niedziela, 14 października 2018

Celebrykalizm, czyli czy można krytykować arcybiskupa?

Ks. Isakowicz-Zalewski stwierdził onegdaj, że za komuny SB wręcz polowała na księży homoseksualistów ze względu na idealną wręcz możliwość szantażu, a zwerbowawszy na tajnych współpracowników ułatwiała szybką karierę. Sprzeciw wobec dezubekizacji był więc w dużej mierze dziełem homolobby - ujawnienie tajnych współpracowników byłoby zarazem ujawnieniem sodomitów i ich ciemnych sprawek. Za jednym zamachem można było oczyścić Kościół z obu tych toczących go śmiertelnych chorób. Ponieważ tak się nie stało postacie takie jak np arcybiskup Życiński (TW Filozof) mogły zażywać statusu celebryty, fetowanego przez GW, do końca swych dni.

Z dwóch niezależnych źródeł (od Michalkiewicza i Międlara) słyszałam o występach gościnnych arcybiskupa lubelskiego w klubie gejowskim w czeskiej Pradze. Podobno tak się rozochocił, że ów przybytek sodomii zdemolował, doznając przy tym pewnego uszczerbku na zdrowiu. Za zniszczenia oczywiście zapłacił. Nasuwa się uzasadnione pytanie czy z pieniędzy archidiecezji.

Grzegorz Braun podczas jednego ze swoich wykładów na KULu zapytany o arcybiskupa Życińskiego wypowiedział się jednoznacznie negatywnie nazywając go m.in. łajdakiem (o ile dobrze pamiętam). Bardzo to oburzyło środowisko GW, a o.Dostatni posunął się do protestowania przeciwko przyznaniu reżyserowi nagrody (na festiwalu w Niepokalanowie) za znakomity film Eugenika.

Tymczasem o ile mi wiadomo czasownik "łajdaczyć się" oznacza nieuporządkowaną aktywność seksualną. Czy nie w takim celu odwiedza się gej-kluby? Natomiast rzeczownik łajdak jest synonimem nikczemnika, człowieka dopuszczającego się czynów odrażających moralnie. Czy współpraca z SB w przypadku księdza nie należy do tej kategorii? Czy podwójna zdrada wobec Boga i ludzi (jako współpracownik SB i sodomita) nie jest wystarczającym powodem do użycia tak mocnego określenia?

A może tak znaczna persona jak arcybiskup i to jeszcze zaprzyjaźniony z GW nie powinna podlegać krytyce ze strony zwykłych śmiertelników (nawet jeśli są znakomitymi dokumentalistami, propagującymi w swoich filmach katolicki punkt widzenia)? Czy to nie jest ów słynny klerykalizm o którym wspominał papież Franciszek przy okazji kryzysu "pedofilskiego"?. O. Dostatni pouczył nas na stronie dominikańskiej, że polega on na wyłączeniu grupy osób z odpowiedzialności za swoje czyny, zagwarantowanie im bezkarności przez nie dopuszczanie krytyki ze względu na ich status świętych krów.

Wyglądało to tak jakby w oczach o. Dostatniego agenturalna przeszłość i wołająca o pomstę do nieba sodomia arcybiskupa była niczym w porównaniu z bluźnierczym atakiem profana na świętą krowę. Jak to tak cham na pana? Ciemnogrodzianin na światłą elitę (nawet wątpliwej reputacji)?  I tu wracamy do mojej obsesji mianowicie hierarchii stadnej. Nie mam tu na myśli oficjalnego porządku podległości wprowadzonego w jakiejś instytucji w celach organizacyjnych, tylko hierarchię nieoficjalną opartą na przynależności do ekskluzywnego klubu i przyjmowaniu obowiązujących w nim poglądów, które stają się dla członków znacznie ważniejsze niż np dziesięć przykazań Bożych, o Ewangelii nie wspominając.

O. Dostatni oburzając się na gniewne wypowiedzi w Internecie na temat zaplanowanej debaty między biskupem a rabinem i nie dość gorliwą reakcję prokuratury, ujawnił swój własny (łatwy do przewidzenia) katalog grzechów głównych: "antysemityzm", "faszyzm" i "mowa nienawiści". Żadne z tych określeń nic nie znaczy (albo raczej można podłożyć pod nie cokolwiek, wedle zapotrzebowania), ale sygnalizuje przynależność do klubu ludzi światłych (virtue signalling).

Ludzie światli i kulturalni jak to wyraził Jacek Żakowski w rozmowie z Pawłem Lisickim przyjmują np panującą narrację o holokauście, która nie ma dokładnie nic wspólnego z historią i nie wychylają się ze swoim prowincjonalnym punktem widzenia nawet jeśli jest oparty na faktach. Mateusz Morawiecki mówiąc o "Jewish perpetrators" (na co istnieją setki dowodów w postaci ich pamiętników) zachował się jak ostatni cham pierdzący w towarzystwie królowej angielskiej. Przyznam, że na takie dictum szczęka klapnęła mi o bruk. Kategoria prawdy dla takich ludzi po prostu nie istnieje.

Niestety coś podobnego da się zaobserwować w Kościele. W zakonach i diecezjach istnieją nieoficjalne "katalogi grzechów śmiertelnych" które przyprawiłyby wiernych o zawał serca. Nikt ich expressis verbis nie artykułuje, ale można je stosunkowo łatwo zrekonstruować po objawach. Oto zakonnik urządzający alkoholowe libacje połączone z seksem oralnym i analnym między mężczyznami (w tym studentami z duszpasterstwa akademickiego) jest po prostu przeniesiony do stolicy, gdzie obejmuje urząd przeora, a inny - młodzieniec słabego zdrowia - nietaktownie zgłaszający przełożonym homoseksualne awanse ze strony współbraci - zawieszony (po uprzedniej próbie zamknięcia w szpitalu psychiatrycznym). Kardynał homoseksualista zaskoczony przez policję na zaprawionej kokainą homoseksualnej orgii, zorganizowanej przez swojego sekretarza, reprezentuje kościół na konferencji międzyreligijnej, a nuncjusz whistleblower ukrywa się w obawie o swoje życie po ujawnieniu kilku nieprzyjemnych faktów. Księdza, który spalił bluźnierczą tęczową flagę z krzyżem, zsyła się do psychuszki, a zakonnika jawnie propagującego grzech sodomski promuje jak primadonnę i obwozi po świecie jak - nie przymierzając - kobietę z brodą.

Lojalność obowiązuje wyłącznie wobec "swoich", więź - jak w mafii - scementowana jest umoczeniem w coś kompromitującego, W tym "kodeksie honorowym" nie istnieje Bóg, ani wierność wobec niego, ani - tym bardziej - świeccy wierni.  Zestaw prawd wiary wyznawanych przez owe elitarne kręgi jest też zupełnie inny od wiary zwykłych ludzi. Ta jest wstydliwym sekretem - demony, anioły, zagrożenia duchowe, rozmnożenie chleba i ryb, piekło, świętych obcowanie (przecież dusza i ciało są nierozdzielne!), grzech pierwszych ludzi, dziewictwo Maryi, niepokalane poczęcie, zmartwychwstanie - tego się już nie nosi!

Teraz "miłość" jest en vogue. Jest tak nieskończenie plastycznym i pojemnym pojęciem, że dokładnie wszystko można pod nie podłożyć -  zatroskanie rodziców o opóźnione w rozwoju dziecko i wizytę w dark roomie, opiekę nad starą matką i niezobowiązujący seks na  imprezie - dla każdego coś miłego.  Czyńcie co chcecie, jeśli tylko nazwiecie to miłością - parafrazując św. Augustyna albo otwartym tekstem: "grzeszcie śmiało" jak ujął to Luter, nowy święty Kościoła Katolickiego.

Równie spostponowane piękne słowo "miłosierdzie" oznacza po prostu akceptację dla grzechu, ze szczególnym uwzględnieniem sodomii wśród kleru.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz