Wbrew temu, w co wierzyli rodzice „pokolenie, które się pasie”
też miewa swoje problemy jakkolwiek śmieszne i mało znaczące mogłyby się
wydawać. Takim właśnie śmiesznym i mało znaczącym problemem Malwinki był jej
zwracający uwagę wygląd. Często słyszała, że jest „ładna w swoim rodzaju”, przy
czym było jasne, że jest to rodzaj wysoce niewłaściwy i lepiej by było gdyby była
nieładna, ale w innym typie. Malwinka była wysoka i ogólnie zaprojektowana na nieco
większą skalę niż inne dzieci miała jasną skórę i piękne ciemno rude włosy,
obok których nikt nie mógł przejść obojętnie.
- Patrz, ale ta mała ma włosy! – Komentowały bez żenady panie
na ulicy.
- Widziałaś kiedyś taki kolor włosów jak u tej dziewczynki? –
Pokazywały ją sobie palcami.
- Wariatka! Dziecku włosy ufarbowała! – Padały ciężkie
oskarżenia pod adresem mamy Malwinki w tych rzadkich momentach, kiedy razem
szły.
- Panna Tycjanówna – Uśmiechała się pani bibliotekarka na jej
widok.
- Brzydula, rudzielec! – Podśpiewywała pewna starsza sąsiadka
(niezwykle szpetna, zresztą), którą Malwinka podejrzewała, że ma nie po kolei w
głowie.
Niewybredne
okrzyki typu „ale ruda” albo „ruda kita”, nie mówiąc już o gorszych, które
wolałaby zapomnieć, należały do smutnej normy. Malwinka stale musiała się
liczyć z tym, że ilekroć wyjdzie z domu zostanie obrzucona wyzwiskami, i to
często przez zupełnie obcych ludzi. Co może zrobić człowiek w takiej sytuacji?
Malwinka marzyła tylko o jednym (oprócz psa, oczywiście) – karabinie
maszynowym. Widziała oczyma duszy swoich prześladowców zgiętych w pół
padających na ziemię, obelgi zamierają im na posiniałych wargach. Podrygują
czas jakiś tocząc krwawą pianę z plugawych pysków, a potem już tylko patrzą w
niebo nieruchomym wzrokiem. To była rozkoszna wizja, ale niestety, należała
wyłącznie do świata wyobraźni. W rzeczywistości każdy czuł się uprawniony, żeby
komentować jej wygląd, nawet słynne ze swej szpetoty Kwiatkowskie.
Klan
Kwiatkowskich zamieszkiwał jeden z bloków komunalnych przy Tęczowej. Było ich
nieprzeliczone mnóstwo, a co rok pojawiał się nowy. Zarówno chłopcy, jak
dziewczyny charakterystyczną sylwetką o długim tułowiu, sięgających kolan rękach
i krótkich krzywych nogach o wiele bardziej przypominali goryle lub inne
wielkie małpy człekokształtne niż istoty ludzkie. Twarze bardzo do siebie
podobne o grubych, ordynarnych rysach i wykrzywionych ustach były karykaturą
ludzkiej twarzy. Każdy z nich był co najmniej cztery lata starszy niż
wskazywałaby na to klasa do której aktualnie chodził. Swoją edukację kończyli
średnio na piątej, osiągnąwszy w niej wiek lat szesnastu, kiedy to przymus
szkolny przestawał ich obowiązywać Potem naturalną koleją rzeczy trafiali do
zakładów karnych.
Kwiatkowskie były nie do rozróżnienia toteż
Malwinka nie była pewna, na którą z nich natknęła się w toalecie szkolnej.
Niezrażona podeszła do umywalki, umyła ręce, poczym spojrzała w lustro i
odruchowo poprawiła włosy. Niezidentyfikowana Kwiatkowska przy drugiej umywalce
obserwowała ją spod oka.
- A ty, co
się tak wdzięczysz do tego lustra. I tak nikt nie będzie cię chciał, bo ruda
jesteś. – Przemówiła w końcu.
Malwinka nie
miała pomysłu, co na to odpowiedzieć.
- A ty Kwiatkowska,
przyjrzyj się najpierw sobie w tym lustrze jak nie masz swojego w domu. –
Usłyszała lekko ochrypły głos Izki nadchodzącej od strony kabin.
Zanim treść
tej uwagi dodarła w pełni do świadomości Kwiatkowskiej, Izka i Malwinka były
już za drzwiami toalety i z całych sił napierały na nie z zewnątrz. Ryk
Kwiatkowskiej rozdarł powietrze. Jasne było, że za chwilę uda jej się wydostać,
Izka i Malwinka, mimo, że nie ułomki, nie mogły sprostać jej sile i
wściekłości.
- A wy co
robicie? – Znajomy głos pani Hildegardy Hinze, która właśnie rozpoczęła dyżur
na korytarzu, był jak balsam dla uszu w
tej sytuacji. Odskoczyły natychmiast i ustawiły pod oknem jak dwa rozkoszne
aniołeczki wznoszące w niebo jasne oczęta. Kwiatkowska wypadła z toalety i ku
swojemu zdziwieniu stanęła oko w oko z oko
z siejącą grozę profesorką. Spiorunowana wzrokiem, zrobiła się całkiem malutka.
Grzecznie podeszła do schodów, że niby zaraz zejdzie i pójdzie sobie do swojej
klasy, ale zatrzymała się z ręką na poręczy. Izka tymczasem wykrzywiła szpetnie
swoja miłą, ludzką twarz i zaczęła podrygiwać na zgiętych nogach imitując jej najbardziej
rzucające się w oczy cechy genetyczne, bezpieczna za plecami pani Hinze.
- Na co
jeszcze czekasz? – Każdy uczeń nieomylnie rozpoznawał ten ton głosu. Nawet
Kwiatkowska zrozumiała, że bezpieczniej będzie się oddalić.
„Panie Boże
dzięki ci za panią Hinze” myślała Malwinka z ulgą i wdzięcznością „gdyby nie
ona szkoła zamieniłaby się w jeden wielki obóz dla biezprizornych kontrolowany przez Kwiatkowskich lub inne ludzkie
monstra ich pokroju”. „Niech język przyschnie mi do podniebienia, jeśli jeszcze
kiedykolwiek będę obrabiać Izkę” poprzysięgła uroczyście.
A nie chodziło o Pistoliet Puliemiot Szpagina, czyli pepeszę?
OdpowiedzUsuńZapamiętałam tak, jak mówili moi rodzice.
OdpowiedzUsuń