Dziś w Święto Objawienia Pańskiego potocznie zwane Trzech Króli zostałam znowu uraczona u dominikanów porcją zwykłych połajanek w wykonaniu ojca przeora, które muszę odreagować, żeby bezsilna złość nie gromadziła się w mojej skłonnej do gniewu duszy.
Zacznę od końca tzn uwagi końcowej ojca przeora, który przez całą mszę powstrzymywał się od dawania do zrozumienia wiernym, jak bardzo są gorsi od niego. Na koniec jednak pofolgował swojej upierdliwości i przestrzegł nas, żebyśmy się dobrze zastanowili, zanim oznaczymy kredą drzwi naszych domów, bo to będzie znak objawiający światu obecność chrześcijan i gotowość niesienia pomocy ("uchodźcom" zapewne).
Jest więcej takich zobowiązujących znaków proszę ojca przeora - krzyż na wieży kościoła, biały dominikański habit i hasło veritas, o przekazywaniu owoców kontemplacji nie wspominając. Jak one się komponują z ojcem G. gotowym na każde wezwanie TV WSI, zawsze głoszącym poglądy miłe wrogom Kościoła (a bezsilny prowincjał jakoś nie może zamknąć mu dzioba). Ciekawe kawałki opowiadał o nim o. Wyszyński (były?) na YouTube, nie tylko zresztą o nim. Nie jestem oczywiście w stanie zweryfikować ich prawdziwości, ale podobne treści przebijały także z innych źródeł. Ojciec G. himself wyznał, że kilku braci wyraziło chęć, aby go "przelecieć", cokolwiek by to miało znaczyć. Wyszyński wspomina o imprezach połączonych z homoseksualną rozpustą, mistrzach nowicjatu (o ile dobrze pamiętam) podglądających swoich podopiecznych podczas kąpieli, propozycjach zrobienia mu tzw "laski" wygłoszonych przez starszego brata itp. Nie bardzo widzę, jak komuś reprezentującemu takie środowisko wypada uderzać w tony moralnej wyższości wobec wiernych. My ciemny lud, który święci nasze abominacyjne jajka w Wielką Sobotę, równie efektownych grzechów nie popełniamy, ale też nie aspirujemy do takiego stopnia postępu gejowsko-otwartego-na-uchodźców.
Ktoś mi może zarzucić, że opieram moje uwagi na nie sprawdzonych informacjach, ale tak się składa, że jestem jedną z niewielu osób świeckich, która miała sporo do czynienia z duchowieństwem i osobami konsekrowanymi z racji swojej pracy. Opisałam te doświadczenia na tym blogu (O kobiecie w seminarium). Nie zetknęłam się wprawdzie z hardcorem jak z relacji o.Wyszyńskiego, ale za to z niebotyczną arogancją, poczuciem bycia poza dobrem i złem, lekceważeniem świeckich współpracowników, o specyficznym stosunku do kobiet nie wspominając. Także w szkole prowadzonej przez siostry zakonne typowe babskie przywary, jak zazdrość czy plotkarstwo, nie wydawały się szczególnie energicznie zwalczane. Mam wrażenie, że przeciętna świecka chrześcijanka (a nawet poganka) zadaje sobie więcej trudu, aby się ponad nie wznieść. Pamiętam swój szok, że ci wszyscy ludzie, których my świeccy uważamy za lepszych od siebie, nie tylko tacy nie są, ale też nie robią żadnego wysiłku, żeby być i patrzą na nas jak na naiwnych jeleni.
Ojciec przeor nie pominął też okazji, żeby wytknąć nam nasz czarnosecinny, wyssany z mlekiem matki antysemityzm. Oświadczył, że to my zostaliśmy wszczepieni w Izrael, zapomniał przy tym dodać, że "lud pierwszego wybrania" w większości Chrystusa odrzucił i wydał na śmierć. Tym samym pozostawił nas z przekonaniem, że jako Chrześcijanie jesteśmy prawie równie dobrzy jak prawdziwi Żydzi, choć nie do końca (tylko młodszymi braćmi w wierze będąc). Idąc dalej tym tokiem rozumowania Chrześcijaństwo jest wobec Judaizmu podrzędne i to my musimy martwić się o nasze zbawienie, a nie Żydzi.
No cóż, zawsze mnie uczono na religii, że chrzest jest do zbawienia koniecznie potrzebny i że Kościół jest Nowym Izraelem i nie ma już w nim Żyda ani Greka, niewolnika ani wolnego itd. Widocznie była to jakaś inna religia, zarzucona w ostatnich czasach, zapomniana jak wielce użyteczny, oparty na rzetelnym rozeznaniu (a nie myśleniu życzeniowym) dokument "Sicut Judaeis non" określający jak powinny wyglądać stosunki Chrześcijan i Żydów dla dobra obydwu stron.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz