niedziela, 3 stycznia 2021

Polewka Habakuka, czyli o cudach i woli Bożej

Wspominałam już na tym blogu, że wyrzucony niedawno z zakonu paulinów o. Augustyn Pelanowski OSPPE uratował mi niegdyś życie nic o tym nie wiedząc. Dla jasności nadmienię, że nie znam człowieka osobiście, widziałam go parę razy w różnych sytuacjach i nie zrobił na mnie dobrego wrażenia, natomiast nagranie jego rekolekcji odtwarzane codziennie, nawet po kilka razy, przeprowadziło mnie przez bardzo ciężki kryzys.

Najbardziej pomocny był wątek Daniela w jaskini lwów. Oto Daniel znalazł się za sprawą Nabuchodonozora w jaskini lwów, które wprawdzie go nie atakują, ale mogą to w każdej chwili uczynić. To dobra metafora długotrwałego napięcia i skrajnie niepewnej sytuacji. Dla wielu brzmi znajomo. Co robi Pan Bóg w odpowiedzi na modlitwę proroka? (Nie pamiętam nawet czy została wypowiedziana) Ano wysyła swego anioła do Habakuka (nie tego od księgi Habakuka), który niesie polewkę pracującym na polu (o ile dobrze pamiętam). Anioł chwyta go za włosy i przenosi (100 mil?) do Babilonu razem z rzeczoną polewką, aby nieszczęsny Daniel mógł się posilić, po czym odstawia w strony rodzinne.

Daniel nakarmiony polewką Habakuka dalej musi siedzieć w jaskini lwów tak długo, aż uwolni go ten, kto go tam wtrącił, czyli król Nabuchodonozor.  Taka interpretacja pozwala zauważyć, że często nieznośna sytuacja, w której jesteśmy po prostu ma trwać określony czas. Aż coś zrozumiemy, aż radykalnie zmieni się sytuacja dookoła, albo aż ktoś inny zmieni zdanie. Jeśli się usilnie modlimy, Bóg nie zmienia naszego położenia, tylko przysyła pocieszenie - polewkę Habakuka - i zostawia nas nieco pokrzepionych w dokładnie tej samej jaskini, o uwolnienie z której modlimy się dniem i nocą.

Zawsze mnie zastanawiało, że wiele lat a nawet dekad modlitwy, dziesiątki nowenn, wyżłobienia uczynione kolanami w klęcznikach wszystkich okolicznych kościołów nie porusza nic, zupełnie nic, a czasem jedna myśl na obrzeżach świadomości potrafi mieć natychmiastowy skutek i to przekraczający najśmielsze oczekiwania...

Pod koniec listopada wyrzuciłam zwiędłe chryzantemy z kamiennej wazy na grobie mojego ojca. Zastanawiałam się czy zorganizować jakąś dekorację na czas zimy czy nie. Myślałam o własnoręcznym zrobieniu jakiegoś prostego stroiku z tego co znajdę w domu, ewentualnie wzbogaconego jakimś niedrogim zakupem. Wszystko co widziałam na straganach wokół cmentarza wydawało mi się brzydkie i drogie. Zniechęcona porzuciłam swój projekt. Kiedy wychodziłam bocznym wyjściem kątem oka dostrzegłam wypasiony wieniec owinięty w folię i przyozdobiony czarno-złotą wstążką.  Wydawał się całkiem nowy, a ktoś położył go na ziemi w pewnej odległości od śmietników. Cofnęłam się więc, a upewniwszy, że nikt nie patrzy pochwyciłam zdobycz i zaniosłam na wspomniany grób.

Błahość tego wydarzenia może kogoś zirytować, ale dla mnie ma swoją wymowę. Sprawa wydawała się tak mało istotna, że nie wystosowałam żadnej modlitwy, ani nawet westchnienia w tej intencji. Znajdę coś - dobrze, nie znajdę - też dobrze. A oto zamiast prostego stroika ze starej sztucznej choinki mam wypasiony, profesjonalny wieniec, za który musiałabym zapłacić co najmniej stówę.

Natomiast moja niepewna sytuacja zawodowa i życiowa mimo długotrwałych modlitw nie zmienia się.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz