sobota, 24 stycznia 2015

O tęsknotach, pragnieniach i powołaniach

Któryś z wielkich angielskich nawróconych ubiegłego wieku chyba G. K. Chesterton (albo C.S. Lewis) napisał o powołaniu (czy tez roli) kobiety, że w przeciwieństwie do mężczyzny musi umieć mnóstwo różnych rzeczy (ugotować obiad, urządzić estetycznie mieszkanie, coś uszyć, wyhaftować, zrobić na drutach, opowiedzieć dziecku bajkę czy pomóc w nauce), ale w żadnej z nich nie musi się specjalizować. Nie będę wypowiadać się za inne kobiety, ale jest to prawda o mnie - jestem właśnie takim kimś, ale jako osoba niezamężna, żeby zarobić na swoje utrzymanie muszę udawać specjalistę od czegoś z efektem jak w poprzednim wpisie. Z kolei istnieje ileś tam sfrustrowanych kobiet, które chciałyby poświęcić się pracy zawodowej, a przez jakiś czas, ze względu na małe dzieci, nie mogą.


Bardzo nie lubię słowa powołanie być może dlatego, że słyszę je używane w tak różnych znaczeniach, często nie dających się pogodzić, że straciło dla mnie sens. Trudno jednak takie pojęcie całkiem wyeliminować myśląc na przykład o życiu pustelniczym.


W pierwszy dzień Bożego Narodzenia weszłam wieczorem do kościoła Bożego Ciała przed wieczorną mszą. Był względnie pusty nie licząc rodzin i turystów wpadających raz po raz, żeby obejrzeć szopkę. Czułam wielki pokój i bezpieczeństwo podszyte ową subtelną radością, która jest nam dana z okazji wszelkich świąt, kiedy to mówiąc słowami Stinissena, możemy się cieszyć radością Boga (bez względu na okoliczności naszego życia). Uświadomiłam sobie po raz kolejny, że właśnie w takich chwilach w pustym kościele, na pustej plaży, czy pustym szlaku gdzieś wysoko w górach czy dowolnych okolicznościach przyrody, które pozwalają na pogrążenie się w kontemplacji czuje się prawdziwie i dogłębnie szczęśliwa. Czy to wskazuje na jakieś powołanie czy zupełnie nie. Czy to efekt introwersji, słabego przystosowania do życia w stadzie czy jeszcze czegoś innego?


To jest moje wielkie pytanie: czy fakt, ze mamy do czegoś talent, predylekcję czy pragnienie znaczy, że do tego właśnie zostaliśmy powołani? Czy też zostajemy powołani wbrew naszym zdolnościom, pragnieniom i naturalnym dyspozycjom? Czy fakt, że lądujemy w jakiejś sytuacji oznacza, że to właśnie jest nasze powołanie czy po prostu wynik różnych okoliczności, w tym naszych decyzji i zaniechań.


Czy sfrustrowana żona i matka, która nie może poświęcić się karierze zawodowej i samotna kobieta marząca o własnej rodzinie to przykłady minięcia się z powołaniem czy wręcz przeciwnie typowe reakcje na swoje powołanie? ( A może owe sfrustrowane matki produkują samotne córki? Czy są wtedy narzędziem Boga czy wręcz przeciwnie?)

A co z introwertykiem marzącym o życiu pustelniczym,  nie mając nawet swojego pokoju? Czy to pragnienie jest od Boga czy jest to po prostu chęć ucieczki przed światem?

Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań, a te które słyszałam nie satysfakcjonują mnie.
Niezależnie od tego wyznam, że tęsknię za życiem pustelniczym takim, jak sobie je wyobrażam - za byciem w obecności Boga całą dobę, za prostotą i pokojem, za wyrzeczeniem się świata i jego obłędu.


Z drugiej strony pamiętam, że jako młoda osoba tęskniłam za miłością, które to pragnienie nie tylko się nie spełniło, ale spowodowało wiele szkód w moim życiu. Ewidentnie pragnień i tęsknot nie można uznać za najwłaściwszych przewodników, a więc co można?

Dlaczego w ogóle mamy jakieś pragnienia? Moje doświadczenie wskazuje, że jest ktoś, kto bardzo się nimi interesuje, a nie ma wcale na myśli naszego dobra.


Może po prostu należy przyjąć, że czegokolwiek wydaje nam się, że pragniemy, w istocie pragniemy Boga i nic poniżej tego. Może nie powinniśmy nigdy w koncentrować się na przedmiocie pragnienia tylko na samym fakcie. Może w zdaniu: pragnę miłości, samotności czy czegokolwiek innego tylko słowo pragnę jest istotne, a reszta to zmyła, zaproszenie dla wiadomo kogo, żeby wiedział czym nas zwodzić.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz