Rodzice Malwinki nie mieli
wszystkiego i uwielbiali o tym opowiadać swoim dzieciom. Malwinka czasem podejrzewała,
że powołali je do życia, aby zapewnić sobie słuchaczy. Dziewczynki były
karmione ich opowieściami niemal od niemowlęctwa, dzięki czemu rozwinęły jakże
rzadką umiejętność słuchania tak bardzo nadużywaną przez wszystkich, którzy jej
nie posiadają. Oboje rodzice pochodzili z Wileńszczyzny, z dwóch małych wiosek
odległych o kilka kilometrów od siebie. Pod koniec pierwszej wojny światowej,
na wieść o powstaniu państwa polskiego, dziadkowie Franciszek i Witalis
uciekali razem z carskiego wojska, które właśnie zaczęło przekształcać się „w krasnuju
armiju”, przez ogarniętą wojną i rewolucją, głodującą Rosję do swoich stron
rodzinnych. Malwinka widziała oczami duszy tą rozległą płaską krainę
balsamicznego powietrza, czystych jezior o tajemniczych nazwach jak Drywiaty
albo Dryświaty, a nade wszystko ogromnych lasów pełnych zwierzyny, Śnieg spadał
na początku listopada i leżał do maja, od siarczystego mrozu drzewa pękały z
trzaskiem podobnym do wystrzału armaty, głodne wilki podchodziły do ludzkich
siedzib i porywały bydło. Występowały w
kilku odmianach – największe zwano koniuchami. Taki właśnie wilk koniuch
zaatakował źrebaka, ale nie zabił, gdyż musiałby ciągnąć ciężkie ciało do lasu
więc chwycił zębami za gardło i prowadził ze sobą. Dostrzeżono go na szczęście w porę i odbito źrebaka. Przeżył,
a na pamiątkę tej przygody nosił do końca życia na gardle ślady wilczych zębów.
Przeżyły także liczne owce wujka taty, Karola, mieszkającego w małej kolonii w
lesie (nie miała na szczęście nic wspólnego z koloniami, na które zsyła się
latem dzieci). Trzymał on wielkiego brytana, który szedł za wilkami, walczył z nimi,
odbierał zdobycz i żywą jeszcze przynosił do domu. Któregoś dnia jednak nie
wrócił. Malwinka nie mogła go odżałować, tak samo jak wilczych szczeniąt z jej
ulubionej opowieści. Stary, mądry pastuch Spirydon zauważył gniazdo wilczycy w
„chmyźniku” tuż obok domu taty. Nie tknął go jednak ani nikomu nie powiedział,
gdyż wiedział, że wilczyca nie poluje nigdy w pobliżu gniazda i całe gromadzkie
bydło jest bezpieczne. Ktoś inny jednak nie był taki mądry i zabrał wilczęta,
być może chciał je wychować na wilczury. Kiedy matka to zobaczyła ogarnął ją
ból i żądza zemsty prawdziwie ludzka. Szła i mordowała wszystko, co się ruszało.
Nietknięte trupy gęsi, owiec i cieląt zalegały pastwiska. Tylko Spirydon rozumiał,
co się stało. Mądrych wszędzie jest zbyt mało skonstatowała Malwinka.
Ludzie zamieszkujący ta
krainę, prości i pobożni, mieli dziwna właściwość – wiedzieli, kiedy umrą.
Najbardziej skrajnym przypadkiem był pewien znajomy dziadka Witalisa. Kiedy zorientował
się, że nadeszła jego godzina, posłał po księdza, ale przypomniał sobie o
dziurze w dachu. Wziął więc drabinę i zabrał się do roboty. Ksiądz widząc
niedoszłego nieboszczyka na dachu bardzo się rozzłościł. Rodzina czym prędzej
zaprosiła go do chaty i udobruchała poczęstunkiem, a on sam skończywszy pracę,
umył się, ubrał czystą koszulę, wyspowiadał się, przyjął komunię i umarł.
Oprócz katolików „Polaków” mieszkali tam
prawosławni „Ruscy”, Żydzi i Tatarzy, wszyscy raczej ubodzy – nieurodzajna piaszczysta
ziemia podzielona na małe spłachetki nie mogła ich wykarmić. Każdy dorabiał
czym mógł – Żydzi handlem, Tatarzy wyprawianiem skór, inni czym popadło. W
czasach pokoju współistnieli raczej
zgodnie. Zdarzały się mieszane małżeństwa. Czasem ktoś „przechodził z Ruskiego
na Polaka” albo odwrotnie ze względu na wyznanie współmałżonka. Pojawienie się
obcych najeźdźców zaostrzało różnice. Polacy i Tatarzy zawsze ciążyli ku
Polsce, pozostali wiązali pewne nadzieje z władzą radziecką, zwłaszcza w
trzydziestym dziewiątym.
Tato Malwinki dobrze
pamięta ten niezwykle upalny wrzesień, kiedy zwycięska armia radziecka przyszła
ich uszczęśliwić. Nikt z niezamożnych kresowych gospodarzy nigdy nie widział
takiej nędzy – kołchozowe szkapy wychudzone do niemożliwości w uprzęży z
powiązanych sznurków ciągnęły rozwalające się wozy. Starożytne samochody
pyrkały dychawicznie i stawały, a zniechęceni „krasnoarmiejcy” porzucali je na
drodze - nie było, co naprawiać. „Uszczęśliwianie” rozpoczęli od aresztowania
wszystkich „panów” w tym gajowych, leśniczych i sołtysów gromadzkich. Pewnego
poranka ryczenie głodnego bydła zaalarmowało sąsiadów – w ciągu jednej nocy znikli,
wywiezieni w głąb Rosji, legioniści (tzn. osadnicy, którzy dostali ziemie na
kresach za udział w legionach). Potem wkroczyli Niemcy. Niedobitki armii
radzieckiej ukryły się w lasach tworząc partyzantkę równie uciążliwą dla
miejscowej ludności. Niemcy przychodzili za dnia rekwirując konie, wozy i żywność,
partyzanci nocą zabierając, co pozostało. Kiedy sowieci wkroczyli po raz drugi,
przedstawiali sobą widok nieporównanie bardziej złowrogi. Uzbroili się
należycie za amerykańskie pieniądze.
Młody, jasnowłosy tato
Malwinki patrzy na bydlęce wagony wywożące na Sybir transport za transportem
Litwinów zza nie istniejącej już północnej granicy. Niedługo on sam znajdzie
się w takim samym wagonie wieziony wraz z innymi mężczyznami do „Marinskoj Autonomnoj”. Zmobilizowali
wszystkich do 60 roku życia. Pieszo pognali ich do Mińska, zaopatrzyli w
solonego śledzia – sztuk jeden, „kipiatok”
(tzn. wrzątek) i załadowali do pociągu. Na stacji w Smoleńsku wita ich ogromny
Stalin na plakacie. Ktoś ma tyle fantazji, że wtyka w jego usta objedzony rybi
szkielet, tylko ogon wystaje z zachłannej paszczęki. NKWD przeprowadza
śledztwo, straszy, ze będą tu stali póki ktoś się nie przyzna. Nikt się nie
przyznaje. Jadą dalej. Wysiadają na stacji Susłangir za Uralem. Tam czeka ich
tymczasowy obóz, gdzie mają być przeszkoleni przed wcieleniem do Armii
Radzieckiej. Zastają tam przywiezionych wcześniej Mołdawian, traktowanych
jeszcze gorzej. Wszyscy cierpią potworny głód. Malwinka widzi oczyma duszy
śniadą rękę mołdawskiego chłopca wyciągniętą po ziemniak z przejeżdżającej „kukuszki”, Ruski podbiega i uderza go „wintowkoj” w głowę. Chłopak pada martwy
na śnieg.
Na pytanie o narodowość
kresowiacy nieodmiennie odpowiadają „Polak’. Ruski się wścieka.
- Kakoj ty Poliak tyż Tatar! – Wrzeszczy na Jasia Tarkowskiego.
Tylko jeden sąsiad ze wsi
taty zapisuje się jako ”Biełarus” w nadziei, ze będzie lepiej traktowany. Błąd
taktyczny. „Jobannyje Poliaki” odmawiają stanowczo złożenia przysięgi na
wierność Stalinowi i Związkowi Radzieckiemu. „Towariszcz komandir” wychodzi ze skóry, żeby ich skłonić do
uległości – ulubionym środkiem perswazji są nadprogramowe manewry w środku nocy
polegające głownie na czołganiu się po błocie. Zapewnia ich nieodmiennie, że
prędzej zobaczą „biełyje miedwiedi”
niż Polskę.
