Święto Maryjne, wieczór, po ponownej lekturze decyzji o przyznaniu mi emerytury. Wygląda, że wszystko się zgadza, o ile jestem w stanie to ocenić. Mam już legitymację, a nawet kartę seniora! Teraz rozpocznę hulaszczy tryb życia w ramach moich skromnych środków!
Myślałam, że doświadczę wielkiej ulgi i radości, tymczasem uczucia miałam bardzo mieszane, co gorsza nieuchronnie dopadły mnie podsumowania mojej "drogi zawodowej", a przy okazji całego życia w tonie niekorzystnym. Jednak na jakimś głębszym poziomie ulga jest znaczna, co widać po dziwnych zakupach, których już trochę zrobiłam...
Obejrzałam niedawno taki oto film na YouTube https://youtu.be/VnsZAFmtoJY ("Ewangelia a psychoterapia – co naprawdę pomaga?") Słuchało się przyjemnie, człowiek (znaczy terapeuta) robił dobre wrażenie, ale potem pojawiły się liczne wątpliwości...
Pan terapeuta ( z pierwszego wykształcenia astrofizyk) zapewniał raz po raz, że Bóg pragnie naszego szczęścia sam z siebie, nie musimy go o to usilnie prosić, bo kiedy modlimy się o coś, czego nam brak, on już tam jest (znaczy w przyszłości?) i coś robi w tej sprawie. Jest bowiem panem czasu, który go w żaden sposób nie ogranicza, jak to się dzieje w przypadku człowieka.
Zacytował słowa pewnego jezuity usłyszane w młodości, które brzmiały mniej więcej tak (cytuję z pamięci): Gdybyś wiedział, że swoją miłość spotkasz w wieku 53 lat, czy zająłbyś się oczekiwaniem i liczeniem dni? Przecież to byłby absurd. Bóg chce byś byl szczęśliwy w swoim życiu teraz, czy jakoś tak...
Wszystko to bardzo pięknie, ale skąd założenie, że "spotka swoją miłość" lub "Bóg mu da miłość/ukochaną kobietę" (nie pamiętam jakich użył słów)? Jest naturalne, że młody człowiek tęskni za miłością, ale oczekiwanie, że ta tęsknota jest gwarancją spełnienia pragnienia, jest nieco na wyrost, mówiąc bardzo oględnie.
Nie wiem co wspomniany jezuita rzeczywiscie miał na myśli, więc nie będę z tym dyskutować. Zgadzam się, że powinniśmy cieszyć się swoim życiem takim, jakie mamy i nie uzalezniać owej radości czy szczęścia od spelnienia pragnień. Ono może nigdy nie nastąpić, albo w tak zmienionej formie, że nawet go nie rozpoznamy lub z takim opóźnieniem, że nie będzie mialo żadnego znaczenia dla jakości naszego życia...
Też kiedyś uważałam, że nasze pragnienia są znakiem "woli bożej". Życie zweryfikowało ten pogląd negatywnie i teraz raczej podejrzewam, że wszystkie one kierują nas bezpośrednio na Boga znaczy każde pragnienie jest w istocie pragnieniem Boga i mamy je w sercu nie po to, aby sie spełniło w tym życiu, tylko jako kierunkowskaz, za którym podążamy w wieczność...
Wielką przyjemnośc sprawiła mi lektura Jerychonki Rodziewiczówny. Chyba pierwszy raz w życiu zetknęłam się z tak sensownym opisem powołania artysty czy twórcy w ogóle i jak ma się ono do malżeństwa/milości. Bardzo prawdziwy wydał mi sie opis krótkiego "szczęśliwego" okresu w życiu małżeńskim bohaterki, której mąż nie mógł znieść, że "ciągle"(tzn kilka godzin dziennie) zajmuje się malowaniem, a nie nim, po czym poszedł w długą, czego czytelnik zresztą spodziewał się od chwili nieszczęsnej decyzji o ślubie...
Natomiast ojciec rekolekcjonista u paulinów adresował swoje nauki wyłącznie do małżeństw (choć nikt nie ostrzegl o tym "ogółu wiernych" narażając ich na stratę czasu i przykre doświadczenie "wykluczenia rekolekcyjnego" na mszy niedzielnej). Zwrócił obecnym w kościele żonom i mężom uwagę, że przysięgę małżeńską składali dobrowolnie, podobnie jak on - w wolności - zdecydował się pojść za powołaniem zakonnym i do kaplaństwa. Z owej wolnej woli coś mialo wynikać, ale nie pamiętam co, bo w ktorymś momencie przestałam słuchać...
No cóż ojcze rekolekcjonisto, w życiu bardzo niewiele sobie wybieramy. Najbardziej typowy wybór, jaki mamy, to między buntem a akceptacją sytuacji od nas calkowicie niezależnej. Czy to czyni z nas niewolników? Nie wiem, ale nawet gdyby tak bylo, to co? I tak musimy żyć. Obudzić się rano, wstać z łóżka, ogarnąc się i spędzić kolejny dzień najlepiej jak umiemy i czerpać z niego tyle radości, ile się da...
Ciekawe, że w całym tym (zbytecznym) gadaniu o powołaniach nikt nie bierze pod uwagę sytuacji odrzucenia. Jakie niby "powołanie" ma ktoś odrzucony, dla którego "świat" ani Kościół nie znajduje zastosowania i nie chce mieć z nim nic do czynienia? Przecież taka sytuacja jest udziałem wielu i to nie tylko stoczonych alkoholików czy innych ćpunów...
Jakoś tak jest, że na naprawdę ważne pytania nikt nie zna odpowiedzi, więc słyszymy wyłącznie nauki o rzeczach dla nas całkowicie nieprzydatnych lub zgoła niezgodnych z rzeczywistością i naszym doswiadczeniem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz