Ze wszystkich wpieprzających rowerzystów we Wrocławiu najpaskudniejsi są ci zatrudnieni przez różne firmy dostarczające niezdrowego żarcia. Wcześniej jak pamiętam pizzę rozwozili młodzieńcy na motocyklach i ci poruszali się wyłącznie po jezdniach. Od dłuższego czasu jednak firmy przerzuciły się na rowerzystów. Najpierw była to tylko firma Uber. potem dołączyły kolejne. Rowerowi kurierzy, czy jak ich zwać, traktują chodniki i parki jak drogi dostawcze, na których mogą poruszać się z dowolną szybkością, bo przecież są w pracy, a zbyteczni piesi powinni uskakiwać na jezdnie, trawniki lub fasady budynków...
Dziś przytrafiła mi się przedziwna przygoda, której - zważywszy wspomniane w poprzednim akapicie okoliczności - należało od dłuższego czasu oczekiwać. W podcieniach na ulicy Mikołaja jedzie na mnie rozpędzona rowerzystka z firmy Uber, sądząc po pomarańczowym ubranku, wyraźnie oczekując, że uskoczę na jej widok w bok. Nie uskakuje, tylko informuję ją dobitnie, że chodnik przeznaczony jest dla pieszych. Niunia musi mnie ominąć, przy dużej szybkości nie wyrabia się, zmuszona jest zahamować i zeskoczyć z roweru. Kwituje to głośnym "Ku..a mać" i energiczną "polemiką" z moją wypowiedzią.
Zawracam, podchodzę do niej gotowa na wymianę poglądów, na co nieszczęsne dziewczę "po wypadku" ozywa się w te słowa:
- Pani jest agresywna (znaczy ja) proszę nie naruszać mojej strefy osobistej (czy jakoś tak)!
Mówi to osoba, która przed chwilą o mało mnie nie rozjechała.
Zwracam jej uwagę, że to ona rzuca wulgarnymi słowy i krzyczy, choć ewidentnie sama jest sobie winna jeżdżąc rowerem po chodniku z dużą prędkością.
- Ja pracuje, to jest moja praca, a pani ma chociaż pracę?
Wyjaśniam cierpliwie, że chodnik nie jest drogą dostawczą i piesi mają na nim bezwzględne pierwszeństwo...
- Ale nie powinna pani iść jak święta krowa! (Jak idzie święta krowa?)
Zwracam jej uwagę, że mnie obraża.
- Nie powiedziałam tego do pani tylko o pani, a to wielka różnica!
Coś jej wypada z kieszeni i pada w pobliżu moich stóp, więc dziewczę musi się pochylić, żeby to podnieść.
- Proszę nie naruszać mojej strefy osobistej - mówię - Pani jest agresywna, pani krzyczy, wytrzeszcza oczy, otwiera szeroko usta i wymachuje rękami! Czuję się zagrożona i obrażona! - dorzucam
Niunia patrzy na mnie w milczeniu szukając odpowiednio śmiercionośnych słów.
- Musi sobie z tym pani sama poradzić - wyrzuca w końcu z siebie, jednocześnie odwracając się do mnie zadem, ewidentnie z zamiarem udania się do klienta (tym razem prowadzi rower).
Powstrzymuję się od wymierzenia jej zasłużonego kopa w d....
Jestem jednocześnie rozbawiona i oszołomiona jej chamstwem, a nieoczekiwane współczucie zakrada się do mojego serduszka...
Tak właśnie wygląda młode pokolenie wychowane przez lewactwo... Ewidentnie szkolone jakimi sztuczkami się posługiwać, żeby odwracać kota ogonem. Terroryzuje spokojnych przechodniów, jest zagrożeniem dla ich zdrowia i życia, obraża ich, rzuca wulgarnymi słowy, po czym robi z siebie ofiarę agresji. Wszystko co mówi Biblia o miłości rodzicielskiej, która powinna wyrażać się w grzmoceniu kijem młodych po dupie jest świętą prawdą. Ile pokoleń jeszcze zostanie sprowadzonych na manowce zanim ludzkość się opamięta?
Swoją drogą dlaczego żarcie musi być wożone rowerem z jednego końca miasta na drugi. Trudno doprawdy wyobrazić sobie coś bardziej idiotycznego. O ile mi wiadomo wszystkie budynki we Wrocławiu mają instalację elektryczną, a zdecydowana większość z nich także gazową, więc przygotowanie przekąski w pracy, a tym bardziej porządnego posiłku w domu nie wymaga chamskich gnoi tłukących się na rowerach po mieście. Dlaczego dla jakiegoś idiotycznego widzimisię trudnej do wyobrażenia grupy ludzi życie i zdrowie większości ma być narażone?
Blog poświęcony życiu duchowemu niedźwiedzi polarnych i nie tylko. Autorka zamieszcza na nim swoje artykuły nigdzie wcześniej nie publikowane.
piątek, 19 czerwca 2020
środa, 10 czerwca 2020
Jeszcze o herezjach ojca przeora z "rasizmem" w tle
Ostatnio słuchanie dominikanów przypomina wystawianie się na zatrute strzały. Ukłucie niewielkie, ale jad powoli uwalnia się do krwi... Nie mając wykształcenia teologicznego trudno czasem uchwycić istotę herezji, choć intuicja alarmuje, że coś jest nie tak... W przypadku ojca przeora wrocławskich dominikanów Wojciecha Delika jest to przeciwstawienie modlitwie i sakramentom miłości bliźniego i dzieł miłosierdzia. Każdy rozsądny człowiek widzi, że nie tylko nie ma tu żadnej sprzeczności, ale miłość bliźniego odcięta od boskiego źródła po prostu nie jest możliwa, staje się w najlepszym wypadku karykaturą, a częściej horrorem, co właśnie obserwujemy w USA.
Każdy rozsądny człowiek, który próbował w życiu komukolwiek pomóc wie jak trudno o własnych siłach rozeznać co właściwie należy zrobić albo przed czym się powstrzymać. Każdy kto znajdował się w sytuacji np. długotrwałej opieki na chorą osobą wie, że bez Boga i jego łaski (której kanałem są sakramenty) to zadanie przekracza ludzkie siły.
Pytanie jest dlaczego więc ojciec przeor to robi? Odpowiedź najbardziej radykalna: jest niewierzący, pomylił powołanie zakonnika z z czysto ludzkim aktywizmem. Przemawia za tym np decyzja o zamknięciu kościoła zanim jeszcze wprowadzono JAKIEKOLWIEK ograniczenia w związku z pandemią. Wskazuje to jasno na brak wiary, że sakramenty, których sprawowanie jest istotą kapłaństwa, są czymś ważnym.
Wspominałam w ostatnim wpisie jak osobę która poczuła się upokorzona, że nie dano jej komunii do ust (tylko kazano czekać, aż wszyscy przyjmą na rękę) ojciec przeor wskazał jako egoistkę. Pomijam już fakt, określenie "egoista" jest taką samą pałką do okładania przeciwnika jak "rasista" czy "antysemita" i każdy wobec którego go użyto powinien mieć jasność, że nie chodzi o żaden dialog tylko manipulację, zawstydzenie, ośmieszenie albo gorzej. Najzabawniejsze, że pałki "egoizmu" używa człowiek, który w obliczu dość problematycznego zagrożenia, swojemu powołaniu się praktycznie sprzeniewierzył (pociągając za sobą współbraci) odcinając ludzi, których tak przykładnie kocha, od dostępu do kanałów łaski
Jak przerażający jest czysto ludzki aktywizm parodiujący ewangeliczny nakaz miłości bliźniego pokazują działania lewicy. Nawet hekatomba komunistycznej rewolucji nie nauczyła rozumu nieszczęsnych bezmózgich amerykanów popychanych kijem "rasizmu" do najdziwniejszych zachowań jak klękanie przed murzynami. Może nie robiliby tego, gdyby pamiętali przed kim powinniśmy klękać wszyscy: biali, czarni, czerwoni i żółci bez różnicy... Czyżby historia miała się znów powtórzyć ? Czy oglądamy narodziny komunistycznej Ameryki? Papież Franciszek, który bez problemu wydał chiński Kościół komunistom zaniepokoił się rasizmem w USA, a zupełnie nie zauważył lewackiego terroru niszczącego dorobek życia zwykłych Amerykanów niezależnie od ich rasy...
No cóż lewacka odmiana "miłości bliźniego" jest bardzo wybiórcza tylko BLACK lives matter, a kto krytykuje tzw Antifę niszczącą własność zwykłych ludzi i atakująca ich samych jest ....antysemitą, jak orzekł izraelski dziennik Haaretz!!! Wrażliwy na wykluczenie prezydent Warszawy ufundował 666 ławek w kolorach ruchu LGBT, a młoda lewicowa działaczka z okazji zbliżającego się święta Bożego Ciała opublikowała zdjęcie swojej gołej d..py z dedykacją dla katolików...
Etykiety:
"antysemityzm",
"rasizm",
Antifa,
Black Lives Matter,
dominikanie,
Haaretz,
herezja,
LGBT,
o. Wojciech Delik OP,
Trzaskowski. papież Franciszek,
USA,
Wrocław,
zamieszki
niedziela, 7 czerwca 2020
Przypadek Madzi, a wychowanie do czystości
Madzia po raz kolejny połamała nogi. Nie jest w stanie sama stać, musi być podparta. Wygląda to tak:
Była już wielokrotnie naprawiana i stało się dla mnie jasne, że wada jest systemowa. Kostki są za cienkie, żeby utrzymać gipsowe ciało. Olśniło mnie, żeby zrobić jej podporę z draperii - zamoczyć pieluchę w gipsie, a potem nieco go jeszcze narzucić, gdy zacznie się wiązać. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania:
Madzia odziedziczyła imię po modelce, która pozowała mi do aktu podczas mojego krótkiego epizodu na ASP (wspomniałam już o niej na tym blogu). Oprócz modellingu trudniła się także striptizem i tańcem go go, które to aktywności były - jak rozumiem -głównym źródłem jej dochodów. Podczas pozowania ciągle nadawała i to o rzeczach, których nie byłam na ogół ciekawa, m.in. o swoich licznych romansach, chłopaku, sesjach zdjęciowych i fascynującej pracy. Jedna informacja jednak dała mi do myślenia. Madzia twierdziła, że nie może opędzić się od propozycji małżeńskich... Przyznam, że wywołało to we mnie pewien dysonans poznawczy...
Za czasów mojej młodości nauczało się niewinne dziewczęta, że mężczyźni chętnie wykorzystują łatwe kobiety, ale żenią się z "porządnymi"(przez porządne na ogól rozumiało się czyste czy też cnotliwe). Rewelacje Madzi nie były może pierwszym dowodem na całkowitą fałszywość tej tezy, ale jednym z bardziej zapadających w pamięć. Może dlatego, że ze swoją wulgarną stylizacją i takimż sposobem wysławiania w wieku dwudziestu paru lat wyglądała na raczej doświadczoną, żeby nie powiedzieć zużytą kokotę. Przez kontrast ja w mojej trzydziestej którejś wiośnie mogłam uchodzić na młodą dziewczynę. Nie wiem czy to zasługa jasnej pigmentacji, introwersji i związanej z tym późno osiąganej dojrzałości czy też wstrzemięźliwości seksualnej...
Z rozbawieniem wspominam tych nieszczęsnych mężczyzn, którzy usiłowali mnie uwieść. O co im chodziło uświadamiałam sobie na drugi dzień, po tygodniu albo wręcz po latach. Niewinność chroniła mnie skuteczniej niż zamknięcie w wieży... Nie mogli się skontaktować z moją frywolną, kokieteryjną stroną, bo taką mogłaby uruchomić we mnie tylko miłość. Nie mogli zrozumieć, że rozmowa ze mną jest po prostu wymianą myśli, a nie wstępem do zupełnie innej aktywności... Swoją drogą pomysł, że można przespać się z dziewczyną bez uprzedniego starania się o nią, inwestowania w relację itp do dziś dnia wydaje mi się skrajnie idiotyczny. Może postrzegali mnie jako kogoś tak nisko postawionego w hierarchii stadnej, że tego rodzaju awanse powinnam uznać za zaszczyt? Cokolwiek myśleli, mylili się... Nie mogę nawet powiedzieć z dumą, że oparłam się pokusie, bo nic kuszącego w takich sytuacjach, a przede wszystkim w takim podejściu nie było...
Podejrzewam, że gdyby mnie inaczej wychowywano skutek byłby podobny, gdyż tą obśmianą przez wszystkich czystość nadal uważam za wartość, choć nie zawsze potrafię to uzasadnić słowami... Dziś wiem jednak, że nie sprzyja ona wchodzeniu w związki małżeńskie, a nawet może być poważną przeszkodą. Motywacją do zawierania tego rodzaju związków jest bowiem dla mężczyzn wysoka pozycja w stadzie rodziny kobiety, możliwość uznania jej za symbol statusu (zgodność z obowiązującym typem urody) lub dobrze przetestowane i eksponowane walory seksualne (przypadek Madzi).
Czystość raczej kieruje człowieka na samotną drogę życia... Najbardziej ironicznym efektem takiego wyboru jest odrzucenie przez Kościół. Wszystkie puszczalskie panienki, które w którymś momencie życia się ustatkowały są szanowanymi matkami rodzin, natomiast niezamężne kobiety traktuje się z podobną podejrzliwością jak dawniej panie lekkich obyczajów. Rozwiązłość jest powodem do dumy, szczególnie ta sprzeczna z naturą... Największym wstydem stało się dziewictwo, gdyż trudno o bardziej wyraźny dowód neopelagiańskiej sztywności... Takie czasy, panie, nastali...
Byłam dziś na mszy u dominikanów w nadziei, że będzie odprawiał ją ojciec, którego mają niebawem przenieść. Niestety trafiłam na przeora i kiedy już nabrałam nadziei, że nic wpieprzajacego nie powie, zrobił to. Otóż pewna pani, która chciała przyjąć komunię do ust poczuła się upokorzona, kiedy kazano jej poczekać aż wszyscy pobiorą na rękę. Dlaczego było tak wstrząsające dla ojca przeora? Ano dlatego, że ona w swym ekstrawaganckim pragnieniu nie dostrzegła tych innych, zalęknionych, którzy tu przyszli licząc na bezpieczeństwo.... Szkoda, że ojciec przeor decydując o zamknięciu kościoła zanim władze wprowadziły jakiekolwiek ograniczenia nie dostrzegł tych potrzebujących sakramentów, widział tylko irracjonalny lęk o swoją d...
Etykiety:
"miłość bliźniego",
ASP,
czystość,
małżęństwo,
modelling,
neopelagianizm,
rozwiązłość,
rzeźba,
samotność,
taniec go go striptiz,
wrocławscy dominikanie
sobota, 6 czerwca 2020
O grzechu trudnym do nazwania
W czasach mojej młodości dziewczętom opowiadano ad nauseam o niebezpieczeństwach związanych w przedwczesnym wchodzeniu w związki natury romantyczno-seksualnej. Rodzice i duszpasterze byli w tej kwestii zgodni, szkoła różnie. Pamiętam pewną edukatorkę, która wkroczyła nam na godzinę wychowawczą z pogadanką na te tematy i oświadczyła m.in., że nie neguje współżycia seksualnego w naszym wieku. To była I albo II klasa liceum, miałyśmy po 15 góra 16 lat. Po tych słowach poczułam się dość dziwnie i sądząc po minach koleżanek wiele z nich podzielało mój szok i dyskomfort. Tylko jedna lub dwie wystąpiły ze śmiałym coming outem, że one zaczęły w wieku lat 13 czy coś. Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Dla większości z nas temat nie istniał. Marzyłyśmy o miłości, jej fizyczny aspekt był raczej kłopotliwy, a nawet odpychający. Może zresztą robię błąd sadząc po sobie i swoich koleżankach...
Tak czy siak ten ogrom przestróg przed zboczeniem z drogi cnoty nie mógł być bardziej niepotrzebny niż w moim przypadku. Nie było natomiast nikogo, kto by mnie przestrzegł przed niebezpieczeństwem, które mi rzeczywiście groziło, grzechem, który trudno nazwać, a bardzo łatwo popełnić. Może zresztą nie jest to grzech tylko błąd, czyli o wiele gorzej...
Nikt mi nigdy nie powiedział w zrozumiały sposób (choć być może moi rodzice próbowali nieudolnie), że mamy to co mamy i to co jest, jest lepsze od tego czego niema (nawet jeśli umiemy to sobie pięknie wyobrazić). Wolność wyobrażałam sobie jako wybór między wieloma możliwościami, nie wiedziałam, że w rzeczywistości mamy do wyboru akceptacje lub bunt przeciw temu, co jest. To, co jest w bardzo ograniczonym stopniu zależy od nas. Dostajemy to, co jest dla nas odpowiednie, a nawet pod wieloma względami korzystne. Jeśli nie umiemy tego docenić to głównie dlatego, że sugerujemy się opiniami innych ludzi, porównujemy się z nimi lub nie znamy swoich ograniczeń, a przede wszystkim dlatego, że nie ufamy Bogu i jego miłości...
Nie wiem czy ktoś opisał zjawisko, że kiedy ktoś rezygnuje z mało satysfakcjonującej pracy, znajduje następną ... dużo gorszą, więc rezygnuje i z niej, a następna, jeśli w ogóle ją znajdzie, to już zupełny dramat. Znam ileś przypadków takiej smutnej drogi wliczając mój własny.
Dużo się mówiło o duchowych niebezpieczeństwach New Age rozplenionego w latach 90-tych ubiegłego wieku. Trudno się było wtedy nie zetknąć z jakąś jego formą, a świadomość zagrożenia była niska albo żadna. Wtedy to powzięłam przekonanie, że świat pełen jest nieograniczonych możliwości i jeżeli jakaś praca mi nie odpowiada to co ja jeszcze tam robię? Może zresztą przekonanie wywodziło się z moich młodzieńczych fantazji o dorosłym życiu i zostało po prostu wzmocnione. Gdyby nie to, być może wcześniej zostałabym przywrócona do rzeczywistości z korzyścią dla siebie.
Przy okazji pewnej spowiedzi zostałam zrugana, że realizuje swój program na życie, że to pycha i że "zaparłam się rogami" (sic!) Być może tak jest w istocie, ale pytanie w jaki sposób mam realizować program Boga dla mnie dalej wydaje mi się uprawnione. Impulsy? Owszem są, ale skąd mam znać ich źródło? Inny spowiednik powiedział mi kiedyś, że nikt z nas nie wie, czego chce Bóg... Więc zdani jesteśmy nas swój własny rozsądek i swój własny plan, który pychą mu ubliża?
To wydaje mi się sednem problemu, głównym niebezpieczeństwem w życiu człowieka, że nie doceni tego co dostaje i zamiast ufnie współdziałać z Bogiem, zbuntuje się i pójdzie na bezdroża w poszukiwaniu jakiejś ułudy podsuwanej przez wiadomo kogo. Jeśli nie przekracza przy tym żadnego z dziesięciorga przykazań nie ma pojęcia, że popełnia grzech, więc nie może się nawrócić... Mam silne przeczucie, że nie ma wyborów obojętnych moralnie wliczając w to decyzję jak spędzę wieczór czytając, pisząc, sprzątając czy też oglądając jakiś film w internecie.
Tak czy siak ten ogrom przestróg przed zboczeniem z drogi cnoty nie mógł być bardziej niepotrzebny niż w moim przypadku. Nie było natomiast nikogo, kto by mnie przestrzegł przed niebezpieczeństwem, które mi rzeczywiście groziło, grzechem, który trudno nazwać, a bardzo łatwo popełnić. Może zresztą nie jest to grzech tylko błąd, czyli o wiele gorzej...
Nikt mi nigdy nie powiedział w zrozumiały sposób (choć być może moi rodzice próbowali nieudolnie), że mamy to co mamy i to co jest, jest lepsze od tego czego niema (nawet jeśli umiemy to sobie pięknie wyobrazić). Wolność wyobrażałam sobie jako wybór między wieloma możliwościami, nie wiedziałam, że w rzeczywistości mamy do wyboru akceptacje lub bunt przeciw temu, co jest. To, co jest w bardzo ograniczonym stopniu zależy od nas. Dostajemy to, co jest dla nas odpowiednie, a nawet pod wieloma względami korzystne. Jeśli nie umiemy tego docenić to głównie dlatego, że sugerujemy się opiniami innych ludzi, porównujemy się z nimi lub nie znamy swoich ograniczeń, a przede wszystkim dlatego, że nie ufamy Bogu i jego miłości...
Nie wiem czy ktoś opisał zjawisko, że kiedy ktoś rezygnuje z mało satysfakcjonującej pracy, znajduje następną ... dużo gorszą, więc rezygnuje i z niej, a następna, jeśli w ogóle ją znajdzie, to już zupełny dramat. Znam ileś przypadków takiej smutnej drogi wliczając mój własny.
Dużo się mówiło o duchowych niebezpieczeństwach New Age rozplenionego w latach 90-tych ubiegłego wieku. Trudno się było wtedy nie zetknąć z jakąś jego formą, a świadomość zagrożenia była niska albo żadna. Wtedy to powzięłam przekonanie, że świat pełen jest nieograniczonych możliwości i jeżeli jakaś praca mi nie odpowiada to co ja jeszcze tam robię? Może zresztą przekonanie wywodziło się z moich młodzieńczych fantazji o dorosłym życiu i zostało po prostu wzmocnione. Gdyby nie to, być może wcześniej zostałabym przywrócona do rzeczywistości z korzyścią dla siebie.
Przy okazji pewnej spowiedzi zostałam zrugana, że realizuje swój program na życie, że to pycha i że "zaparłam się rogami" (sic!) Być może tak jest w istocie, ale pytanie w jaki sposób mam realizować program Boga dla mnie dalej wydaje mi się uprawnione. Impulsy? Owszem są, ale skąd mam znać ich źródło? Inny spowiednik powiedział mi kiedyś, że nikt z nas nie wie, czego chce Bóg... Więc zdani jesteśmy nas swój własny rozsądek i swój własny plan, który pychą mu ubliża?
To wydaje mi się sednem problemu, głównym niebezpieczeństwem w życiu człowieka, że nie doceni tego co dostaje i zamiast ufnie współdziałać z Bogiem, zbuntuje się i pójdzie na bezdroża w poszukiwaniu jakiejś ułudy podsuwanej przez wiadomo kogo. Jeśli nie przekracza przy tym żadnego z dziesięciorga przykazań nie ma pojęcia, że popełnia grzech, więc nie może się nawrócić... Mam silne przeczucie, że nie ma wyborów obojętnych moralnie wliczając w to decyzję jak spędzę wieczór czytając, pisząc, sprzątając czy też oglądając jakiś film w internecie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)