niedziela, 31 grudnia 2017

O Ziemkiewiczu i feministkach kilka refleksji (luźno związanych z tematem)

Niedawno obejrzałam na YouTube wywiad Marcina Roli z Rafałem Ziemkiewiczem na kanale wRealu24 czy jakoś tak. Punktem wyjścia było oddalenie pozwu niejakiej p. Dryjańskiej przeciw Ziemkiewiczowi, który miał określić ją jako zdeformowaną, co z kolei było nawiązaniem do haseł głoszonych przez tę panią na demonstracji o dopuszczalności abortowania "zdeformowanych płodów".

Odpowiedź znanego publicysty z pewnością nie była elegancka, ale treść haseł demonstrujących feministek (a też ich język) urągała wszystkiemu czemu tylko mogła urągać ujmując rzecz najdelikatniej.

W dalszej części wywiadu Ziemkiewicz wygłasza swoją teorię skąd się biorą feministki (syndrom Piotrusi Pańci), która w wielu punktach wydaje się trafna, a także dość wnikliwie analizuje stan współczesnych mężczyzn i jakość ich relacji z kobietami. Twierdzi np, że żadna kobieta, która jest należycie kochana (przez mężczyznę, jak mniemam) feministką nie zostanie.

Wszystko to bardzo pięknie, ale cała ta rozmowa zostawia mnie z niejasnym poczuciem, że obie strony konfilktu are beating around the bush, innymi słowy przekaz werbalny rozjeżdża się z wizualnym, a wszystkie użyte słowa niezależnie od tego czy są głupie czy mądre, chamskie czy kulturalne mają luźny związek z istotą sprawy.

Feministki zrobiły z Ziemkiewicza uosobienie zła i chamstwa, męską szowinistyczną świnię i Bóg wie kogo jeszcze. Ten image jest oczywiście czystą kreacją tego środowiska (całkowicie autonomiczną wobec realnego człowieka) odpowiadającą na jego zapotrzebowanie na agresywną "patriarchalną" męskość z którą oficjalnie się walczy, a w skrytości duszyczki za nią tęskni albo przynajmniej pragnie się wejść w kontakt, choćby przez konflikt.

Każdy, kto widział dowolne nagranie z akcji aktywistek Femenu, pacyfikowanej przez policję, wie o czym mówię. Obrazy półnagich młodych kobiet wynoszonych przez uzbrojonych silnych mężczyzn nieodparcie kojarzą się z rozlicznymi przedstawieniami porwania Sabinek czy innych Lapitek, które także są zawsze nagie na tę okoliczność. Ewidentnie zestawienie kobiecej nagości i bezbronności z męską agresją i siłą jest odbierane jako wizualnie atrakcyjne i pobudzające. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że to pewna konwencja. Mężczyźni "gwałcą tylko troszeczkę" jak onegdaj wyraził się Korwin-Mikke, a omdlewająca słabość kobiet jest po części grą. Dopóki konwencja jest przestrzegana wszyscy się dobrze bawią - aktorzy i widzowie. Co innego prawdziwa przemoc ta zawsze jest ohydna, niewymawialna i natychmiast usuwana z pamięci (o ile to możliwe). Żadna kobieta fantazjująca o słodkim brutalu nie chciałaby w tzw realu zostać napadnięta przez niedorozwinięte emocjonalnie lub zaburzone indywiduum traktujące ją jak człowiek przyciśnięty nagłą potrzebą fizjologiczną wychodek. Żaden normalny człowiek nie chciałby być świadkiem takiej sceny, ani nie oglądałby jej zapisu, a gdyby się tak  przypadkiem zdarzyło nadaremnie starałby się to od-zobaczyć do końca swych dni.

Pewna młoda włoska feministka - ładna i zgrabna dziewczyna - rozebrała się do naga, rozpuściła długie do pasa włosy, a zrobiwszy sobie na twarzy niezbędny makijaż (nigdy nie wiadomo kiedy spotkasz swego królewicza) wyszła na ulice Turynu czy innego Mediolanu w obuwiu sportowym na nogach, z płócienną torbą przewieszoną przez ramię. Na co liczyła? Na jakieś białe patriarchalne, opresyjne, katolickie, łapska, które pochwycą jej wąską talię (a równie opresyjny, niski, męski głos zażąda "bądż mi powolną")? Na spojrzenia w których przez fałszywe oburzenie przebija chuć ledwo maskowana patriarchalnym nakazem cywilizowanego zachowania?  Na zdjęcia zakłopotanych policjantów niosących jej nagie ciało w mediach? Trudno powiedzieć. Na cokolwiek liczyła, spotkała imigrantów z Afryki, którzy obstąpili ją śmiejąc się, pokazując sobie palcami co bardziej interesujące fragmenty jej  anatomii i filmując komórkami. Serdecznie żal było mi nieszczęsnej, która miała zdrowy odruch, żeby zasłonić się torbą i włosami, ale jako dobra feministka starała się nad nim panować. Z mało przekonującym uśmiechem przyklejonym do twarzy coraz szybszym krokiem pomykała ulicami starając się zgubić ogon czarnych mężczyzn, którzy słusznie uznali, że lepszej atrakcji w mieście nie znajdą. Wyobrażam sobie jak pocieszała się świadomością, że cokolwiek powiedzieć o jej opresji, nie była ona biała, patriarchalna, ani katolicka.
(Film dostępny na You Tube "Crazy Italian feminist...")

Żadna ofiara napaści seksualnej nie rozebrałaby się publicznie do naga, ani nawet półnaga, jak to czynią uczestniczki tzw "marszów szmat", wyżej wspomniana niunia czy aktywistki Femenu. Obnażać się publicznie mogą jedynie osoby czujące się naprawdę bezpiecznie.  Tak się składa, że owo poczucie bezpieczeństwa zapewnia jedynie patriarchalna, opresyjna, chrześcijańska cywilizacja łacińska i tylko na jej kurczącym się obszarze oglądamy takie sceny.

Niektórzy tzw "prawicowi publicyści" twierdzą, że feministki to stare, brzydkie, nie kochane, zaniedbane, sfrustrowane baby, co wydaję się raczej próbą zawstydzenia tych kobiet niż uczciwym opisem rzeczywistości. Można się o tym łatwo przekonać oglądając którąś "Feministyczną pytę", gdzie młodzi reporterzy wyszukują w grupie demonstrantek co atrakcyjniejsze uczestniczki i prowokacyjnymi, często wulgarnymi pytaniami starają się skłonić je do powiedzenia czegoś głupiego, co im się na ogół udaje. Seksualny podtekst tej zabawy jest oczywisty. Równie dobrze można by  pod ten obraz podłożyć dialog typu "A panienka to ma czym oddychać" "Hi, hi, hi, a kawaler to nazbyt śmiały"  czy coś podobnego.

Czy ktoś pamięta jeszcze aktywistkę, która weszła do kościoła św Anny w Warszawie, żeby demonstracyjnie z niego wyjść podczas czytania listu biskupów, co uwieczniła kamera telewizyjna "przypadkowo" tam się znajdująca? Ta pani kompromitowała się w mediach czas pewien po tym zdarzeniu, dzięki czemu mogłam się jej przyjrzeć. Okazała się przeciętną osobą we wczesnym wieku średnim, która poświęciła sporą ilość czasu, ambarasu i pieniędzy swojej fryzurze. Włosy rosnące jej grzebieniem na środku czaszki bokami wygolone były prawie do skóry, na czym jeszcze głębiej widniało duże serduszko pofarbowane na czerwono. Przy czymś takim Magda Ogórek z przyklejonymi rzęsami i tlenionymi włosami ułożonymi w nieruchome pasma wydaje się osobą nie przywiązująca nadmiernej wagi do swego wyglądu.

Patrząc na wymyślne makijaże i fryzury niektórych aktywistek czy uczestniczek demonstracji nie sposób nie widzieć oczywistej kokieterii stojącej w jaskrawej sprzeczności z głoszonymi hasłami. Jaki interes może mieć osoba deklarująca wrogość do męskiej dominacji czy męskości w ogóle wysyłając sygnał "zainteresuj się mną, jestem chętna" za pomocą kilograma tuszu wokół oczu, warg ociekających szminką i farbowanych włosiąt wygolonych w fantazyjne wzory? Intensywność tego sygnału może konkurować z wizerunkiem scenicznym Dolly Parton. Problem w tym, że "niekonwencjonalność" użytych środków nie znajduje uznania w oczach potencjalnego targetu. Widziałam profilowe zdjęcie p. Dryjańskiej, na którym widoczne są głównie oczy i duża ilość tuszu. Rozumiem dlaczego uwaga Ziemkiewicz tak ją zabolała.

Jestem absolutnie pewna, że osoba autentycznie obojętna lub wroga wobec mężczyzn odpuściłaby sobie całe to "niekonwencjonalne" wdzięczenie w stylu "mam cipkę" i nie szukała desperacko słodkiego  tzn chciałam powiedzieć patriarchalnego brutala, jak owa włoska feministka nago krążąca po ulicach Turynu.

Drogie feministki p. Ziemkiewicz ma zdecydowanie bardziej "konwencjonalne" gusta, czemu dał wyraz w swoich licznych tekstach. Nie wydaje mi się też idealnym kandydatem na wymarzonego brutala, nawet jeśli miał w życiu tzw ciemny okres. Na mnie zawsze robił wrażenie człowieka dobrodusznego, nie przerywającego swoim gościom w studio i traktującego kobiety z należytym szacunkiem. Pamiętam program w którym występował z byłą posłanką Senyszyn, która pod wpływem takiego traktowania zbliżyła się najbardziej - jak to w jej przypadku możliwe - do ideału damy (określenie nieco na wyrost, ale lepsze nie przychodzi mi do głowy), nawet skrzekliwość jej głosu wydała jakby mniej irytująca.

Nie chcę przez to wszystko powiedzieć, że kobiety nie mają problemów, ani tym bardziej że nie istnieje pewien typ  męskiej mentalności, który im znacząco utrudnia życie. Cały ten feminizm jednak stawia rażąco błędną diagnozę przyczyn cierpienia kobiet, podobnie jak czynił to marksizm w stosunku do klasy robotniczej, mniejszości rasowych, etnicznych i seksualnych. Zainteresowanych głębszym wglądem w temat cierpienia i tzw opresji odsyłam do dostępnych na YouTube wykładów Jordana Petersena, psychologa klinicznego z uniwersytetu w Toronto, liberała i agnostyka zresztą. Stawia on tezę, że samo istnienie jest źródłem cierpienia. To cena którą płacimy za samoświadomość. Co ciekawe dla zilustrowania swojej tezy używa tekstu o upadku człowieka i wygnaniu z raju z Księgi Rodzaju, który interpretuje w duchu filozofii głębi Junga.

Osobiście nie wierzę, że agresywne grupy typu Femen mają cokolwiek wspólnego z ruchem kobiecym. Ktoś używa tych kobiet do swoich celów, a ściślej mówiąc używa obrazków z ich udziałem. Ciekawa jestem czy przeprowadzany jest casting na aktywistki, podczas którego kandydatki muszą zaprezentować swój biust i figurę przed komisją. Nie zdziwiłabym się gdyby tak było. Co łączy radykalny feminizm z wojującym islamem i komunizmem? Nienawiść do Chrześcijaństwa. Można więc bez ryzyka błędu założyć, że są to po prostu ruchy antychrześcijańskie czynne na terenie cywilizacji zachodniej, których działanie jest zsynchronizowane z bezprecedensowym prześladowaniem chrześcijan poza nią. Ekscesy z udziałem półnagich panienek przykrywają medialnie mordy na chrześcijanach, w sprawie których jakże wrażliwa opinia publiczna zachodu jest dziwnie obojętna, podobnie jak w kwestii przymusowej aborcji przeprowadzanej w Chinach siłą do końca ciąży, zabijaniu dziewczynek (w łonach matek i po urodzeniu) w Indiach, przymusowych małżeństw 8-latek w niektórych krajach muzułmańskich itp. Nie ma chyba bardziej oczywistego dowodu, że nie o kobiety tu chodzi.

Co do polskich feministek ich publiczna ekspresja - poziom agresji, wulgarność języka, przekraczanie granic - wykazuje bliźniacze podobieństwo do wystąpień Urbana, ekscesów palikociarni po krzyżem pod wodzą niejakiego Dominika Tarasa (czy ktoś go jeszcze pamięta?), niektórych akcji KODu i UBywateli RP.  Widać rękę tego samego mistrza marionetek.






wtorek, 12 grudnia 2017

O "bezinteresownym darze z siebie", czyli rekolekcje adwentowe u wrocławskich dominikanów

Znowu to zrobiłam  (choć doświadczenia ponad pół wieku życia powinno mnie czegoś nauczyć)! Znowu poszłam na drugi dzień rekolekcji po niedzielnej "zajawce". Nie byłam nadmiernie rozentuzjazmowana, ale stwierdziłam że dam szansę (rekolekcjoniście?sobie? Bogu?)

Nie poddaję w wątpliwość dobrych intencji rekolekcjonisty, jestem mu skłonna nawet przypisać pewien wgląd w problem samotności na przykład, tylko ten język!!! Rozumiem, że sam Ojciec nie wymyślił "bezinteresownego daru z siebie" tylko go zacytował, ale nawet jeśli cytat pochodzi z pism św. Jana Pawła II, to i tak jest skrajnie koszmarny, budzący najgorsze skojarzenia, a co gorsza, całkowicie nieadekwatny.

O "oddaniu się" ukochanemu może marzyć zakochana kobieta (mężczyzna, podejrzewam, widzi to nieco inaczej), oddać się można w ręce Opatrzności w świadomym akcie zaufania ("kto się w opiekę odda Panu swemu, a szczerym sercem szczerze ufa jemu...") i to właściwie tyle w temacie "daru z siebie".

Darami obdarzali swoich ludzi jarlowie,wodzowie i wszelkie jednostki aspirujące do przywództwa w społeczności, aby zapewnić sobie lojalność towarzyszy i ich udział w następnej wyprawie. Ich dary miały  wartość nie tylko z powodu np drogocennego kruszcu z którego zostały wykonane, lecz także ze względu na wysoki status osoby dawcy. Niewiele się zmieniło od owych zamierzchłych czasów - cenimy dary od ważnych dla nas osób. Dary od osób nic nie znaczących są nic nieznaczące, a nawet irytujące lub budzące zażenowanie i zniecierpliwienie. Każdy z nas to widział. Metafory "daru z siebie" w przypadku małżonków można jeszcze bronić - w końcu są (lub powinni być) dla siebie najważniejszymi osobami na świecie. W sytuacji osoby samotnej, zwłaszcza o niskim statusie, wciskanie siebie niezainteresowanym w formie daru musi skończyć się tragicznie. Szczególnie niesmaczna jest jest metafora "oddawania się za darmo" w przypadku kobiet. Nie muszę tłumaczyć dlaczego.

Gdyby Ojciec swą myśl ubrał w słowa bardziej inspirujące jak np szukanie Prawdy, Piękna i Dobra, opowiadanie się po ich stronie czy coś w tym stylu, niejeden uczestnik rekolekcji wyszedłby z nich podniesiony na duchu.

W kwestii osób jak to Ojciec ujął "zaniedbanych, nie znających języka miłości, które ani same nie dają ani od nikogo nic nie chcą" mam poważne wątpliwości czy w ich przypadku uczenie się tego języka jest dobrym pomysłem. Języków obcych uczymy się, kiedy ich potrzebujemy np wybieramy się za granicę, wymaga tego pracodawca albo uczelnia itp. Nie widzę sensu uczenia się języka, którym nie będziemy mieli szansy się posłużyć. Osoby "zaniedbane" są takie, bo tak ukształtowało je życie, które przecież od początku było w rękach Boga Wszechmogącego. Być może owa emocjonalna samowystarczalność będzie im do czegoś potrzebna w życiu?

Zilustruję swą myśl przypadkiem prof. Zybertowicza. Wyznał on niegdyś, że według pewnego badania psychologicznego jego socjalizacja jest tuż przy dolnej granicy normy. W praktyce oznacza to, że jest niepodatny na sygnały niewerbalne ze strony grupy. Dzięki temu zdecydowanie łatwiej mu być nonkonformistą. Każdy, kto widział profesora Zybertowicza biorącego udział w jakiejś medialnej nawalance przyzna, że rozbuchane emocje uczestników nie udzielają mu się, a w rzadkich chwilach, kiedy jest przy głosie podnosi poziom debaty na wyżyny niedostępne pozostałym rozmówcom.

Nie wybieraliśmy naszych wczesnych doświadczeń, zostały nam zadane. Staram się ten fakt interpretować w duchu ufności. Owe doświadczenia i ich konsekwencje możemy potraktować jak kota w butach lub innego konika garbuska. Jesteśmy nimi rozczarowani, a nawet zdruzgotani, bo nie tak wyobrażaliśmy sobie nasze życie, ale kto wie czy na drodze, która nas czeka nie będą tym czymś, bez czego nie wykonalibyśmy naszego zadania (jak oślizgły Gollum w przypadku Frodo Bagginsa).

niedziela, 29 października 2017

O niedzielnej porcji demagogii u wrocławskich dominikanów

Wygląda na to, że moja działalność na blogu ogranicza się ostatnio do recenzowania niedzielnych mszy u dominikanów. Na wstępie chciałam zaznaczyć, że wybrałam sobie ten kościół przed laty, w czasach kiedy wielu posługujących tu dzisiaj zakonników nie było jeszcze na świecie, albo raczkowali i często-gęsto moczyli pieluchy. Chodzę na określoną godzinę, kiedy odprawia ten z ojców, który najmniej działa mi nerwy. Jako osoba skłonna do gniewu bardzo dbam, żeby nie narażać się na pokusę do tego grzechu. Niestety niespodzianki się zdarzają i czasem jestem zmuszona do wysłuchiwania nauk wyznawców Gazety Wyborczej, Fundacji Batorego i zbliżonych środowisk. Dziś właśnie taka sytuacja miała miejsce i wygląda na to, że nie zaznam spokoju dopóki nie odpowiem na to, czym mnie dzisiaj uraczono w ramach kazania.

Ojciec przeor zauważył na wstępnie, że ludzie są piękni, a kochanie ich jest łatwe i naturalne. Nie należy ich dzielić na swoich i obcych, no bo po czym poznamy, że ktoś jest swój? Przepytamy go z poglądów? Wykonamy badania genetyczne?

Ten problem, proszę Ojca, jest wyłącznie teoretyczny. Gdybym ja zadzwoniła na furtę i powiedziała, że jestem jedną z tych pięknych osób, które tak łatwo kochać, a właśnie nie mam pracy ani pieniędzy na czynsz, a poszukiwanie prawdy i dzielenie się owocami kontemplacji jest tym o czym zawsze marzyłam jaką bym dostała odpowiedź? Prosty komunikat w stylu  "sp..............j nie jesteś nasza" wygłoszony bez zbytnich ceregieli.

Myślę, że z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, ze dla większości dominikanów swoi to w pierwszej kolejności inni dominikanie, rodzina i przyjaciele, czasem starannie wyselekcjonowani znajomi z  duszpasterstw związanych z zakonem. Wierni w kościele już do swoich się nie zaliczają głównie ze względu na niski status socjo-ekonomiczny i towarzyski. Mają też inne wady jak święcenie pokarmów w Wielką Sobotę, modlitwa na różańcu i temu podobne abominacje. Wyjątkiem są ludzie w stylu Marcina i Katarzyny P. z Gdańska. Niedawno słuchałam zeznań Jacka Krzysztofowicza przed komisją sejmową. Na pytanie o powód  ponadstandardowej zażyłości z parą oszustów odpowiedział, że jego praca na tym polegała "żeby spotykać się z ludźmi". Posłom z komisji opadły szczęki, gdyż jako (w większości) praktykujący katolicy nigdy takiego zaszczytu nie dostąpili, ani o niczym podobnym nie słyszeli.

Następnie o. przeor skontrastował ze sobą przyjmowanie obcych i modlitwę na różańcu, po odmówieniu której - jak się dowiadujemy - czujemy przyjemne ciepło. Pozazdrościć! Ja zwykle chwytam za różaniec jak za  broń duchową przeciw bytom nieprzyjaznym człowiekowi. Uczucie przyjemnego ciepła nigdy tej działalności nie towarzyszy - to raczej ciężka walka na śmierć i życie.
Jeśli natomiast miała to być aluzja do akcji "Różaniec do granic", to jak rozumiem odmówiony  przez "nie swoich"( tylko ten dokuczliwy motłoch święcący pokarmy w Wielką Sobotę, glosujący nie tak jak trzeba itp.) nie ma żadnych dobroczynnych skutków. Co innego jak modlą się wtajemniczeni bracia dominikanie...

Mam wrażenie, że o.przeor po prostu inaczej definiuje swoich i obcych. Swoi w tym rozumieniu to ulubieńcy naszych przyjaciół czyli Fundacji Batorego (finansowanej przez Sorosa) i innych opiniotwórczych gremiów, a wierni w kościele to zdecydowanie nie swoi, a nawet głęboko obcy. W hierarchii nieskończenie niżej od zakonników - stąd wyraźna pogarda i połajanki - dziennikarze GW, TVN itp. to równi statusem. Moralność jak wiadomo obowiązuje tylko pomiędzy równymi.

Ja jednak z nizin mojego podlejszego statusu socjo-ekonomiczno-towarzyskiego ośmielę się zauważyć, że podobnie jak były o. Krzysztofowicz nie poznał się na bezwstydnym oszustwie Marcina i Katarzyny P. , ojciec przeor może być w błędzie co do operacji "uchodźcy". Nie wierze, że ojciec nie wie, ze Syryjczyków jest wśród nich 5%, że syryjscy chrześcijanie, sprowadzeni przez fundację Estera, uciekli do Niemiec pod osłoną nocy, w poszukiwaniu wysokiego socjalu, że intencje tych ludzi są otwarcie wrogie, że są niebezpieczni dla słabszych i bezbronnych - kobiet i dzieci itp. Porównywanie ich do Chrystusa jest bluźnierstwem i demagogią. Swoją drogą Jezus powiedział Syrofenicjance, że przyszedł tylko do swoich, ale zgodził się, że i ona może ewentualnie skorzystać z okruszków które spadły z ich stołu. Niedobrze jest odebrać pokarm dzieciom, a dać go psom - tak rozumiał ordo caritatis.

Proszę się nie dziwić, że my ciemny motłoch zapełniający kościoły (także w Wielką Sobotę z naszymi obrzydliwymi jajami), bardziej litujemy się nad gwałconymi kobietami niż współczujemy tym wszystkim turystom socjalnym z Bangladeszu, których ściągnął Soros (obietnicą domu, samochodu i blondynki za fryko)  w celu unicestwienia narodów i kultury europejskiej.

Nie wiem czy Jacek Krzysztofowicz jest tak nieskończenie naiwny jakby to wynikało z jego zeznań, nie wiem czy o. przeor jest tak nieskończenie naiwny jakby wynikało z jego dzisiejszego kazania.
Czuję jednak niewypowiedzianą ulgę na myśl, ze polityką emigracyjną zajmują się w Polsce ludzie zdecydowanie bardziej przytomni.


poniedziałek, 22 maja 2017

O niespodziewanych skutkach błyskawicznej modlitwy o uzdrowienie

W zeszłym tygodniu, w niedziele dominikanie gościli uzdrowiciela z Australii, Alana Amesa (o ile dobrze pamiętam). Po mszy południowej mówił krótkie świadectwo, a następnie modlił się bardzo krótko nad każdym wiernym w kościele, a wszystko to przy akompaniamencie pieśni wielbiących by zespół grupy odnowy w Duchu Św. i głośnych modlitw (w tym językami) najbardziej irytującego zakonnika we wrocławskim klasztorze. Szczerze mówiąc nie lubię takich imprez, zbyt przypominają zgromadzenia protestanckie, gdzie element ludzki dominuje nad boskim. Jednak będąc w sytuacji obiektywnie trudnej czasem uczestniczę w podobnych przedsięwzięciach i proszę o modlitwę wstawienniczą. Tym razem modlitwa była tak błyskawiczna, że trudno mi było wiązać z nią jakieś nadzieje.

Nie czułam się specjalnie dobrze ani bezpośrednio po niej, ani przez następne dni. Prawdziwa jazda zaczęła się jednak po spowiedzi. Obudziłam się wściekła i sfrustrowana. Na adoracji miałam ochotę walić pięścią w ławkę domagając się głowy tych, którzy mnie kiedykolwiek skrzywdzili, prześladowali lub potraktowali niesprawiedliwie. Było niestety zbyt wielu świadków i zbyt blisko mnie, dałam więc upust bezsilnej złości w stłumionym płaczu (jakaś ciumcia klęczała tuż za moimi plecami).

Następnie pomaszerowałam z podaniem do pewnego urzędu państwowego (związanego z konserwacją zabytków), gdzie od jesieni bezskutecznie staram się o pracę. Tamtejsza sekretarka tak chętnie udziela jakichkolwiek informacji jakby każde jej słowo warte było milion dolarów i nie będzie przecież rzucała takich pereł przed jakieś uciążliwe wieprze, które przyłażą ze swoimi zbytecznymi papierami, jakby nie rozumiały, że ogłoszona na stronie posada jest już dawno zajęta dla jakiejś swojej niuni właśnie kończącej studia lub liceum. Z największym trudem powstrzymałam się od siłowego poszerzenia jej otworu gębowego, ażeby słowa mogły swobodniej przezeń płynąć. W zamian postanowiłam nasłać na to gniazdo nepotyzmu jakąś odnośną służbę.

Męczyłam się jeszcze przez kilka dni aż w końcu (także na adoracji) uświadomiłam sobie, że oto otworzyły się wszystkie moje stare rany, także te, które wydawały się czysto zabliźnione i wycieka z nich ropa zbierająca się od lat albo wręcz dekad. W tym momencie spłynął na mnie pokój. Po raz kolejny pomyślałam sobie, że gdyby człowiek przyjął do wiadomości, że jest na wojnie nie miałby nierealistycznych oczekiwań wobec życia. Nie zwracałby nawet uwagi na prześladowania, oszczerstwa, a nawet ataki fizyczne. Sprawdzałby tylko czy nadal ma wszystkie kończyny, narządy zmysłów oraz organy wewnętrzne i przechodził do swoich zadań szczęśliwy, że znowu uszedł z życiem. Zanieczyszczone rany niespodziewanie otwierające się także mieszczą się w owej wojennej metaforze i są szczególnie uciążliwe kiedy nie wiemy, co właściwie jest naszym zadaniem w tym momencie i nie możemy się temu poświęcić. Czekając więc na rozkazy przyjmuję, że moim zadaniem jest owe rany porządnie oczyścić, w czym być może pomoże mi także ów blog.



niedziela, 21 maja 2017

Ewangeliczna scena u wrocławskich dominikanów

Dziś na mszy (o 12.00) u dominikanów byłam światkiem niezwykłego zjawiska (piszę to bez ironii).

Oto pewna kobieta z dużą ilością szmat na głowie podwiązanych szalem pod brodą (żeby nie spadły) weszła lekko spóźniona i usiadła na ławce pod ścianą prezbiterium mniej więc w połowie jego długości. Odwróciła się kilkakrotnie przez ramię jakby sprawdzała czy ktoś za nią idzie. Ekstrawagancja jej stroju - dziwne "nakrycie głowy", dużo za duże męskie buty, coś dziwnego na nogach (w funkcji rajstop) - nie mogły nie zwracać uwagi wiernych, w tym mojej. Bardziej zastanawiające było jednak jej zachowanie - co pewien czas z dużą złością okładała pięścią swoją torebkę przewieszoną przez ramię albo energicznie kopała powietrze przed sobą. Raz nawet gniewnie szczerząc zęby pobiegła w kierunku kogoś, kto - jak mi się wydawało - z nią przyszedł i został nieco w tyle . Potem zaczęła przesuwać się wzdłuż ławki biegnącej pod ścianą prezbiterium w kierunku absydy,  aż zbliżyła się do ołtarza najbliżej jak to możliwe dla wiernego podczas mszy. Tam znacząco się uspokoiła. Jej zachowanie - poza kilkoma ciosami wymierzonymi torebce - nie odbiegało od normy, a nawet nacechowane było budującym skupieniem i pobożnością. Do komunii nie przystąpiła, ale pozostała na klęczkach modląc się przytulona bokiem do ściany, żeby nie blokować przejścia.

Bardzo poruszyła mnie ta osoba robiąca wrażenie psychicznie chorej, a w każdym razie poważnie zaburzonej. Wiem z doświadczenia jaką udrękę może powodować lekka nerwica, więc mogę sobie wyobrazić czym jest choroba psychiczna. To zapewne najstraszniejsze cierpienie jakie istnieje, przy którym największy ból fizyczny wydaje się pieszczotą.

Tylko czym właściwie jest owa choroba psychiczna? Kobieta, o której piszę ewidentnie zmagała się z jakimś niewidzialnym bytem, który z nią przyszedł i ją atakował. To jemu wymierzała ciosy i kopniaki i jego chciała przegonić szarżą z wyszczerzonymi zębami. Im bliżej była ołtarza (i tabernakulum) tym mniej ów byt miał odwagi ją zaczepiać. Nawet jej przedziwne nakrycie głowy może być uznane za całkowicie racjonalne, jeśli potraktować je jako rodzaj hełmu chroniącego głowę przed atakiem albo wtargnięciem niewidzialnego wroga.

Często się słyszy, że chorzy psychicznie cierpią na urojenia. A skąd wiadomo, że to są urojenia? Czy istnieje jakakolwiek metoda naukowa, która jest w stanie odróżnić urojenie od bytu duchowego? Doświadczenie istnienia duchów właściwe jest wszystkim kulturom i religiom. Dlaczego nas miałoby nie dotyczyć? Dlatego, że znamy mikroskop i nic pod nim nie widać?

Jeśli przyjąć, że byty duchowe istnieją jak poucza nas Kościół (w każdy razie tak nauczał od początku swego istnienia aż do niedawna) i że obecność Chrystusa w sakramencie ołtarza jest rzeczywista, to byłam świadkiem iście ewangelicznej sceny.
Oto pewna kobieta od lat cierpiąca od złego ducha usłyszała (albo przypomniała sobie) o Jezusie z Nazaretu i tak sobie mówiła: "Gdybym chociaż mogła podejść blisko niego, może opuści mnie mój prześladowca" Owinęła sobie głowę szmatami, aby zły nie mógł zawładnąć jej umysłem, ten jednak szarpał ją i groził,  a przy tym podburzał ludzi przeciwko niej. Ona jednak opędzając się ciosami i kopniakami od swego dręczyciela przedarła się tak blisko Jezusa jak to tylko możliwe i tam upadła na kolana nie śmiąc go dotknąć.  "Jezusie synu Dawida ulituj się nade mną" wołała bezgłośnie w swoim sercu kiedy inni podchodzili do jego stołu. 
Niestety nie wiem, co Jezus jej odpowiedział, ale widziałam, że duch dręczący niewiastę wyraźnie się zacukał.

wtorek, 18 kwietnia 2017

Zgryźliwie o świątecznej porcji herezji u dominikanów

Podczas wigilii paschalnej u wrocławskich dominikanów o. Andrzej Kuśmierski (o ile dobrze pamiętam nazwisko) tak rozwinął myśl św. Pawła "nie ma już niewolnika ani wolnego, Żyda ani Greka, mężczyzny ani kobiety, Tuska ani Kaczyńskiego, muzułmanina ani buddysty, Biedronia ani Grodzkiej". Na te słowa kaznodziei wyrwało mi się "pierdzielisz facet" aż kilka osób gwałtownie odwróciło się w moim kierunku z wyrazem dezaprobaty dla tej niewczesnej spontaniczności..

Nie wydaje mi się możliwe, żeby o. Kuśmierski nie zdawał sobie sprawy, że manipuluje tekstem dość bezwstydnie. Zanikanie podziałów, o którym mówi św. Paweł dokonuje się w Chrystusie wśród tych, którzy go przyjęli i w tym sensie nie byłoby żadnej różnicy między nawróconym buddystą a muzułmaninem. Związek pozostałych osób wymienionych z nazwiska z tematem pozostaje o wiele luźniejszy. Polityka nie jest naturalnym środowiskiem pięknoduchów, tylko ludzi stosujących nie zawsze czyste chwyty. Jednak jedni robią to w imię dobra wspólnego inni jedynie dla własnej kariery, a są też tacy, którzy zostali wynajęci przez podmioty zewnętrzne do celów inżynierii społecznej czyli przeprowadzenia rewolucji obyczajowej "w naszym nieszczęśliwym kraju" i w ramach dealu  z mocodawcami godzą się np. udawać kobietę lub eksponować swoje nieuporządkowanie seksualne.

Wszyscy oni potrzebują nawrócenia, trudno jednak ignorować różnicę między wiernością  a zdradą. Nawrócony zdrajca i jurgieltnik też ma szansę, ale póki trwa w swojej zatwardziałości znacząco różni się od kogoś, kto lojalnie służy swojemu krajowi, a nie zewnętrznemu mocodawcy. Prawo karne też taką różnicę zauważa i przewiduje daleko idące konsekwencje.

Można by bronić o. Kuśmierskiego twierdząc, że zapomniał dodać "po nawróceniu nie ma różnicy...", tylko czy rzeczywiście zapomniał?

W poniedziałek wielkanocny nawet ucieszyło mnie pojawienie o.Marcina Mogielskiego z jego nieco wymuszonym entuzjazmem (kontrastującym z przemęczeniem przeora  na mszy niedzielnej),  aż do momentu kiedy zdałam sobie sprawę czego owa radość dotyczy. Otóż zdaniem o. Marcina wszyscy zostaniemy zbawieni i nikt nie będzie potępiony. Kościół Katolicki oznacza po prostu wszystkich ludzi na Ziemi. Więc dlaczego, drogi ojcze Marcinie, 4 katechumenów przyjęło chrzest (+komunię i bierzmowanie) w noc paschalną i wszyscy śpiewaliśmy "gloria" z tego powodu? Dlaczego proszono nas o modlitwę, aby wytrwali na drodze? Przecież bez tego także byliby członkami Kościoła Katolickiego i mieli dokładnie takie same szanse zbawienia jak ochrzczeni!
W imię czego te wszystkie nawiedzone kobiety nie załapały się na związek natury romantyczno-seksualnej z rozwodnikami, księża wytrwali w czystości mimo namiętności do kogoś, homoseksualiści powstrzymali się od kopulowania z osobami tej samej płci, pedofile nie pofolgowali swoim skłonnościom chociaż mieli okazję i mogli liczyć na bezkarność? Dlaczego Ci, którzy jednak upadli, żałowali za grzechy i pokutowali latami? Po jaką cholerę pytam, jeśli to w gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia?

Mocną stroną nauki Kościoła Katolickiego zawsze była spójność i logiczna konsekwencja wyraźnie widoczna dla ludzi trafiających do niego z daleka, a także niezmienność i niezłomność wobec żądań świata. Pewna nawrócona ateistka z programie Journey home w EWTN na pytanie, co ostatecznie przekonało ją do KK odpowiedziała, że kwestia antykoncepcji. Widząc zaskoczenie prowadzącego wyjaśniła, że w atmosferze medialnej nagonki na Kościół z powodu przypadków pedofilii (prawdziwej i urojonej) wśród księży każda ziemska instytucja byłaby skłonna do kompromisów w "pomniejszych" kwestiach. Fakt, że tak nie jest dowodzi, że Kościół jest czymś więcej niż ziemską instytucją.

W Wielki Piątek nie usłyszałam wyraźnie wyartykułowanej modlitwy o nawrócenie Żydów. Czyżby więc nie miało znaczenia czy uznajemy w Jezusie Mesjasza, a nawet Boga czy też przyjmujemy za Talmudem że jest on bękartem ze związku ladacznicy z rzymskim żołnierzem, smażącym się w piekle we wrzących ekskrementach przez całą wieczność? Rozumiem, że którąkolwiek wersję przyjmiemy, nasza droga do zbawienia jest równie prosta. Przyznam, że dla mnie ograniczonej nawykiem logicznego myślenia rzecz jest nie tylko absurdem i bluźnierstwem lecz także sabotażem (subwersją czy jak go zwał).

Drodzy dominikańscy pięknoduchowie, którzy tak kochacie Żydów, muzułmańskich "uchodźców"  i innych ulubieńców lewicy, a tak nie lubicie polskich katolików z ich denerwującym zwyczajem święcenia pokarmów w Wielką Sobotę, zastanówcie się nad logicznymi konsekwencjami waszych słów. Może przyjmowanie pieniędzy Sorosa z Fundacji Batorego jest równie wątpliwym interesem jak działania o. Konrada Hejmo na rzecz utrzymania tygodnika wDrodze? Może cena jest niewspółmierna do korzyści?