mam grupę złożoną wyłącznie z Ukraińców. Fachowiec wezwany do wymiany podgrzewacza wody na przykład też na ogół jest zza Buga. Migrantów już tu mamy i to całkiem sporo. Są nam bliscy kulturowo, ale także przypominają niewyobrażalną traumę Rzezi Wołyńskiej. Traktujemy ich dobrze, ale cały czas mamy z tyłu głowy, że historia może się powtórzyć. Ojciec przeor nie odniósł się ani słowem do naszej rzeczywistości, a opowiadał o rzeczach odległych albo czysto teoretycznych. Chciałoby się powiedzieć - typowe.
Cóż ma więc zrobić człowiek od niemowlęctwa zdany wyłącznie na nauki przeznaczone dla kogoś innego? Chciałby jak Samuel powiedzieć do Boga "Mów Panie wreszcie do mnie, a sługa twój będzie Cię słuchał! Obudź mnie w nocy 4 razy z rzędu wypowiadając moje imię, żebym miała pewność, że to do mnie się zwracasz!"
Zdarzyło mi się kilka razy w życiu mieć całkowitą jasność, co mam robić, Były to zwykle sytuacje kryzysowe, w których - jak większość neurotyków - na ogół nie tracę głowy. Mimo całej powagi, a nawet grozy sytuacji doświadczałam psychicznego luksusu. To rzeczywiście było tak jakby ktoś postawił mnie w jakimś miejscu do wykonania jakiegoś zadania, do którego się dobrze nadawałam. Rzeczywistość sama przemówiła do mnie bez pośrednictwa połajanek i wjeżdżania na poczucie winy, bez "bezinteresownego daru z siebie", wypominania "egoizmu" i święcenia jajek w Wielką Sobotę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz