sobota, 20 marca 2021

Jeszcze o skandalu sprzed lat u wrocławskich dominikanów

Nieoceniona  GW po rozmowie z o. Marcinem Mogielskim OP dostarczyła czytelnikom nieco pikantnych szczegółów na temat skandalu u wrocławskich dominikanów z końca ubiegłego wieku (i tysiąclecia).

Ówczesny duszpasterz akademicki miał według niej:

  • osoby poranione w sferze seksualnej wypytywać na spowiedzi o szczegóły
  • umawiać się z nimi na modlitwę i rozbierać się nakazując im to samo, po czym dotykać w miejsca intymne
  • twierdzić, że seks z nim leczy takie zranienia
  • uprawiać - jak rozumiem - seks z chętnymi do wyleczenia
  • podczas modlitw we wspólnocie grzmocić osoby "opierające się woli Bożej" skórzanym paskiem po uprzednim rozebraniu, w czym brali pozostali uczestnicy spotkania
  • twierdzić, że prowincjał (o. Maciej Zięba OP) wie o wszystkim i go popiera
  • nie zastosować się do nałożonych na niego kar (jak np. zakaz kontaktowania się z ludźmi z Wrocławia)
Moje zaufanie do rzetelności GW jest bardzo ograniczone, a o. Marcin Mogielski - jako niewierzący zakonnik - tez budzi moje liczne zastrzeżenia. Pozwolę więc sobie na pewien dystans wobec tych rewelacji, zwłaszcza, że nasuwają wiele wątpliwości.
  • Np. gdzie w klasztorze można się umówić na rozmowę podczas której uczestnicy rozbierają się do naga bez niebezpieczeństwa wejścia jakiegoś "bardziej pruderyjnego" brata?
  • Przemoc seksualna to znaczy gwałt, a tu jak rozumiem oferta duszpasterska przeznaczona była dla chętnych (w domyśle niedoinwestowanych emocjonalnie, zadurzonych studentek), więc chodzi raczej o uwodzenie i wykorzystywanie.
  • Bardzo trudno uwierzyć mi w gromadne rozbieranie i bicie jakiejś nieszczęsnej osoby przez całą grupę i fakt, że jej głośne krzyki nikogo w klasztorze nie zaalarmowały. Jeśli tak rzeczywiście było, to co dzieje się w tym klasztorze, że nie słychać czegoś takiego?!! (Głośne akty homoseksualne w każdej celi?)
  • Pojawia się też pytanie o współodpowiedzialność biorących w tym udział członków wspólnoty i brak reakcji ówczesnego przeora, a także innych współbraci.
Podobno ówczesny prowincjał o. Zięba miał mieć słabość do o. Pawła. Ukarał go dopiero, kiedy dostarczono mu podpisane przez poszkodowanych relacje pisemne na temat jego praktyk "duszpasterskich". Być może dlatego właśnie spóźnione wzmożenie moralne ma miejsce dopiero po jego śmierci...

Zastanawiam się ciągle czemu to ma służyć. Pamiętam, że bezpośrednio po tym skandalu było odczytywane kościele oświadczenie, że nadużyto sakramentu spowiedzi i wszystkim osobom poszkodowanym oferowano (zdaje się) pomoc psychologiczną czy coś w tym rodzaju. Prowincjał zareagował szybko, wysłał ojca Pawła do kamedułów na miesiąc, zakazał sprawowania sakramentów na rok i oczywiście przeniósł go z Wrocławia  wyraźnie zabroniwszy kontaktowania z byłymi podopiecznymi.

Czy to było wystarczające? Nie wiem. Co jeszcze można by zrobić? Zgłosić na policje pobicia, jeśli rzeczywiście miały miejsce? A wtedy co z współwinnymi, osobami ze wspólnoty, które w tym uczestniczyły czynnie? Czy one także odpowiadałyby przed sądem? 

Pisałam onegdaj o innym skandalu u dominikanów związanego z o. Adamem Wyszyńskim OP. Jego rewelacji GW, ani inne podobne media jakoś nie podchwyciły, gdyż dotyczyły homoseksualizmu w zakonie i dominikańskich duszpasterstwach akademickich. Ojciec Adam, który w bardzo młodym wieku został kierownikiem krakowskiego ośrodka zajmującego się monitorowaniem sekt, stwierdził, że zdecydowana większość spraw tam zgłaszanych dotyczyła właśnie "charyzmatycznych duszpasterzy" pracujących z młodzieżą akademicką. Założył więc każdej z takich gwiazd ( z o. Szustakiem włącznie) personalną teczkę, do której wkładał napływające materiały.

Czy tzw. duszpasterstwa akademickie powierzone zakonnikom niewiele starszym od swych podopiecznych są rzeczywiście dobrym pomysłem? Nawet jeśli duszpasterz nie jest psychopatą, narcyzem lub praktykującym homoseksualistą, przekroczenie pewnych granic może się zdarzyć bardzo łatwo. Co dopiero jeśli jego osobowość ma pewne poważne defekty, które na skutek uwielbienia i poczucia bezkarności, mogą się rozwinąć w coś bardzo dziwnego i niebezpiecznego!

Jeżeli akcja wrocławskich dominikanów miała na celu wyłącznie virtue signalling w stronę lewicowych mediów, to gratuluję sukcesów. Kiedy wpisałam w Googla "Skandal u wrocławskich dominikanów" wyskoczyły mi nagłówki w stylu "Dominikanie we Wrocławiu żyli jak sekta" itp. Jakoś nie wydaje mi się, żeby obecna ekipa wsławiona zamknięciem kościoła na trzy spusty zanim jakiekolwiek obostrzenia weszły w życie, górowała moralnie czy duchowo nad ludźmi, którzy pracowali tam pod koniec ubiegłego wieku. Jeśli chodzi o o. Pawła, to myślę, że podobnych do niego w zakonie nie brakuje i gdyby nie dawano im tak wielkiej autonomii, problem by nie istniał.

Proszę się przyjrzeć osobie i działalności o. Adama Szustaka OP. Stawiam dolary przeciw orzechom, że i jego "posługa" doczeka sławy nieco innej niż w zamierzeniu autora...


wtorek, 16 marca 2021

Bóg jest inny!

Jadę sobie wczoraj prawie pustym autobusem na grób mojej matki. Niedawno minęła kolejna rocznica jej śmierci . Podróż dość długa, więc tak siedząc i gapiąc się przez okno na dość przygnębiające okolice obsuwam się w czarne myśli. W pewnym momencie jednak przychodzi refleksja, że to co uważam, za skrajnie przygnębiające jest w istocie dowodem na istnienie i autonomię Boga oraz jego ostateczną kontrolę nad światem. 

Oto jakieś katolickie młode małżeństwo chce mieć dzieci.  Mają dom, nieźle zarabiają, są świetnymi, pełnymi miłości ludźmi - sytuacja z punktu widzenia "dobrostanu" potencjalnego potomka idealna. Jednak ich wieloletnie starania nie przynoszą skutku. Dlaczego?!! - pytają w swoich serduszkach. Dlaczego?!!! - krzyczą bezgłośnie podczas każdej modlitwy w domu i każdej mszy w kościele. A upragnione przez nich dziecko rodzi się tymczasem jakiejś uzależnionej od narkotyków, pozbawionej środków do życia małej kurewce, poczęte nie wiadomo z kim, w stanie całkowitego zaćpania...

Ukochana żona, matka pięciorga dzieci umiera na raka zostawiając zdruzgotanego małżonka z gromadką dziateczek w wieku od 1 do 9 lat. Dlaczego mi to robisz?!! - woła nieszczęsny człowiek do Boga. "Jak sobie poradzą?" - dręczy się nieszczęsna kobieta aż do godziny śmierci. Tymczasem jakiś kompletny przegrany, bez rodziny, domu, pracy i środków do życia, odrzucony przez wszystkich po kolei, bez żadnych szans i perspektyw na przyszłość żyje i ma się dobrze (zważywszy okoliczności), bo nie człowiek decyduje kto ma żyć tylko Bóg. 

To on decyduje kto ma się urodzić i kto ma umrzeć. Jego decyzje w żaden sposób nie pokrywają z ludzką logiką czy oczekiwaniami. Ludzka miłość, ani nawet obiektywna potrzeba nie jest w stanie przedłużyć czyjego "cennego" istnienia, ale też nienawiść i odrzucenie przez ludzi nie ma żadnego wpływu na podtrzymywanie "bezwartościowego" życia kogoś innego. Bóg jest inny. Myśli jego nie są naszymi myślami i drogi jego nie są naszymi drogami... NA SZCZĘŚCIE, bo to oznacza, że nie mogliśmy go wymyślić, żeby się poczuć lepiej lub bezpieczniej. 


niedziela, 14 marca 2021

Teoria samotności zadanej

Tę teorię, jak i wszystkie inne wyłożone na tym blogu, należy traktować z duża rezerwą. Są to po prostu  próby wyjaśnienia rzeczy niewyjaśnialnych i jako takie nie są możliwe do zweryfikowania (lub sfalsyfikowania). W kilku ostatnich wpisach dawałam wyraz swojemu zwątpieniu w wyższość moralną osób, które tak chętnie obsztorcowują ludzi samotnych i pouczają jak mają żyć. W tym postaram się wyłożyć przemyślenia ostatnich lat na temat czy samotność jest lepszą, gorszą czy równie dobrą drogą do dojrzałości, świętości, pełni, szczęścia czy jak go zwał.

Pozwolę sobie zmienić biblijną metaforę Boga jako garncarza formującego nas jak glinę, na bliższy mojemu sercu obraz rzeźbiarza pracującego w materiale twardym. W takim ujęciu wątek bólu jaki mogą wywoływać uderzenia młotkiem w dłuto jest znacznie łatwiejszy do zrozumienia. Na początku jesteśmy blokiem marmuru, piaskowca lub granitu, albo pniem lipy, sosny czy dębu. Ukryty potencjał widzi tylko boski artysta, który powołał nas do życia. Formuje nas za pomocą doświadczeń takich jak miłość lub nienawiść, akceptacja lub odrzucenie, tęsknota lub spełnienie, brak lub nadmiar każdego inaczej, wedle swojego zamysłu i uwzględniając specyfikę materiału. 

Na etapie młodych dorosłych możemy być księżniczkami bawiącymi się uczuciami mężczyzn, gogusiami używającymi swoich wdzięków, aby posługiwać się kobietami, cwaniakami, którzy wiedzą jak się ustawić w życiu, psychopatami, socjopatami, osobami z ciężką depresją, kariatydami lub atlasami usiłującymi udźwignąć świat na wątłych barkach, cierpiącymi za wielu lub przez wielu, nawiedzonymi pięknoduchami, prostodusznymi naiwniakami itp.

Nasz start nie jest równy. Ktoś pierwszy raz w życiu zaopiekuje się dopiero własnym dzieckiem, a ktoś inny jako dziecko latami musiał opiekować się własnymi rodzicami. Ktoś spokojnie dojrzewał do trudów dorosłego życia w atmosferze ogólnego zachwytu nad własną osobą, a na kogoś innego owe trudy spadły w dzieciństwie, bez przygotowania, wzmożone wrogością otoczenia. Myślę, że są to rzeczy oczywiste, ale z jakichś powodów nie prowadzą do oczywistego wniosku, a mianowicie takiego, że pewnym ludziom doświadczenie małżeństwa i rodzicielstwa nie jest potrzebne do osiągnięcia ludzkiej dojrzałości gdyż doszli (lub dojdą) do niej inną drogą.

Tej drogi najczęściej nie wybieramy, jest nam zadana. dlatego poważnym błędem jest porównywanie osób samotnych do małżeństw. Nie ma żadnej istotnej różnicy między jedną i drugą sytuacją, źródło jest to samo - Wola Boża. To oczywiście jest mój wniosek i można go wyśmiać lub odrzucić jako niezgodny z antropologią chrześcijańską. Jest jednak zgodny z doświadczeniem mojego życia. Co więcej nie zauważyłam, żeby osoby żyjące w małżeństwie lub kapłaństwie charakteryzowały się jakąś większą dojrzałością, często jest wręcz przeciwnie, o czym pisałam w kilku poprzednich wpisach.

Żadne ludzkie doświadczenie, nie wiem jak wzniosłe i uskrzydlające nie jest celem życia, określony stan jak małżeństwo czy kapłaństwo też nie. Wszyscy idziemy jakąś drogą do tego samego celu. niektórym z nas dane było ją świadomie wybrać, za innych zdecydowano odgórnie. Najmłodszy z braci też nie wybrałby sobie kota w butach, ani konika garbuska jako spadku po rodzicach, gdyby mu dano wybór, a jednak to jego dar okazał się najcenniejszy. Być może dokładnie tak samo jest z nie wybraną, a zadaną samotnością.

sobota, 13 marca 2021

O miłości (nie)rozlewającej się coraz szerzej

Znowu posłużę się cytatem ze znanego wrocławskiego kaznodziei  o. Pawła: "po co daleko szukać weźmy na przykład mnie". Otóż w dzieciństwie zainfekowana byłam przez mamę lękiem przed psami. Kiedy miałam okazję poznać bliżej te zwierzątka za sprawą przedstawicielki gatunku mieszkającej z nami przez 10 lat, nie tylko znikł lęk, ale i chęć posiadania. Lubię psy w ogóle (i inne zwierzęta też), ale nie mam potrzeby mieć żadnego na własność.

Ten wysoce nieodpowiedni przykład miał zilustrować rozlewanie się, czy też dojrzewanie do miłości - od zaborczego uczucia do konkretnej osoby: kobiety, mężczyzny, dziecka, która stopniowo wzrastając obejmuje bezinteresowną  życzliwością coraz szerszy krąg ludzi. Doświadczenie miłości do kobiety powinno teoretycznie pomóc docenić "najdzikszemu" nawet mężczyźnie kobiety w ogóle i nauczyć go porozumiewać się z nimi. Związek z mężczyzną powinien pomóc kobiecie przezwyciężyć lęk i pomóc zrozumieć jak funkcjonuje płeć przeciwna, a doświadczenie macierzyństwa/ojcostwa powinno przynajmniej część czułości żywionej do własnego potomstwa przenieść na inne dzieci, zwłaszcza te najbardziej potrzebujące. Czy tak rzeczywiście się dzieje?  Nie wiem. Niech każdy sobie odpowie w swoim serduszku.

Taka refleksja ogarnęła mnie podczas oglądania ekranizacji Wichrowych Wzgórz z 2009 r., a następnie porównywania jej ze starą tzn. z 1978, pokazywaną w telewizji za PRLu.  Dzieło Emily Bronte było jedną z ulubionych lektur mojej młodości. Zapewne zapoznanie się z biografią autorki, nieco zmieniło mój stosunek do opisywanych postaci i zdarzeń. Mimo większego dystansu jednak zawsze pozostawałam pod wrażeniem dziwnej miłości Heatcliffa do Cathy. Tym razem jednak oglądaniu całkiem niezłej adaptacji towarzyszyła irytacja i chęć nakopania wszystkim romantycznym kochankom w zad.

Po raz pierwszy zobaczyłam wyraźnie, że jedyną dorosłą osobą,  jedynym człowiekiem w pełnym sensie tego słowa jest Nelly (Ellen Dean), służąca najpierw w domu Earnshawów, a potem Lintonów. Myślę, jest ona nie tylko narratorką, lecz także alter ego autorki. W  tej konkretnej adaptacji wybrano do roli aktorkę, która w moim odczuciu przewyższała naturalną urodą wszystkie romantyczne heroiny miotające się po ekranie (o godności, dojrzałości i szlachetności nie wspominając). 

Przedwcześnie dojrzała Emily Bronte najwyraźniej widziała  w miłości romantycznej rodzaj obsesji, a nawet opętania, które raczej potęguje niedojrzałość i egoizm, niż od niego uwalnia. Na podstawie własnych obserwacji muszę się z takim poglądem zgodzić...

To stwierdzenie prowadzi nas nieuchronnie do rozważań czy osoby samotne mają lepszą czy gorszą szansę na ludzką dojrzałość, lub jak to ujmuję język kościelny "wzrastanie w miłości", niż te żyjące w  rodzinach i związkach nieformalnych. Innymi słowy: czy celibat ma sens czy nie? Moim zdaniem ma. Powiem więcej: samotność nie wybrana, tylko zadana, może mieć jeszcze większy. 



poniedziałek, 8 marca 2021

O oświadczeniu wrocławskich dominikanów

Umieszczone jest na stronie wrocławskiej zakonu i w wielu innych miejscach, a brzmi tak:
Drogie Siostry i Drodzy Bracia, Przyjaciele naszego kościoła i klasztoru 
Zwracamy się do was z ogromnym bólem i wstydem. Stajemy przed wami w prawdzie, która mimo upływu lat coraz wyraźniej odsłania swoje przerażające oblicze.

W latach 1996-2000 w ramach naszego duszpasterstwa akademickiego działał intensywny mechanizm przypominający funkcjonowanie religijnej sekty. Świadectwa pokrzywdzonych – osób wówczas dorosłych – przekonują nas dzisiaj, że ówczesny duszpasterz pod pozorem pobożności wyrządził wielką krzywdę wiernym, stosując przemoc fizyczną, psychiczną, duchową, a nawet seksualną. Historia tych nadużyć wydaje się odległa, ale dociera do nas w żywy sposób w osobach osób pokrzywdzonych, które cierpiały przez lata, nie czując się dostatecznie wysłuchane i zrozumiane. Im więcej faktów poznajemy, tym jaśniejsze staje się także, że pomoc udzielona wówczas osobom poszkodowanym nie była adekwatna do rozmiaru krzywdy i nie wszystko zostało przez Zakon zrobione, aby przynieść im ulgę i przywrócić poczucie sprawiedliwości.

Pomimo, że nikt z nas nie był sprawcą, ani świadkiem tamtego zła, to jednak my – jako wrocławscy dominikanie – mamy świadomość odpowiedzialności za tę historię i solidaryzujemy się z tymi, których w tym miejscu skrzywdzono.(...)

Bracia Konwentu św. Wojciecha we Wrocławiu

W latach 1996-2000 duszpasterzem akademickim był o. Paweł, młodzieży szkół średnich o. Marek, a potem - o ile dobrze pamiętam - o. Marcin (Mogielski) . (Jeśli więc pamięć mnie nie zawodzi, to co najmniej jeden świadek "tamtego zła" przebywa obecnie we wrocławskim klasztorze.) Wszystko to pod rządami przeora Andrzeja. 

Nie mam żadnej wiedzy insiderskiej o wspomnianym skandalu, dochodziły do mnie tylko dalekie pomruki burzy. Pamiętam natomiast doskonale ów czas, atmosferę i wielu z posługujących ojców.

Ojciec Paweł, ówczesny duszpasterz akademicki, był - jak się wydaje - uosobieniem wyobrażeń zakonu kaznodziejskiego o skutecznym duszpasterstwie młodzieży. Przyciągał tłumy. Był gwiazdą pierwszej wielkości i - z racji swoich osiągnięć w napełnianiu kościoła młodymi ludźmi - cenionym w klasztorze nabytkiem. (Najpierw napisałam faworytem przeora, ale zreflektowałam się, że nie wiem tego na pewno).

Wszystko to dosyć mnie dziwiło i bawiło, gdyż dla przytomnego uczestnika, było jasne, że o. Paweł ma ego tak wielkie, że z trudem mieści się w murach gotyckiego kościoła św. Wojciecha i wszystkie jego popisy pobożności i duszpasterskiej gorliwości służą głównie celebrowaniu owego ego. Wystarczyło zestawić ów żar ze sposobem w jaki podawał komunię, słuchał spowiedzi lub zbierał na tacę, żeby zauważyć, że gorliwość wywołuje w nim wyłącznie pełna uwielbienia publiczność w dużej ilości. 

Poza występami w charakterze dominikańskiej primadonny o. Paweł nie prezentował się szczególnie pociągająco - nikczemnej postury, rozkojarzony, nieprzytomny, z włosem w nieładzie i elementami stroju świeckiego wyłażącymi spod habitu. Myślałam o nim zwykle "niechlujne ptaszysko" z powodu skojarzenia ze zmokłym gołębiem, jakie we mnie budził. Myśl, że mógłby się dopuścić przemocy seksualnej lub fizycznej (jeśli to o niego chodzi) raczej mnie ubawiła. Chyba, że wobec jakiegoś niewinnego pająka w swojej celi.

Pamiętam zaskoczenie i niedowierzanie zebranych na comiesięcznej "mszy o uzdrowienie", kiedy zamiast wyczekiwanej gwiazdy duszpasterskiej pojawił się w charakterze głównego celebransa o. Roman, który wielokrotnie powtórzył, że dzisiaj - dla odmiany - Jezus przybywa na osiołku (miał na myśli siebie). Wtedy zorientowałam się, że wokół licznych dzieł o. Pawła pojawił się jakiś smrodek.

Generalnie jednak ten czas wspominam dobrze, z "rozrzewnieniem" chciałoby się powiedzieć z rozpędu, ale raczej z mieszanką nostalgii i rozbawienia. Duch wiał jak chciał. Poza gwiazdami pracowało tam sporo ojców, do których miało się zaufanie. Było się u kogo spowiadać i człowiek nie bał się, ze zostanie uraczony jakąś herezją, deklaracją niewiary lub politycznie poprawną publicystyką.

Ojciec Andrzej opowiadał wprawdzie dowcipy na mszy, ale wtedy jeszcze nie budziło to we mnie sprzeciwu. Kiedy wchodziło się do kościoła z lekkim spóźnieniem, już z daleka po tonie głosu ojca przeora słychać było czy jakieś laski siedzą w zasięgu jego wzroku. .. Piszę to bez złośliwości, bo zgodny z naturą popęd, nawet jeśli przejawia się nieco humorystycznie, budzi we mnie raczej sympatię i zrozumienie.

Znacznie mniej podobała mi się owa infantylna tendencja do bycia "cool" i przyciągania młodzieży za pomocą liturgii rozrywkowej oraz kreowania charyzmatycznych gwiazd duszpasterskich. Myślę, że ta praktyka jest powodem wymienionych w oświadczeniu nadużyć. Nie wiem dlaczego akurat teraz rzuca się o. Pawła (jeśli to o niego chodzi) na pożarcie. O ile mi wiadomo odstawiono go skutecznie od okazji do gwiazdorzenia, a on się podporządkował. Na jego twitterze prawomyślne treści, ego nie przesadnie eksponowane.... Czyżby kolejne "virtue signalling" obecnej ekipy?

Tymczasem w wielu innych ośrodkach, a także w Internecie grasują liczni dominikańscy guru otoczeni armią fanów. Być może dowiemy się za chwilę, że jakiś inny lokalny lub ogólnopolski celebryta stworzył wokół siebie sektę i zakon bardzo za niego przeprasza.

Obawiam się, że nie tędy droga. Wszyscy się zgodzimy, że ślepy nie powinien prowadzić kulawego. Niedojrzały narcyz rzadko miewa jakąś duchową głębie (nawet jeśli sprawnie ją imituje), nie nadaje się więc na przewodnika kogokolwiek, a już zwłaszcza bezkrytycznych gówniarzy. A co z przełożonymi tych gwiazd? Nie widzą, że coś niezdrowego dzieje się im pod nosem. A może sami chcą się ogrzać w blasku popularności swoich podwładnych? Zamiast uczyć młodszych współbraci mądrości, która przychodzi z wiekiem, sami się infantylizują pod ich wpływem. Są tacy popularni, więc musza mieć rację. Znaleźli przecież mityczny język "dotarcia do młodzieży" z przekazem Ewangelii....

Osobiście uważam, że najlepszym sposobem dotarcia do młodzieży jest kij dobrze przyłożony do zadu, ale rozumiem, że z tym poglądem nie wypada się publicznie zgodzić. Wydawało mi się, że celem istnienia zakonu św. Dominika jest walka z herezją oraz przekazywanie owoców kontemplacji. Niech mi ktoś wytłumaczy jak to się ma do mizdrzenia się do gówniarzy albo manipulowania nimi (o bardziej drastycznych nadużyciach nie wspominając)!



sobota, 6 marca 2021

O samotności niewybieranej - post scriptum

Napisałam dawno temu artykuł "O samotności niewybieranej", który jako jeden z nielicznych moich tekstów został opublikowany w prasie katolickiej (i cieszył się ogromną popularnością). Było to podsumowanie  przemyśleń na temat sytuacji ludzi samotnych, którzy sobie takiego stanu (świadomie) nie wybrali, w Kościele. Oparłam się na tekstach biblijnych oraz doświadczeniach własnych, obserwacji i relacjach znajomych w podobnej sytuacji.

Ten tekst kończył moje osobiste zmagania z tematem. Pisałam go na początku kryzysu wieku średniego, który był właściwie śmiercią młodej mnie. Pewne problemy przestały istnieć, a pojawiły się zupełnie inne. Temat jest zamknięty i nawet pisząc to post scriptum nie chce mi się rzucić okiem na rzeczony artykuł. Pamiętam jednak, że pisząc go w jakiejś mierze przyjmowałam narzucone mi przekonanie, że powołania małżonków i rodziców z jednej strony, a księży i osób konsekrowanych z drugiej są w jakimś stopniu "lepsze", choćby przez fakt świadomej decyzji, która towarzyszy wstąpieniu na jedną z tych dróg i wymóg wierności raz przyjętemu zobowiązaniu. Ponadto rodzicielstwo (także duchowe w przypadku kapłanów) - jak się ogólnie uważa - daje szansę pełnego rozwoju człowieczeństwa, jakiej ludzie samotni są pozbawieni.

W miarę upływu czasu odważyłam się jednak w swoim serduszku wyciągnąć wniosek z tego, co widzę i raczej zaufać świadectwu swoich oczu niż naukom osób, których pretensje do moralnej wyższości są, niestety, całkowicie nieuzasadnione. Przede wszystkim praca w szkolnictwie bardzo sprzyjała wyleczeniu się z pięknego złudzenia o nadzwyczajnym wpływie rodzicielstwa na dojrzałość człowieka. Każdy nauczyciel może potwierdzić, że przeciętny paskudny, rozpuszczony do obrzydliwości, roszczeniowy bachor, ma identycznego rodzica (lub obydwoje rodziców) tylko nieco starszego. Jego poziom ludzkiej dojrzałości niczym się nie różni od poziomu potomka, tylko jest nieco lepiej ukrywany przed ludźmi, jeśli to się opłaca.

Powiem więcej, rodzicielstwo w wielu przypadkach jest przeszkodą w osiągnieciu ludzkiej dojrzałości, a miłość rodzicielska często sprowadza się rozciągnięcia własnego egoizmu na potomka i zintensyfikowania go. Doskonałą ilustracją tego zjawiska jest brytyjski film "Perfect parents", który znalazłam na godnym polecenia kanale Amazing British Crime Drama na YouTube.

Rodzice 11-letniej jedynaczki  przerażeni szkołą do której uczęszcza ich dziecko intensywnie szukają alternatywy. Znajdują ją w końcu w postaci placówki prowadzonej przez zakonnice, do której w pierwszej kolejności przyjmowane są dzieci z praktykujących rodzin katolickich. Niestety oboje są ateistami i takim duchu wychowali swoją córkę. Dochodzą jednak do wniosku, że oszustwa w celu zapewnienia dziecku przyzwoitej edukacji jest moralnie dopuszczalne. Posuwają się do kłamstwa, fałszowania dokumentów, korumpowaniu księdza (który zgadza się na udział w tym procederze pod wpływem szantażu) i świętokradztwa. Udaje im się oszukać siostrę przełożoną i córka zostaje przyjęta, zabierając miejsce dziewczynce z rzeczywiście katolickiej, choć niepełnej, rodziny. Jej matka gotowa jest walczyć jak lwica, żeby pseudo-katoliczkę wyeliminować i zdobyć upragnione miejsce dla swojej córki. Równie zdesperowany jest szantażysta, który "przekonał" księdza do współudziału w oszustwie. On także zrobi wszystko dla dobra swoich dzieci. Nie wzdraga się nawet przed morderstwem z zimną krwią.

W wyniku działań (motywowanych dobrem dziecka) czworga rodziców doskonałych  mamy pod koniec filmu dwa trupy, ciężkie pobicie i prawie śmiertelne postrzelenie, co nie zmienia faktu, że główni bohaterowie odnoszą się z absurdalnym poczuciem moralnej wyższości do zakonnicy kierującej szkołą, jako osoby bezdzietnej. Ona sama stwierdza rezolutnie, że jeżeli rodzicielstwo ma taki wpływ na człowieka, to jest szczęśliwa, że zostało jej oszczędzone. Mogę się pod tym podpisać obydwoma rękami.

Równie wątpliwa jest "moralna wyższość" duchownych  wobec ludzi samotnych w ogóle, a niezamężnych kobiet  w szczególności. Pisząc swój artykuł nie byłam świadoma, że owa trudna do wyjaśnienia upierdliwość i niechęć, to po prostu wrogość homoseksualnych mężczyzn wobec kobiet, które postrzegają jako konkurencję. Wstąpił taki do zakonu lub seminarium w poszukiwaniu okazji, a tu plączą się jakieś "nieuporządkowane baby" odwracając uwagę potencjalnych partnerów... Trzeba je zdecydowanie łajać, odganiać i zniechęcać jednocześnie przywabiając ponętnych młodzieńców do odpowiednich "duszpasterstw".

Pewien dominikanin napisał wprost, że nie chce w swoim duszpasterstwie "pokręconych nastolatek", bo one nie przyciągną odpowiednich chłopaków!!! Pamiętam jak czytałam te słowa z opadniętą szczęką w poszukiwaniu jakiejś możliwej do obrony interpretacji!!! Jakże byłam naiwna! Interpretacja jest oczywista, jeśli weźmiemy pod uwagę nadreprezentację homoseksualistów wśród duchowieństwa, zwłaszcza zakonnego!!!

Ta nadzwyczajna gotowość do zaakceptowania praktykujących "gejów" skontrastowana z wrogością wobec samotnych kobiet, które żyją w czystości, znalazła wreszcie przekonywujące wyjaśnienie. Wyższości moralnej mężczyzn dopuszczających się świętokradczej kpiny z kapłaństwa, żeby móc macać lub chędożyć młodzieńców, nad pogardzanymi "starymi pannami" nie widzę.

Być może jest tak, że owa niechciana i nie wybrana samotność jest najlepszą szansą na osiągnięcie ludzkiej i chrześcijańskiej dojrzałości? Taka myśl coraz częściej przychodzi mi do głowy...