Kiedy przychodzi upragniony
rozkaz wcielenia do Polskiego Wojska i znowu ładują ich w bydlęce wagony aby
przewieść tym razem do Lublina nieszczęsny „Biełarus”
stoi na peronie i płacze – czeka go
Armia Radziecka. Obok niego zrozpaczony Józef Łasowski wiejski dowcipniś, który
udawał staruszka – zapuścił brodę do pasa i chodził o lasce – ma wracać do
domu.
Najstarszy brat mamy,
Olgierd, zmobilizowany nieco wcześniej przechodzi cały szlak od Lenino do
Berlina. Młodszy, Janek, już po wojnie musi udać się na przymusowe roboty.
Najpierw pracuje w kopalni w Donbasie, gdzie panuje niemożliwy głód. Kiedy
górnicy wracają po pracy ze skromną porcją chleba, z nasypu zbiegają „biezprizorni’, obskakują ich po kilku na
jednego, chwytają za nogi i ręce i uciekają z jedzeniem. „Biezprizorni” to dzieci bez rodzin biegające samopas. Skąd się wzięli
Malwinka nie rozumie – są podobno owocami wolnej miłości propagowanej po
rewolucji, cokolwiek by to mogło znaczyć. Kiedy jednak władza radziecka dostaje
ich w swoje ręce, zsyła do obozów pracy, gdzie dzieci pracują pilnowane przez
inne dzieci uzbrojone w karabiny i przeszkolone przez dorosłych. Ze wszystkich
pomysłów władzy radzieckiej ten wydaje się Malwince najbardziej szatański.
Wujek Janek ucieka z
Donbasu. Zostaje więc wysłany do Sewastopolu, portu nad Morzem Czarnym. Tam
pracując przy rozładunku statków nabawia się gruźlicy. Odsyłają go do domu, bo
nie przedstawia już żadnej wartości jako siła robocza.
Gruźlica to wstyd
(dlaczego? – nie może zrozumieć Malwinka) więc dla dobra rodziny musi udawać
okaz zdrowia – pracuje przy budowie szkoły jako brygadzista. W końcu pewnej
lipcowej nocy przychodzi po niego litościwa śmierć jak wytęskniona oblubienica
i uwalnia od dalszych cierpień. Malwinka oddycha z ulgą. Do tej szkoły chodzi
później mama Malwinki. Pochodząc z pobożnej rodziny w wielkim poście praktykuje
wstrzemięźliwość od większości pokarmów. Aby ośmieszyć podobny zabobon „pionierważataja” instruuje inne dzieci
aby wołały za nią „Post podniał chwost”.
Władza radziecka wprowadza
kołchozy. W ramach równouprawnienia kobiet najcięższe prace, tradycyjnie
wykonywane przez dorosłych mężczyzn, zleca się dziewczętom. Nastoletnia mama
Malwinki kopie zimą torf i wnosi kilkudziesięciokilowe worki z ziarnem do
magazynu. Dziadek Franciszek nie doczekawszy powrotu polskiej administracji,
decyduje się na „repatriację’. Znowu bydlęce wagony. Tym razem wiozą rodzinę
mamy na „ziemie odzyskane”. Gdyby zawiozły ich na księżyc szok byłby nie wiele
mniejszy. Nowe wyzwanie – przystosowanie. Na dźwięk tego słowa Malwinka kurczy
się w sobie. Czy może być coś gorszego, niż kiedy człowiek zaczyna się wstydzić
tego, kim jest i skąd pochodzi i zaczyna udawać kogoś, kim nie jest w nadziei,
ze zostanie zaakceptowany? „To śmierć” myśli Malwinka ‘odcięcie korzeni”
Opowieści rodziców wypełniają całą przestrzeń
ich domu nie zostaje ani skraweczek. Problemy Malwinki i Marzenki wydają się
śmieszne i nic nieznaczące przy ogromie ich cierpień. Zresztą, jakie problemy?
Mają przecież wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz