Wśród samowystarczalnych społeczności wiejskich rzecz była jeszcze bardziej ewidentna. Wszyscy umieli robić wszystko potrzebne do życia + tworzyć kulturę na potrzeby własne (rękodzielo, muzyka, spiew, taniec + "literatura mowiona" w formie opowieści w długie zimowe wieczory). Jeśli ktoś wyróżniał sie talentem w jakiejś określonej dziedzinie np tkactwo lub krawiectwo, byl proszony przez sąsiadów o zrobienie tego lub owego w zamian inną przysługę.
Wieczór muzyczny w domu rodzinnym w Łaszukach na Wileńszczyźnie namalowany przez wujka Olgierda na starość, z pamięci |
Problem zaczynał się z takimi ludźmi jak mój wujek Olgierd, który nie tylko miał możliwości intelektualne i aspiracje znacznie wykraczajace poza horyzont małej wsi na kresach, lecz także był obdarzony "nadmiarowym" talentem plastycznym. Nie byl w stanie upleść koszyka, który by się nie przewracal, ale z upodobaniem lepil z chleba lub gliny realistyczne figurki zwierząt domowych, a potem rysował kawałkiem węgla udane portrety co ładniejszych panien.
Co najistotniejsze, on się ze swoim talentem męczył, gdyż był on wiekszy niż zapotrzebowanie na kulturę w jego rodzinnej wsi czy powiecie. Było dla niego oczywiste, że musi udać sie do stolicy na studia i znależć się w elitarnym gronie profesjonalnych artystów. Bylo to jasne również dla jego nauczycieli, nawet tych sowieckich (po 1939), ale niekoniecznie dla rodziców.
Paradoksalnie wojna go wyzwoliła. Przeszedl cały szlak bojowy od Lenino do Berlina i zostal zawodowym oficerem WP. Dzięki poważnym problemom ze zdrowiem udalo mu się od wojska uwolnić, zrobić studia na ASP w Warszawie (w pracowni Eibischa), po czym osiąść na Śląsku i realizować się jako artysta po godzinach pracy w szkole, gdzie uczył plastyki. W jakimś momencie nie musiał już tego robić i mógł zająć się wyłącznie malarstwem. Wymagało to iluś tam kompromisów, malowania portretow partyjnych kacyków, ale dopiąl swego.
Nie mam trudności ze zrozumieniem jego racji, choć wiele decyzji mi sie nie podoba. Ale to nie podejrzane kompromisy mnie niepokoją w życiu artystów, którzy osiągnęli sukces, tylko pewne cechy charakteru umożliwiajace osiągnięcie tak egzotycznego celu jak życie ze sztuki. Prawie zawsze jest to przerost ego + nadwrażliwość na punkcie swojej tworczości + nadmierna koncentracja na niej, bardzo krzywdząca dla rodziny, która zawsze pozostaje sprawą drugorzędną.
Nurtuje mnie pytanie czy tzw. talent to "nadmiarowe" zdolności, zbyt duże na własny użytek i domagające się realizacji (in spe, aby wielu mogło z nich korzystać), powołanie - używając terminologi katolickiej - czy też wada charakteru, rozdęte ego, które potrzebuje zdolności jako pretekstu, aby uważać się za kogoś niezwykłego, cenniejszego od ludzi przeciętnych. Innymi słowy, czy to nadmiarowe zdolności powodują rozdęcie ego czy też wada chakteru - rozdęte ego - chwyta się jakichkolwiek zdolności i przez nadzwyczajny upór i determinację kreuje się na wybitnego twórcę. A może muszą istnieć oba te czynniki talent + wielkie ego. Tego nie wiem, ale jakakolwiek jest proporcja obu tych czynników, wynikiem jest niepokój, który domaga się tworzenia, a nawet zmusza do niego.
Znana jest anegdota chyba o Rainerze Marii Rilke, który wyjaśnił młodemu poecie, że ocena jego wierszy przez kogokolwiek nie ma żadnego znaczenia. Poetą jest, jeśli musi pisać niezależnie od wszystkiego, czy sie komuś to podoba czy nie.
Dlaczego z dwóch sióstr uzdolnionych plastycznie, rysujacych spontanicznie od wczesnego dzieciństwa jedna poprzestaje na kredkach i traci zainteresowanie do końca podstawówki, a druga około lat 12 łapie za farby i dopiero sie rozkręca, zaczyna studia rysunkowe i malarskie z natury i udane portrety węglem i pastelami? Czy ta druga ma wiekszy talent czy jest gorszym człowiekiem? A może przekroczyła jakąś barierę do ktorej tamta nie doszła i odkryla zupełnie nowe horyzonty? Tak, jak bywa przy nauce języka, kiedy nagle wraz z możliwością czytania w oryginale otwiera się nowy kontynent, albo kiedy wraz z umiejetnością szycia zyskuje się nieograniczone możliwości kreowania własnego stylu albo kiedy po przekroczeniu bariery lęku można bez treningu przepłynąć każde jezioro.... Tu można sobie dopisać dowolną umiejetność, którą się w jakimś stopniu zgłębiło...
To otwieranie sie zupełnie nowych horyzontów tak wciąga człowieka, że chce iść dalej i dalej... Chce czy musi? Czy istnieje jakaś granica, do której musi dojść, aby się uspokoić czy jest nią dopiero śmierć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz