poniedziałek, 23 września 2024

Żywot Agnieszki Staford

Nie pamiętam co rysowałam jako małe dziecko. Nie pamiętam pokazywania mamie z dumą swoich rysunków. Moja mama zresztą, sama bardzo uzdolniona plastycznie, a przy tym bardzo krytyczna wobec swoich córek, na pewno niczym takim by sie nie zachwyciła.  Natomiast świetnie pamiętam cykle zwane "żywotami" tworzone namiętnie przez środkowe lata podstawówki. Utworzyłyśmy nawet z siostrą czasownik "żywotować" na czynność rysowania tychże i rzeczownik "żywociarka" na bohaterkę. Żywotowałyśmy zgodnie po obu stronach stołu stojącego pod oknem w naszym pokoju. 

Nadałam mojej żywociarce imię Agnieszka, które mnie wtedy zachwycało, a nazwisko Staford zaczerpnęłam z jakiegoś filmu o "świętym" z Rogerem Moore. Rzeczona Agnieszka Staford mieszkała w niewielkim miasteczku, gdzie nie było złych ludzi (chorób i smierci też raczej nie). Narysować oczywiście się tego nie dało, ale takie założenie leżało u podstaw każdego żywota. Chodniki na pewno były pokryte malowidłami albo mozaikami, jesienią zawsze zdarzała się malownicza wichura, pełna wirujących liści, a po niej powódź, która zalewała pokój mojej bohaterki w takim stopniu, że mogła w nim pływać. Podobna powódź miała miejsce wiosną i cały transport w miasteczku odbywal się łodziami. Jako istota ziemno-wodna uważałam takie rozwiazanie za bardzo atrakcyjne. Ponadto w miesiącach letnich można było podrożować na chmurach.

Moja żywociarka mieszkała w domku jednorodzinnym o 24 pokojach (czyli 12 razy więcej niż nasze mieszkanie w bloku) i - oczywiście - otoczonym ogrodem. Nie miała rodzeństwa, a jej rodzice - o ile pamiętam - nigdy nie pojawiali sie na kartach żywota. Miała psa - który mógł być dogiem lub seterem, albo jakąś olbrzymią rasą wymyśloną przeze mnie - oraz konia i wielbłąda.

Co do wieku pewności nie mam ale musiała mieć co najmniej jakieś 15-16 lat. A może nawet 18 albo 20? Nie pamiętam, ale swego czasu wierzyłam, że księżniczki przychodzą na świat od razu w wieku 20 lat, więc wszystko jest możliwe! Raczej chodziła do szkoły niż pracy, a jej koleżanki i koledzy byli w podobnym wieku, inni ludzie nie pojawiali sie na kartach żywota.

Agnieszka Staford była olśniewajaco piękną tlenioną blondynką. Zawsze bardzo wyraźnie rysowałam jej czarne odrosty. Moja siostra patrzyła na to ze zgrozą. Co do oczu, to mogły być fioletowe choć tu mogę się mylić, ale najważniejsze było, że jej włosy rosły w takim tempie, że mogła sobie zahodować warkocz do ziemi w ciągu miesiąca. Na pewno miała najbliższą przyjaciółkę, grono koleżanek i chłopaka o południowej urodzie,ktory pojawił sie znacznie później.

Jakkolwiek głupawa i humorystyczna wydaje się ta moja wersja swiata Barbie, to łatwo zauważyć, że była wyzwaniem w sensie plastycznym. Wiele postaci ludzkich i zwierząt w ruchu, sceny we wnętrzach, sceny w plenerze, fantastyczna architektura itp

Moja starsza siostra rysowała o wiele lepiej ode mnie. Jej postacie miały zawsze odpowiednie proporcje i dobrze oddany ruch. Najpierw robiła szkic ołówkiem, który następnie wypelniała kolorem (rysowałyśmy kredkami ołówkowymi). Wiele ujęć bylo naprawdę dobrych. Pamiętam jej żywociarkę wsiadającą do łodzi z ganku swojego domu albo scenę na basenie gdzie dziewczęta w strojach (wszystkie tyłem do widza) myją sie pod prysznicami.

Zanim moja siostra zrobiła jeden obrazek ja kończyłam czwarty, gdyż rysowałam od razu kredkami nie przywiązując wagi do precyzji wykonania, a moje pomysły były o wiele bardziej fantastyczne...

Z czasem zaczęłam zwracać coraz wieksza uwagę na anatomię postaci i sugestywność tła. Wyraźnie pamiętam wysiłek włożony w realistyczne przedstawienie fontanny i odkrywczą obserwacje, że słup wody wyrzucanej przez nią jest w istocie biały, a nie niebieski czy przeźroczysty. Coraz bardziej męczyły mnie ograniczone możliwości kredek ołówkowych...

Mniej wiecej wtedy moja mama przyniosła z pracy tempery pompejańskie w 24 kolorach (pracowała w hurtowni papierniczej, do której producenci przynosili swoje oferty w nadziei na kontrakt). Żadna z nas nie była fanką malowania farbami, które "brzydko" sie rozlewały i nie pozwalaly na precyzję istotną szczególnie w przypadku twarzy, ale tempery jako kryjące były zdecydowanie lepsze niż akwarele.

Do przejścia na farby przyczynił sie jeszcze jeden istotny czynnik. W wieku 11 lat przeczytałam Trzech Muszkieterów Aleksandra Dumas i wtedy właśnie zostałam namiętną czytelniczka powieści historycznych. Ich pełnokrwiści bohaterowie wyparli Agnieszke Staford i jej idealne miasteczko z mojej wyobraźni. Moim ulubionym zajeciem stały sie próby oddania ich na papierze przy użyciu wyżej wspomnianych farb. To było coś zupełnie nowego - realistyczne portrety bohaterów powieściowych z wyobraźni wzbogacone obserwacją jak układają sie cienie na ludzkiej twarzy i wlosach i jak zmienia się pod ich wpływem kolor skóry. Twarze Rzymian i Rzymianek z charakterystycznymi fryzurami wypełniały całe kartki papieru, każda obdarzona indywidualnym charakterem.

Moja siostra nigdy nie przekonała sie do farb, zreszta skończyła podstawówkę i jeśli coś rysowała to głównie psy, konie albo projekty swetrów. Ja natomiast nabierałam rozmachu i chwytałam za coraz większe formaty, żeby móc oddać nie tylko twarze powieściowych bohaterów, ale całe sceny z ich udziałem.

Szczególnie napaliłam sie na scenę z Ivanhoe Waltera Scotta, w której Żydowka Rebecca, córka Izaaka z Yorku, w obronie swojej cnoty wskakuje na parapet i grozi dumnemu templariuszowi Brianowi de Bois-Guilbert, że się rzuci z okna, jeśli sie do niej zbliży. Zaopatrzyłam sie w szary papier formatu co najmniej 100 x 70, ale nie mając deski takiej wielkości, którą mogłabym ustawić pionowo, męczyłam się malując na stole, co spowodowało zaburzone proporcje i ogólne niepowodzenie tego śmiałego projektu...

Łatwiej było robić monochromatyczne szkice mniejszego formatu ilustrujace romansowe wątki moich lektur zwane "migdaleniem". Jednak i one rodziły trudności natury anatomicznej i zmuszały do przygladania się w jakim skrócie narysować ramiona i ręce obejmujących się ludzi, ich profile itp.

Niestety nic z tego sie nie zachowało, więc nie mam czym zilustrować mego wywodu...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz