niedziela, 31 października 2010

Trudniej dzień dobrze przeżyć niż napisać księgę...


Z całą pewnością nie zamierzam dyskutować z opinią wieszcza przytoczoną powyżej. Księgę, a tym bardziej artykuł, można napisać stosunkowo łatwo, gorzej z publikacją. Dopóki człowiek obsyła swoimi tekstami redakcje czasopism nieświadome jego istnienia, musi liczyć się z odrzuceniem lub zignorowaniem. Nieco bardziej skonfundowany czuje się, kiedy odrzucony zostaje artykuł pisany na zamówienie.

Taką właśnie niespodziankę zgotowało mi w tym roku "Życie Duchowe", które zainspirowane tekstem "O samotności niewybieranej" opublikowanym "W Drodze" pod koniec 2007, zwróciło się do mnie z prośbą o napisanie czegoś na temat "Samotność a miłość siebie" do letniego numeru. Ochoczo wzięłam się więc do pracy i wysmażyłam 3 wersje, z których przy udziale znajomych, wyselekcjonowałam najlepszą. Redakcja, po półrocznym głebokim namyśle, tekst odrzuciła jako "niezgodny z antropologią chrzescijańską", cokolwiek to mogłoby znaczyć.

"W Drodze" także potraktowało mnie odmownie, choć przewidywało numer o samotności na listopad 2010.

Tak więc zostałam z moim wielce spostponowanym tekstem. Nie pozostało mi nic innego jak założyć blog, aby dać mu szansę...

SAMOTNOŚĆ
drogą do miłości siebie

Rzadko kto pragnie samotności, ale każdy musi jej doświadczyć. Przychodzi do nas
w różnych okresach na dłużej lub krócej, czasem na całe życie. Najczęściej boimy się jej
i uciekamy w gorączkową aktywność lub świat fantazji. Traktujemy jak wstydliwą chorobę, piętno hańby zamykające drogę do uczestnictwa w życiu wspólnoty.
Tymczasem samotność przyjęta okazuje się wielką szansą na uwolnienie się od tyranii obiegowych poglądów, okazją - być może pierwszą w życiu - do spotkania, poznania i pokochania siebie.

Uniwersalny model szczęścia – udane małżeństwo z mniejszą lub większa gromadką dzieci – promowany zgodnie przez świat i Kościół, wyeksploatowany przez kino hollywoodzkie, reklamy supermarketów i niezliczone zdjęcia w prasie katolickiej, nieodmiennie budzi głęboki oddźwięk w sercu człowieka. Tak w uproszczeniu wygląda sen o szczęściu, bezpieczeństwie i dobrym życiu.
Nie trzeba jednak być mędrcem, by zauważyć, że to obraz mityczny. Owszem, znaczny procent populacji zawiera związki małżeńskie, lecz ich rzeczywistość różni się drastycznie od sielanki z popularnych wyobrażeń. Samo spłodzenie potomstwa dla wielu par jest problemem, nie wspominając już o właściwym wychowaniu.
Niezależnie od tego, rodzina – nawet daleka od ideału - pozostaje pierwszym elementem sukcesu życiowego, a jednostki, które nie mogą się nim wykazać, noszą piętno nieudaczników. Ich sytuacja jest nie do pozazdroszczenia – między bólem zawiedzionej nadziei a społecznym wykluczeniem. Propozycje zagospodarowania samotności serwowane we wspólnocie religijnej najczęściej urągają zdrowemu rozsądkowi i najbardziej elementarnemu poczuciu ludzkiej godności.
Poradzenie sobie z taką sytuacją jest zapewne jednym z najtrudniejszych wyzwań w życiu człowieka. Przez pewien czas nieuchronnie – choć wykluczony – biegnie ze stadem stosując jego kryteria w ocenie własnej osoby i sytuacji. Najpierw zaczyna wątpić w swoją atrakcyjność fizyczną, dojrzałość emocjonalną, intelekt czy tryb życia. Wyobraża sobie, że jeżeli uda mu się coś zmienić w którejś z tych dziedzin (lub we wszystkich), przekleństwo losu zostanie zeń zdjęte. Być może czasem tak bywa, ale to raczej wyjątek niż reguła. Im dłużej o tym myśli, tym mniej rozumie. Ilekroć jego osądu nie mąci panika, wyraźnie widzi, że niczego mu nie brakuje, a w każdym razie nie bardziej niż tym „szczęśliwym”, którym się „udało”.
W końcu musi przyznać, że stoi przed tajemnicą. Zaczyna niejasno zdawać sobie sprawę, że nie rozwali muru bijąc weń głową, ani nie poruszy góry lodowej pchając jej wierzchołek. Zaczyna mu świtać, że to jego oczekiwania wobec życia są fałszywe, a wiara w sprawczą moc intensywnego pragnienia popartego usilnym staraniem naiwna.
Być może Bóg, w którego dotąd wierzył, miał więcej wspólnego z dobrą wróżką z bajki o Kopciuszku niż z Bogiem Biblii, który jasno stawia sprawę:

„Myśli moje nie są myślami waszymi
ani wasze drogi moimi drogami” (Iz 55,8)

Prawdy tych słów doświadcza bardzo boleśnie. W tym punkcie może jeszcze zawrócić do świata pop-idei i ścigać iluzję, albo pójść w nieznane gdzie prowadzi Bóg.
Samotność, którą nam daje, można odczytać jako dobroczynny post, oczyszczenie z tego wszystkiego, co nie pozwala widzieć siebie, innych, życia i świata w prawdzie.
W tej przestrzeni wolności często po raz pierwszy spotykamy i poznajemy siebie. Być może do tej pory znaliśmy tę osobę wyłącznie z relacji innych ludzi i za ich przykładem oceniali pod kątem użyteczności lub stopnia spełniania oczekiwań. Jakie to dziwne, że nigdy dotąd nie wydało nam się to absurdalne.
Głęboko nieraz trzeba kopać, żeby dotrzeć do prawdziwych pragnień, tęsknot, lęków, możliwości i ograniczeń. Bóg pomaga podstawiając lustro swego słowa, abyśmy mogli się w nim przejrzeć:

„Ty utkałeś mnie w  łonie mej matki
Dziękuję, że mnie stworzyłeś tak cudownie
Godne podziwu są Twoje dzieła” (Ps 139,13-14)

W tych pięknych słowach zawarta jest prawda o każdym z nas, dla wielu tak trudna do przyjęcia. Lata tresury sprawiają, że trudniej usłyszeć Bożą prawdę niż ludzkie kłamstwa. W tym oporze jest wiele pychy przebranej za pokorę. Prawdziwa pokora to rewolucja w patrzeniu na siebie, odkrycie, że jesteśmy stworzeni tak cudownie, bo ten, który utkał nas w łonach naszych matek, wiedział najlepiej, jacy mamy być. Nie wziął pod uwagę oczekiwań rodziców, panujących mód ani nawet naszych własnych preferencji. Jesteśmy dziełami największego artysty, wobec których właściwą postawą jest zachwyt nad różnorodnością i niepowtarzalnością.
Nieważne ile lat musi upłynąć, zanim w końcu uwierzymy w te słowa. Najważniejszy jest dobry początek, pierwszy wyłom w kanonie naszych – lub co gorsza nie naszych – chorych poglądów.
Następne jest przekonanie o uszczęśliwiającej mocy bliskich relacji określanych – mniej lub bardziej trafnie – mianem miłości. Co do tej pory poznaliśmy pod tym pojęciem?
Bezwarunkową akceptację? Życzliwą uwagę? A może zestaw najbardziej fantastycznych oczekiwań, które usiłowaliśmy spełniać, żeby zarobić na minimalne poczucie bezpieczeństwa? Może obarczono nasze dziecięce barki odpowiedzialnością za szczęście rodziców? Może oczekiwano od nas, że to my będziemy rodzicami kochającymi i akceptującymi w przeciwieństwie do prawdziwych? Może mieliśmy wartość jedynie jako ucho zawsze gotowe do wysłuchiwania zwierzeń (wielokrotnie przekraczających naszą dojrzałość) lub publiczność do podziwiania i oklaskiwania wszelkich dokonań? A może służyliśmy głównie jako cel wyładowania agresji i frustracji?
Czymkolwiek staraliśmy się być dla naszych rodziców czy zarobiliśmy na trochę uwagi i akceptacji? Czy powiodły się próby uszczęśliwienia ich, jakkolwiek pozwalaliśmy się używać? Odpowiedź na ostatnie dwa pytania najprawdopodobniej brzmi „nie”, a skutkiem jest przekonanie, że na miłość nie zasługujemy, a ta którą mamy do dania, nie ma absolutnie żadnej wartości.
Być może naznaczeni tym doświadczeniem, podatni na wszelką manipulację, raz po raz pozwalamy się wmanewrować w jakiś chory układ, gdzie ktoś obarcza nas odpowiedzialnością za rozwiązywanie swoich problemów lub używa do własnych celów.
Czy w ogóle bywamy sobą w relacjach z ludźmi, czy dopiero po ich wyjściu, kiedy z westchnieniem niekłamanej ulgi opieramy się o zamknięte drzwi?
Dlaczego mimo najkoszmarniejszych doświadczeń ciągle tęsknimy za miłością? Im mniej jej doświadczyliśmy, tym bardziej ją idealizujemy i więcej od niej oczekujemy.
Relacje z ludźmi, choć ważne i cenne, nijak maja się do tej tęsknoty. Żaden człowiek nie jest w stanie uszczęśliwić innej ludzkiej istoty. Uskrzydlające doświadczenie zakochania to głównie praca twórcza naszej własnej wyobraźni, która przyozdabia wybrany obiekt tym, czego szukamy lub tym, czym sami jesteśmy obdarzeni nie wiedząc o tym. Nasz zachwyt nie ma nic wspólnego z realnym człowiekiem, który go inspiruje.
Złudzenie kończy się wcześniej czy później pozostawiając głęboki niesmak do siebie i niechęć do innej osoby za to, że nie jest taka, jaką wymyśliliśmy. Tymczasem całe nasze życie nie jest takie, jakie chcielibyśmy żeby było. Bardziej przypomina robienie zakupów w latach 80- tych. Nieważne z jaką intencją wychodziliśmy z domu, wracaliśmy z tym, co akurat udało nam się upolować. Im mniej oczekiwań, tym więcej otwartości i zgody na to, co rzeczywiście jest. Szczęście jest w znacznie większej mierze sztuką wymagającą lat treningu niż darem losu. Nie czekajmy więc ze szczęśliwym życiem aż spotkamy tzw. „drugą połówkę”, bo to może nigdy nie nastąpić.
Samo określenie w ustach chrześcijanina brzmi dziwnie, zważywszy na jego czysto pogańską proweniencję. Według platońskiego mitu, ludzie - pierwotnie zrośnięci po dwoje we wszystkich możliwych kombinacjach (kobieta z mężczyzną, mężczyzna z mężczyzną i kobieta z kobietą) - stali się tak silni i zuchwali, że bogowie postanowili ich porozcinać, aby odtąd zajmowali się raczej szukaniem brakującej części niż knuciem przeciwko nim.[i]  Nie taką wizję Boga i człowieka proponuje chrześcijaństwo. Nie jesteśmy brakującymi częściami większej całości tylko samodzielnymi dziełami genialnego mistrza. Jeśli znajdujemy godnego towarzysza życia to bardzo pięknie, ale jeśli nie, to nie redukuje nas automatycznie do smętnej połówki nie od pary.

Błogosławiona niepłodna, ale nieskalana,
która nie zaznała grzesznego współżycia w łożu
w czas nawiedzenia dusz wyda plon.
I eunuch, co nie skalał swych rąk nieprawością
Ani nic złego nie myślał przeciw Bogu:
Za wierność otrzyma łaskę szczególną
I dział pełen radości w Świątyni Pańskiej (Mdr 3,13-14)

- czytamy w Księdze Mądrości.

Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jakby się przypodobać Panu. Ten zaś, który wstąpił w związek małżeński, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać żonie. I doznaje rozterki. Podobnie i kobieta: niezamężna i dziewica troszczy się o sprawy Pana, o to, by była święta i ciałem i duchem. Ta zaś, która wyszła za mąż, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać mężowi. (1 Kor 7, 32-34)
- dodaje święty Paweł w pierwszym liście do Koryntian.

Samotność i niezaspokajalne pragnienie miłości nakierowują nas na Boga samego. „Bóg jest Miłością” mówi Ewangelista Jan i to zapewne najbardziej uzasadnione użycie tego słowa. Ta miłość jest tak realna i potężna, że z niebytu powołała nas do istnienia po to tylko, by nas kochać. Do nas należy po prostu ją przyjąć. To zadanie najtrudniejsze z możliwych dla tych, którzy cale życie praktykowali bezskuteczne zabieganie o czyjąś uwagę, równie jałowe próby uszczęśliwiania innych ludzi lub kompulsywne uzasadnianie swego istnienia przed sobą, światem, wspólnotą, księdzem czy Bóg wie, kim jeszcze. Tymczasem nasze istnienie nie wymaga uzasadnienia. Samo w sobie jest żywym dowodem miłości Boga i jej twórczej mocy.
Można zaryzykować twierdzenie, że głównym celem samotności – niezależnie czy jest tylko czasowa, czy na całe życie - jest nauczenie się przyjmowania miłości Boga i wsłuchiwania się w jego głos, a nie gorączkowa dobroczynność tak często proponowana przez duszpasterzy w celu „wypełnienia pustki naszego życia”. Tymczasem owa pustka jest niczym innym, tylko pustynią, na którą Bóg nas chce wyprowadzić, aby mówić nam do serca:

„Chcę ją przynęcić, na pustynię ją wyprowadzić i mówić jej do serca” (Oz2,16)

W czwartym wieku co gorliwsi chrześcijanie tłumnie ruszyli na pustynie egipskie w poszukiwaniu Boga, który przestał być widoczny w zalegalizowanym, oficjalnym Kościele.
My nie musimy nigdzie podróżować – pustynia sama przyszła do nas. Jeżeli nie była naszym wyborem, to oszczędzone nam są rozterki czy ona właśnie jest właściwym miejscem.
Początki są bardzo trudne, jak były dla egipskich mnichów. Świat atakuje szyderstwem, „dobrymi radami”, wykluczeniem. Jeśli zachowamy jego kryteria w ocenie własnego życia, przegraliśmy walkę. Pustynia wymusza zrewidowanie poglądów na wszystko, ze szczególnym uwzględnieniem takich pojęć jak sukces, udane życie, miłość czy szczęście. Jest duchową podróżą w nieznane, najczęściej bez przewodnika, toteż nic dziwnego, że raz po raz paraliżujący strach chwyta nas za gardło. Musimy wytrzymać lęk, utratę wszystkich punktów oparcia i ciemność ufając, że jesteśmy oczyszczani z toksyn, którymi uraczyło nas życie. Musimy pozwolić by Bóg w nas działał, zaufać mu wbrew wszystkiemu. To najtrudniejsze na świecie, a jednak konieczne:

Bo trysną zdroje wód na pustyni
I strumienie na stepie
Spieczona ziemia zmieni się w pojezierze,
Spragniony kraj w krynicę wód (Iz 35,6-7)

Zanim to jednak nastąpi musimy po prostu żyć - pracować, jeśli mamy pracę lub jej szukać, jeśli nie mamy. Pielęgnować związki z ludźmi, ale nie trzymać się ich kurczowo. Przyjmować życzliwość i przyjaźń, ale o nią nie zabiegać za wszelką cenę. Robić to, co rozpoznajemy jako dobre, ale nie starać się tym na coś zasłużyć. W miarę możliwości iść za pragnieniem swego serca, ale nie rozpaczać, jeśli nie udaje się go dogonić. Zaakceptować swoją tęsknotę za miłością i nie starać się jej niczym zapełnić lub zagłuszyć. Niech pozostaje przestrzenią otwartą na Boga. Nawet, jeśli kosztuje nas wiele bólu, to jednocześnie jest źródłem tego, co w nas najlepsze – wszelkiej twórczości.
Bardziej skomplikowana jest sytuacja osób samotnych „zaanektowanych” przez rodziców, spłodzonych i wychowanych w celu zapewnienia im opieki i towarzystwa na starość. Mam wrażenie, że jest to grupa dość licznie reprezentowana w Kościele. Stosunkowo nietrudno przekonać osobę bogobojną, wychowaną w kulcie miłości ofiarnej i „poświęcenia”, że rezygnacja z samodzielności, aby oszczędzić rodzicom syndromu pustego gniazda jest czynem chwalebnym. Jeżeli dodać do tego systematyczne podcinanie wiary we własne siły i zniechęcanie do nawiązywania kontaktów poza rodziną praktykowane od dzieciństwa, to produkt takiej obróbki ma niewielkie szanse stanąć na własne nogi.
Na pewno będzie potrzebować pomocy czy choćby impulsu z zewnątrz w postaci spowiednika, terapeuty czy jakiejkolwiek życzliwej osoby, która utwierdzi go w przekonaniu, że ma prawo do własnego życia i pomoże przezwyciężyć lęk. Bardzo ważne jest także zadbanie o finansową niezależność i budowanie relacji ze światem, aby mieć dokąd pójść, kiedy dojrzeje do takiej decyzji.
Nie chcę przez to powiedzieć, ze mieszkanie z rodzicami czy też jednym z nich zawsze jest niebezpieczne. Dopóki jest to wybór wolny i obie strony szanują swoją autonomię to, zważywszy sytuację ekonomiczną większości społeczeństwa, ma uzasadnienie. Może być wręcz konieczny w przypadku ciężkiej choroby rodzica. Czym innym jednak jest dobrowolne towarzyszenie komuś bliskiemu w umieraniu, a czym innym służenie za maskotkę czy też odgromnik osobom w pełni zdolnym do samodzielności.
To dowód na to jak destrukcyjny może być lęk przed samotnością, posuwający się nawet do zawłaszczenia i zmarnowania życia najbliższych.
Tymczasem samotność, czy nam się to podoba czy nie, jest częścią życia, niezbędną do uzyskania ludzkiej dojrzałości. Nie musimy jej szukać, sama przychodzi w różnym czasie i odmiennych okolicznościach. Nie powinniśmy jednak nigdy przed nią uciekać tylko przyjąć ją jako ”czas łaski od Pana”.


[i] Platon, Uczta, Warszawa 1984, s. 79 - 85