Nie wiem czy to "trynd" ogólnopolski, czy ograniczony wyłącznie do centrum Wrocławia, gdzie trudno - mimo mnogości kościołów - znaleźć taki, po wyjściu z którego (po mszy) człowiek nie jest zirytowany lub przygnębiony. Msza odprawiana w ekspresowym tempie, organista ścigający się sam ze sobą z wyraźną intencją zgubienia wiernych, przy czym zmieniający melodie, które wszyscy znają na takie, których nikt nie zna (łącznie z nim samym). Myślę, że to wyraźniej ukazuję istotę kryzysu Kościoła niż wszystkie skandale obyczajowe i finansowe razem wzięte. Naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że sami celebransi nie wierzą w sens tego, co robią. To trochę jak wizyta w kawiarni w PRLu - ty jesteś tam dla rozrywki, a obsługa w pracy, co bardzo wyraźnie okazuje. Ty przychodzisz na mszę niedzielną/ świąteczną/pasterkę z własnej woli, z potrzeby serca, w swoim czasie wolnym, a ksiądz i organista są w pracy, którą nie bardzo lubią i chcą skończyć jak najszybciej.
Dziś trafiłam do kościoła, który ma taką tradycję, że w Trzech Króli zamiast kazania śpiewa się kolędy. Organista zaczyna śpiewać w takim tempie, że nikt nie jest w stanie nadążyć, po czym milknie i tylko grzmoci energicznie w organy. Zdezorientowani wierni mruczą coś pod nosem każdy we własnym tempie. Zawzięłam się i śpiewałam głośno i wyraźnie, co mnie tak wyczerpało, że wciąż dzwoni mi w uszach z osłabienia.
Ktoś może powiedzieć, że powinnam skakać z radości, że mam dostęp do sakramentów kiedy tylko zapragnę i będzie miał rację. Nie mniej owo PRL-owskie podejście do sprawowania liturgii dobrze na przyszłość nie wróży...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz