niedziela, 31 stycznia 2021

Niedziela (prawie) doskonała

Dzięki utrzymującemu się śniegowi pogłowie rowerzystów spadło prawie do zera, choć najbardziej szurnięci (a przez to najniebezpieczniejsi) nie rezygnują i pakują się między spacerowiczów stłoczonych na wyślizganych alejkach. W drodze do kościoła mijam jakieś owsiakowo-piorunowe grupki. Nigdy mnie nie zaczepiają. Albo wyglądam na niewypłacalną, albo skądś wiedzą, że nie dam ani pół grosza. Po mszy spaceruję po Promenadzie Staromiejskiej nie wierząc swemu szczęściu. Sunę nieśpiesznie alejką przy samej fosie i mało mnie obchodzi, że niektóre  jej odcinki jakiś imbecyl przeznaczył na drogę szybkiego ruchu dla jednośladów. Nie jestem w tym osamotniona. Nareszcie park służy swojemu właściwemu celowi. 

Na Wzgórzu Partyzantów natrafiam na grupę 4 chłopiąt w wieku późnej podstawówki. Z daleka widzę, że brzydko się bawią - rzucają kawałkami zlodowaciałego śniegu w siedzące na zamarzniętej fosie ptaki. Nie budzą we mnie sprzeciwu ludzie polujący celem zdobycia pożywienia dla siebie i swoich rodzin (choć nie chciałabym tego oglądać), ale nie jestem w stanie znieść myśli, że w wyniku zabawy jakiegoś gnoja nieszczęsne stworzenie będzie przez dwie doby dogorywać ze złamanym skrzydłem. Mam za słabe nerwy.

- Chłopcy, brzydko się bawicie !- rzucam pełne nienawiści, nietolerancyjne i osądzające słowa. Ich agresja natychmiast przekierowuje się na mnie. Idę na nich równym spokojnym krokiem, a rozbawione chłopięta cofają się tyłem wykrzykując w moim kierunku różne uwagi, który treść miłosiernie pominę. Jeden z nich żartobliwie salutuje. Rzeczywiście w swoich wysokich, sznurowanych butach na traktorze, długim dwurzędowym płaszczu, futrzanej czapie i z przerzuconą przez ramię dużą skórzaną torbą wyglądam jak kozak z armii carskiej wracający do rodzinnej wsi po 25 latach wojaczki. Udaję mi się odgonić ich od fosy - idą górą (ciągle wykrzykując pod moim adresem nieżyczliwe treści), a ja dołem.

Patrzę na ptaki wodne, wypatrując egzotycznych gości spędzających u nas zimę, ale nic tylko kaczki krzyżówki, łabędzie i mewy w dwóch gatunkach. W poprzednich latach zdarzało mi się widzieć kazarki,



czernicę


a tej jesieni nawet nurogęś (niestety zdjęcie komórą).


Wracając  z mojego rozkosznego spaceru znowu natykam się na oklejone hufce Owsiaka, jedna grupa nawet pcha przed sobą niepełnosprawnego, nastoletniego chłopca na wózku w charakterze żywej tarczy. Nie widzę jednak podpisu "Tak niską jakość życia należy zakończyć przed urodzeniem, albo tuż po" czy czegoś w tym rodzaju.

Młody ksiądz z kościoła Bożego Ciała wygłosił całkiem sensowne kazanie. Zwrócił uwagę, że złodzieje okradające domy ludzi starszych zwykle najpierw usiłują wzbudzić współczucie swojej ofiary, aż ta poruszona pobiegnie np. po wodę i nie zamknie za sobą drzwi. Wtedy dyskretny wspólnik wślizguje się do wewnątrz i obrabia mieszkanie. Ta metafora ma pokazać działanie wiadomo kogo, kto zawsze zwodzi pod pozorem jakiegoś dobra. Owsiak dysponując nieporównanie niższą inteligencją zbiera na chore dzieci jednocześnie postulując ich eliminację przed narodzeniem. Jest niepojętym fenomenem, że istnieją w społeczeństwie jelenie, które się na to nabierają.

Najpierw lewackie bojówki pod znakiem pioruna zakłócają mszę i dopuszczają się profanacji, a potem stoją pod tym samym kościołem z puszeczką "na chore dzieci". Pewnie dlatego Lempart zarządziła przerwę w srajku na weekend. Uznała, że wykonanie tych akcji bezpośrednio po sobie może zaszkodzić wizerunkowo organizatorom obu imprez i kasa się skończy.

P.S.
Zapomniałam jeszcze wspomnieć o dzisiejszym drugim czytaniu. To ten list św. Pawła, w którym apostoł stwierdza, że lepiej być singlem, niż wstępować w związki małżeńskie, gdyż ludzie wolni nie muszą zajmować się rzeczami światowymi w tym stopniu co małżonkowie. Kobieta zamężna bowiem przede wszystkim myśli jak się przypodobać mężowi, wolna ma zupełnie inną perspektywę, zwłaszcza jeśli jest wierząca. To najczystsza prawda!

Myślę czasem o moich zamężnych znajomych, które złym okiem patrzą na każdą kobietę, widząc w niej zagrożenie dla swego małżeństwa, i szczerze im współczuję. Cały ich świat wisi na włosku, tzn. na widzimisię męża, który w każdej chwili może zapragnąć opuścić rodzinę dla jędrnych pośladków jakiejś młodszej laski. Znam przypadek, że porzucił żonę z siódemką czy ósemką dzieci (rzecz działa się w kręgach neońskich), z których najmłodsze było niemowlęciem!

Mogę sobie łatwo wyobrazić, co czuje taka kobieta, która myślała, że zbudowała coś trwałego ze swoim ukochanym mężczyzną, że tyle ich łączy, nie tylko relacja miłości, ale dzieci które powołali do życia..., że to coś najważniejszego w życiu, w co warto włożyć wszystkie siły, warto walczyć, a nawet umierać... Tymczasem okazuje się że dla tego najbliższego człowieka to wszystko nic w porównaniu z jędrną pupą (czy też biustem) jakiegoś nowszego modelu!!!

sobota, 30 stycznia 2021

O miłosiernym śniegu, z SB-ckimi rozruchami w tle

 Dziś bajkowy dzień. We Wrocławiu, w parku na Grabiszyńskiej tak:




A na cmentarzu jeszcze bardziej:




W końcu dopadłam perkozka:


Tak zasuwał z biegiem rzeki Ślęzy, że musiałam za nim biec. Ilekroć go namierzałam, natychmiast nurkował i wynurzał się 10 metrów dalej. Perkozek jest wielkości kaczego, nieco podrośniętego, pisklęcia, i porusza się jak żywe srebro na powierzchni i pod wodą. Widziałam go wielokrotnie, ale nigdy dotąd nie udało mi się sfotografować!

Pan Bóg miłosiernie podarował nam tą bajeczna sobotę, żeby wyjąć z naszych oczu "szkło bolesne obraz dni, które czaszki białe toczą przez płonące łąki krwi..." chciało by się powiedzieć za Baczyńskim, ale cytat jest nieadekwatny... Raczej obraz dni, które ohydę potęgują do granic naszej wytrzymałości. Mówię oczywiście o tzw. "strajku kobiet", który wylał się jak pomyje do rynsztoka na ulice polskich miast po uzasadnieniu wyroku TK w sprawie aborcji eugenicznej.

Przede wszystkim ani to strajk, ani kobiet, raczej "srajk (SBckich) k....w". Dlaczego tak wulgarnie? Już wyjaśniam. Krąży w sieci nagranie, gdzie szczecińska przewodnicząca tegoż srajku na ulicy, przez megafon zwraca się do Kai Godek nazywając ją "kurwą" i "szmatą jebaną" oraz nakazując jej "wypierdalać", a otaczające ją osobopostacie (copyright by Otoka-Frąckiewicz) skandują "jebać Godek!"

Przyznam, że w pierwszej chwili mnie zatkało z obrzydzenia, choć standard zachowań SB-ckich pomiotów pod wodzą Lempart powinien na to przygotować. Nie zamierzam  jednak epatować czytelnika moimi emocjami tylko przyjrzeć się temu, co dobór epitetów mówi o osobie (i jej środowisku), która się nimi posługuje.

Kobiety niekoniecznie się lubią nawzajem, a zazdrość jest najczęstszym powodem wrogości. Dysponują jednak na ogół pewnym zasobem słownictwa, finezją, i intuicją pomagającą namierzyć słaby punkt rywalki. Tych zasobów zwykle używają w swoich (nierzadkich) potyczkach wkłuwając przeciwniczkom  dobrze wymierzone i bolesne szpile. Są to zwykle przytyki do wieku, (braku) urody, rozmiaru, stylu, powodzenia, sytuacji życiowej itp. Nie muszą posługiwać się wulgarnością, żeby swą ofiarę celnie ugodzić. 

Epitety typu "szmata jebana" są raczej typowe dla bardzo prymitywnych mężczyzn o niezwykle ograniczonym zasobie słownictwa i zerowym rozeznaniu co konkretnie cel ich agresji reprezentuje albo SB-ków. "Szmata jebana" i "kurwa" są bezrefleksyjnie miotane na kobiety, które im się naraziły. Najczęściej na kobiety, które nie są zainteresowane ich awansami natury seksualnej. Typowy jest ten absolutny brak logiki  i nieadekwatność wybranych epitetów. W takiej sytuacji bardziej odpowiednia byłaby zimna względnie sztywna królewna/jędza/cnotka /dewotka czy coś w tym rodzaju. Równie typowy dla mężczyzn jest postulać, żeby "jebać" wszystko, co im się nie podoba. W ustach kobiety brzmi to całkowicie niedorzecznie, obrzydliwie albo humorystycznie. (Przypominam sobie np. pewnego podpitego pana, który twierdził, że jego "córka ch.j na to kładzie") 

Mogę sobie łatwo wyobrazić w jaki sposób można boleśnie dotknąć Kaję Godek. Jej słabe strony/czułe punkty są jak na widelcu i nie trzeba się za bardzo wysilać, żeby je znaleźć. Natomiast z całą pewnością nie jest ona "szmatą jebaną" ani tym bardziej "kurwą". Tę profesję reprezentują raczej osobopostacie z drugiej strony barykady, czym się jawnie chlubią w przestrzeni publicznej zresztą. Konkludując: szczecińska gwiazda srajku nie jest żadną kobietą, tylko SB-ckim otworem gębowym, podobnie jak otaczające ja cheerleaderki.  To jest akcja, kogoś, kto profesjonalnie zajmuje się destabilizacją państwa, skąd finansowana łatwo można się domyślić . Stąd moje pytanie: Gdzie są służby?

Jest jeszcze metafizyczny wymiar tych rozrób widoczny w irracjonalnej wściekłości młodych mężczyzn, którzy atakują piękne plakaty z dzieckiem w łonie matki, reklamujące hospicja perinatalne. To jest dokładnie ta sama nienawiść, którą przejawiają opętani wobec wszystkiego, co ma związek z sacrum.

czwartek, 28 stycznia 2021

O zwodzeniu i uwodzeniu


W czasach flirtu z New Age namalowałam taki oto obraz, bardzo zresztą skrytykowany przez moją kuzynkę - profesjonalistkę - za niezwykle ubogie środki malarskie (zwłaszcza kolorystykę)  i brak wyobraźni potrzebnej do tego rodzaju metaforycznych przedstawień. Dość mnie to uraziło, bo byłam zadowolona z wyniku swojej pracy. Po latach muszę przyznać jej rację, ale to nie braki formalne zmieniły mój stosunek do tego dzieła.

Kiedy uświadomiłam sobie czym w istocie jest New Age usiłowałam oczyścić swoje życie ze wszystkich jego śladów (niestety wiele decyzji wtedy podjętych miało nieodwracalne skutki). Postanowiłam zniszczyć też wszelkie rysunki powstałe pod jego wpływem, Z zapałem wzięłam się za rzeczony obraz, zdjęłam płótno z blejtramu i pochwyciwszy nożyce zaczęłam je ciąć. Szło mi tak sobie, bo było grube, a nożyczki tępe. W końcu dałam spokój, bo tak do końca nie byłam pewna, co właściwie mój obraz przedstawia. Błękitna postać wyłaniająca się z morskiej głębiny może być przecież interpretowana jako anioł, a nagość kobiety na pierwszym planie ma wymiar wyraźnie  eschatologiczny. Nie wiem więc, czy to anioł ratuje zagubioną duszę, która zapuściła się w niebezpieczne rejony, czy też owa nieszczęsna dusza została zwabiona w niebezpieczne rejony przez kogoś podszywającego się pod anioła światłości i w swej naiwności dobrowolnie podaje mu rękę. Mam wrażenie, że tego rodzaju niepewność często towarzyszy nam w życiu duchowym.

Pani Aleksandra Wojciechowicz opowiada w swoich filmach na YouTube o zwiedzeniu jakiemu sama uległa będąc w Karmelu, kiedy to przez lata brała aktywność wiadomo kogo za łaski mistyczne. Na nas, przeciętnych chrześcijan czasem wystarczy sam świat i własna upadła natura.

Wszystkie te refleksje przyszły mi do głowy pod wpływem obejrzenia do końca szwedzkiego serialu kryminalnego pt. Wallander inspirowanego powieściami Henniga Mankella. Film uwodzi przepięknymi krajobrazami, architekturą, wnętrzami i poziomem życia, o którym możemy tylko pomarzyć. Za tym rajskim sztafażem kryje się smutna prawda o współczesnej Skandynawii. Dojmująca samotność ludzi w rozbitych rodzinach, niezobowiązujący seks traktowany jako sport, kompletny brak jakiegoś duchowego wymiaru, młodzież rozpuszczona do obrzydliwości, wrzeszcząca na swoich rodziców, a nawet atakująca ich fizycznie i jednocześnie bezbronna wobec świata.  Nad tym wszystkim unosi się wszechwładza państwa, które może np. odebrać dzieci rodzicom pod najbardziej idiotycznym pretekstem.

Kryminały, chcą tego czy nie, prezentują odbiorcom poglądy ich twórców na temat moralności i tak też rzecz się ma z książkami Mankella i serialem Wallander. Tytułowy bohater expressis verbis wyraża przekonanie, ze największym złem w życiu społecznym jest samoorganizacja lokalnych społeczności w obliczu  niewydolności policji i zbyt pobłażliwego dla przestępców prawa. Społeczność lokalna niesłusznie podejrzewa wypuszczonego z więzienia pedofila o gwałt i morderstwo, bo winny jest emerytowany policjant. Zanim jednak policja to ustali ginie stara matka pedofila od kamienia przeznaczonego dla syna, a on sam popełnia samobójstwo. Podobnie rzecz się ma z młodym piromanem, który po wyjściu z więzienia zostaje pobity przez lokalsów, a w podpalonym przez nich kiosku ginie niewinny człowiek. Analogiczna grupa samoobrony katuje na śmierć młodego Polaka, podejrzanego - słusznie, jak się później okazuje  - o włamania i kradzieże.

Choć nikt tego wyraźnie nie deklaruje, ale film pokazuje to jasno, że jeszcze gorszym złem, jest chrześcijaństwo, które zajmuje dokładnie takie miejsce w światopoglądzie szwedzkim jak Szatan w katolickim - jest złem metafizycznym. Przypisuje się jego wyznawcom nie tylko hipokryzje i zaburzenia psychiczne, ale przede wszystkim regularne stosowanie przemocy z terroryzmem włącznie. Wojujący islam w filmie nie występuje, choć sławne z "no go zones" Malmo tuż za rogiem.

Polityczna poprawność nie chroni przybyszów z krajów postkomunistycznych - Polacy to złodzieje pijący wódkę, tłukący swoje żony, a przy tym zabierający pracę poczciwym Szwedom, co prowadzi do samobójstw, Rumunki to prostytutki gotowe sprzedać swoje dzieci za pieniądze, Bałtowie chętnie oddają się pracy niewolniczej w obozie prowadzonym przez demonicznych Jugosłowian trzęsących całym miastem, rosyjska mafia złożona z kryptogejów dybie na życie wychowanej w Szwecji wiolonczelistki i nie boi się policji.

Tytułowy Wallander nie raz nie dwa pobity jest przez przesłuchiwanych lub dzieci swojej znajomej. Nigdy się nie skarży tylko znosi to łagodnie jak baranek na rzeź prowadzony, podobnie inni policjanci. Doskonała karykatura chrześcijaństwa. Pani prokurator pyta łagodnie swoją córkę, dlaczego ukradła znaczną ilość telefonów komórkowych, ta wzrusza ramionami i rzuca od niechcenia "fun". Na to matka jeszcze pokorniej: "co tak strasznego zrobiłam?" Okazuje się, że chodzi o przeprowadzkę ze stołecznego Sztokholmu do prowincjalnego Ystad. "Nienawidzę tego miejsca" mówi smarkula siedząc w domu jak z bajki z widokiem na Morze Bałtyckie. Gdybym ja się znalazła w takiej sytuacji tłukłaby i kopała gówniarę do nieprzytomności, trzeba by mnie było odciągać siłą. Pozwolenie na skrajne chamstwo i agresję wobec dorosłych wcale nie chroni gnojstwa przed niebezpieczeństwami świata. W szkole nastolatki są wrabiane w prostytucje i tak dalece nie wiedzą co zrobić, że popełniają samobójstwa. Dorośli, których można bezkarnie popychać i na nich wrzeszczeć nie są brani pod uwagę jako sprzymierzeńcy w walce z przekraczającym ich możliwości złem.

Jeden jedyny raz ktoś krzyknął na dziecko. To matka Polka, żona wspomnianego złodzieja. Obecny przy tym policjant wytrzeszcza gały ze zdziwienia, nigdy nie widział nic tak potwornego! W następnej chwili matka Polka przytula to samo dziecko, a policjant wytrzeszcza gały jeszcze szerzej. No cóż, wiadomo, Polacy.

Za dużo naczytałam się w młodości Sigrid Undset, Very Hendriksen i Islandzkich Sag. Średniowieczna Skandynawia bardzo pobudzała moją wyobraźnię. Sama proporcja liczby mieszkańców do powierzchni wprawiała mnie w zachwyt, nie mówiąc już o długości linii brzegowej. Potem katalogi IKEI wzmagały moją tęsknotę za własnym domem,. takim właśnie przestrzennym, pełnym światła i urządzonym z gustowną prostotą. Jednak moje wyobrażenia miały się tak do rzeczywistości jak Dorian Gray z powieści Oscara Wilde'a do swojego portretu.

Bardzo ciekawe, jak wiele przekleństw w języku szwedzkim zawiera słowo Szatan. Nie brzmi to jak nasze "idź do diabła", tylko jak wzywanie jego imienia. Mam nieodparte wrażenie, że zostało wysłuchane i wezwany przybył podszywając się pod anioła światłości...



 

wtorek, 26 stycznia 2021

O arbitralnych decyzjach tajemniczych sanhedrynów




Zastanawiacie się co to jest? Wyjaśniam: laureatka pierwszej nagrody (i jej prace) w konkursie Contemporary Lynx, który odbył się pod koniec 2020. Udział bezpłatny, wszyscy twórcy, nawet bez formalnych papierów, ale z jakimś dorobkiem mogli przesłać portfolio. Brzmi bardzo zachęcająco, czyż nie? Były dwa etapy - najpierw wyłoniono 20 prac, które później oceniała komisja pod przewodnictwem Andy Rottenberg.

 Na konkursach literackich tożsamość autorów jest komisji nieznana, jurorzy mają wyłonić najlepsze teksty, względnie takie które najbardziej pasują do oczekiwań czy koncepcji organizatora. Żeby to ustalić ani nazwisko, ani biogram, ani wykształcenie uczestników nie jest im do niczego potrzebne. 

W konkursach plastycznych natomiast dane osobowe wraz wykształceniem i dorobkiem są bardziej istotne niż samo portfolio. Na pierwszym etapie, nawet bez przeglądania prac, można na podstawie tych informacji odwalić wszystkich "amatorów". Do drugiego dopuszczeni są wyłącznie tacy, którzy pasują komisji. Ważny jest sam "artysta" i ludzie z którymi się zetknął, a ściślej mówiąc "nazwiska" i nazwy instytucji, które go promowały. W ten i tylko w ten sposób można ocenić jego prace.

Proszę przyjrzeć się pracom p. Agaty Ingarden i zastanowić w jaki sposób. nie uwzględniając wyżej wymienionych kryteriów, można by uznać, że widoczne na zdjęciach przedmioty są: a) dziełami sztuki b) najwybitniejszymi dziełami na tym konkursie. Świeżość koncepcji? Oryginalność? Mistrzowskie opanowanie warsztatu? Niezwykle trafne ujęcie tematu (jakiego)?

Dzieła p. Ingarden są wybitne dlatego i tylko dlatego, że tak zdecydowała komisja pod przewodnictwem p. Andy Rottenberg, która ma kompetencje orzekania co jest, a co nie jest dziełem sztuki. Kto jej przyznał takie uprawnienia? Dobre pytanie!

E.M. Jones, który zasadniczo studiował literaturę i z tejże dziedziny napisał doktorat, w jednym ze swoich wykładów przedstawia jak ewoluowało literaturoznawstwo. Jeszcze w latach 60-tych(o ile dobrze pamiętam) do interpretowania dzieła literackiego potrzebna była znajomość kontekstu, czyli historycznych, społecznych, religijnych czy kulturowych uwarunkowań, w tym  tradycji, z której autor czerpał. W pewnym momencie zupełnie to odrzucono, tekst stawał się całkowicie autonomiczny, a wszelkie interpretacje były równie dobre i uprawnione. Jednak taka wolna amerykanka nie trwała długo i okazało się, że jedyną i właściwa wykładnię podawał jakiś sanhedryn z konkretnego uniwersytetu (niestety nie pamiętam jakiego, a nie chce mi się sprawdzać) w duchu teorii krytycznej.

Można twierdzić, że wszystko, co robi artysta jest sztuką, ale najpierw jakiś sanhedryn musi mianować konkretne indywiduum na artystę. Na podstawie jakich kryteriów? Ano na mocy arbitralnej decyzji. Skoro zanegowano prawdę, piękno i dobro nie ma obiektywnych kryteriów oceny czegokolwiek. Na czym miałby polegać np. talent, skoro nie ma prawdy ani piękna. Jaki talent potrzebny jest do wytwarzania przedmiotów widocznych na zdjęciach i aranżowania ich? Mogę sobie wyobrazić, że pierwszy hochsztapler, który by coś takiego wymyślił i zaprezentował w galerii mógłby liczyć na jakieś poruszenie. Ale coś takiego pokazanego po raz milion dwudziesty pierwszy?  Jaką drogę rozwoju można przewidzieć dla takich początków? Jaki potencjał w tym widać? Nie zamierzam pastwić się nad p. Ingarden, z całą pewnością ma dobre nazwisko i skończyła właściwe szkoły. Jest mi potrzebna tylko po to, żeby zilustrować zasadę.

Pracownik galerii, do której zwraca się twórca też ma problem, bo nie jest w stanie sam ocenić proponowanych prac. Najistotniejszym kryterium staje się więc uczelnia, której dyplom uzyskał, pracownia, z której wyszedł i sponsorzy stypendiów i nagród. Bez tych informacji dzieła nie ma, jest całkowicie niewidzialne dla oceniających. Oczywiście, kiedy zapada arbitralna decyzja odpowiedniego sanhedrynu, można w najbardziej prestiżowej galerii w mieście pokazywać pończochy naciągnięta na polską flagę i tym podobne przedmioty, bez konieczności zaprezentowania dyplomu najbardziej renomowanej uczelni artystycznej w kraju.

To jest dokładnie to samo pranie mózgu, które ma skłonić populację to powtarzania jak za panią matką, że Michał Szutowicz jest niebinarny, a Krzysztof Bęgowski  jest Anną Grodzką, a tak w ogóle jest 150 różnych płci, a przynależność do każdej z nich  jest kwestią indywidualnego wyboru. Takie są praktyczne konsekwencje zanegowania istnienia obiektywnej i możliwej do poznania prawdy.






 

sobota, 16 stycznia 2021

"Po co daleko szukać, weźmy na przykład mnie..."

W tytule cytuję o. Pawła Malińskiego OP, z czasów, kiedy robił za gwiazdę pierwszej wielkości we wrocławskim klasztorze dominikanów. Było to w latach 90-tych ubiegłego wieku, raczej w drugiej połowie.

Z końca lat dziewięćdziesiątych, najprawdopodobniej z 1999 roku pochodzi poniższa teczka przedstawiona komisji egzaminacyjnej na kierunek rzeźba na wrocławskiej ASP:


Jest wprawdzie niekompletna, rysunków było znacznie więcej, ale daje pewne pojęcie o potencjale kandydatki. Kandydat na ASP powinien bowiem zaprezentować zdolności raczej niż warsztat.

W czasie o którym mowa, a podejrzewam, że ten proceder nadal trwa, uczelnia proponowała chętnym zorganizowaną korupcję, czyli tak zwane kursy przygotowawcze. Przedsięwzięcie miało przede wszystkim dać zarobić prowadzącym, a uczestników uświadomić, czego się tutaj wymaga. Na egzaminach wykładowcy oczywiście przepychali swoich kursantów, kosztem "outsiderów" niezależnie od ich talentu. Jak wyglądały prace uczestników owych kursów niestety nie mogę pokazać (nie mam zdjęć), ale proszę mi wierzyć, że były do siebie bardzo podobne. Generalnie robiły bardzo smutne wrażenie - ewidentnie zatarta została owa indywidualność, która powinna być premiowana w szkołach artystycznych. 

Teczka została odrzucona, kandydatka, czyli ja, nie przeszła do etapu egzaminów praktycznych, podczas których w razie niesprawiedliwej oceny przysługuje odwołanie. Postanowiłam się odwołać mimo to. Miałam lat 33, byłam absolwentką historii sztuki na KUL i studiów podyplomowych na tejże samej ASP, gdzie dokładnie ci sami wykładowcy (lub ich koledzy) oceniali moje prace jako bardzo dobre.

Może kogoś dziwić, że w ogóle zdecydowałam się zdawać na studia dzienne w tak późnym wieku. Zainteresowanym odpowiadam, że wcześniej istniała przeszkoda fizyczna w postaci egzemy na dłoniach, a co za tym idzie silnego przeciwwskazania do kontaktu z chemikaliami ( a nawet wodą). To jednak mało by mnie obeszło, gdyby nie fakt, że jako maturzystka byłam silnie intelektualnie rozbudzona i już od końca podstawówki marzyłam o archeologii śródziemnomorskiej. Pod koniec liceum chodziłam wprawdzie na zajęcia z malarstwa i rysunku w MDK na Kołlątaja, gdzie mogłam porównać moje własne możliwości z uczniami liceum plastycznego zdającymi na ASP i powiem bez krygowania się, że były co najmniej nie mniejsze. 

W końcu zdecydowałam się jednak na historię sztuki ze względu na uczelnie, na której postanowiłam studiować (na KULu nie było archeologii), a także jako jakiś kompromis między moimi pasjami - sztuką i historią.  Zajmowanie się twórczością innych uświadomiło mi jak bardzo sama tęsknie za malowaniem, a nawet naciąganiem płótna na blejtram, robieniem gruntu i zapachem terpentyny.

Po powrocie do Wrocławia uznałam, że jestem za stara na kolejne studia dzienne jeśli chce coś malować, to muszę to robić na boku. W poszukiwaniu miejsca w życiu popełniłam swoje największe błędy, skutki których boleśnie odczuwam do dziś. Aż nagle w roku 1996 przeczytałam ogłoszenie o naborze na 2-letnie studia podyplomowe na ASP. Były wprawdzie płatne, ale pracując na pełny etat w szkolnictwie byłam w stanie to przełknąć. Zgłosiłam się jako pierwsza kandydatka - numer legitymacji 1. Nie będę się tu rozwodzić (może zrobię to innym razem) jak to przedsięwzięcie było zorganizowane i czemu w zamierzeniu pomysłodawców miało służyć (trzepaniu kasiory!). Dla mnie jednak była to wyczekiwana okazja, żeby w sposób regularny i poważny zająć się tym, co uważałam za swoje najgłębsze powołanie - uprawianiem sztuki.

Nikt z organizatorów nie oczekiwał po uczestnikach ani talentu ani zbyt poważnego zaangażowania. Uważano nas za snobów, którym chodzi głównie o siedzenie w kawiarni ("to nasz piąty wydział") z "artystami". Ktoś taki jak ja był raczej kłopotliwym nabytkiem. 

Nigdzie na świecie, w całym swoim życiu nie czułam się tak bardzo na miejscu jak w tych wspaniałych, pełnych światła pracowniach budynku ASP przy pl. Polskim. Miałam tak ułożony plan w pracy, że jeden dzień roboczy w tygodniu mogłam w całości tam spędzać rzeźbiąc. Ze zdziwieniem skonstatowałam, że studenci dzienni nie bardzo korzystają z możliwości lokalowych, jakie daje uczelnia. Raz po raz słyszałam pozornie pełne uznania uwagi na temat mojej niespotykanej gorliwości. A ja po prostu byłam  głodna i nienasycona. 

Pamiętam to boskie uczucie kiedy po raz pierwszy włożyłam ręce w glinę i czułam, że one właśnie do tego zostały stworzone, albo kiedy rozbijałam delikatnie formę, aby uwolnić pierwszy gipsowy odlew. Było to tak naturalne, jakbym nic innego nie robiła całe życie. Podobnie było z pracą w lipowym drewnie za pomocą dłuta i młotka. W transie prawie nie czułam bólu, kiedy niechcący trafiałam w palec. Malowałam od zawsze, ale rzeźba była nowym odkryciem, nowym kontynentem, który chciałam eksplorować. Nie da się jej uprawiać u siebie w kąciku grzmocąc sąsiadom nad głową, a wytwory chowając do szuflady. 

Po dwóch latach miałam świadomość jak wiele jeszcze muszę się nauczyć. Miałam rysunki i rzeźby do teczki, miałam porównanie z pracami studentów dziennych (na korzyść dla siebie), uznałam, że to jest ten moment i teraz albo nigdy - złożyłam papiery. Wiele kompetentnych osób twierdziło, że mam bardzo realną szansę, nikt jednak nie wziął pod uwagę "elementu ludzkiego", na styku z którym wyraźnie iskrzyło od początku.

Insiderzy ostrzegali mnie przed wybraniem rzeźby jako swojego głównego przedmiotu studiów podyplomowych (program przewidywał po pierwszym wstępnym semestrze wybranie jednej dziedziny np. ceramiki albo wzornictwa na pozostałe 3, oprócz rysunku i malarstwa oczywiście). Dla mnie jednak był to wybór oczywisty. Z powodu niechęci (a nawet wrogości) wydziału rzeźby do naszego studium trudno było znaleźć prowadzącego dla mnie, choć szły za tym pieniądze. W końcu zgodził się p. Kucharski, namówiony przez profesora Mickosia (który prowadził  bardzo rzetelne zajęcia z malarstwa i rysunku przez 2 lata). Niestety miałam wrażenie (uzasadnione), że nie traktuje mnie poważnie. Uznał mnie, nie mam pojęcia na jakiej podstawie, za kogoś kto jest gotowy płacić za samo bycie na liście. Nie zamierzał mnie niczego konkretnego nauczyć, a zajmować się mną miał asystent (za darmo, gdyż pieniądze szły do profesora). Były też problemy z pracownią. Raz, pamiętam, p. Alojzy Gryt zaatakował mnie z wściekłością , że nie mam prawa rzeźbić w jakimś przydzielonym mi pomieszczeniu, gdyż w tym właśnie miejscu udzielał lekcji prywatnych młodym kandydatkom (przy okazji miałam okazję zobaczyć ich poziom). Nie był to ani pierwszy, ani jedyny atak na mnie w wykonaniu tego pana. 

Wyobraźcie sobie moją radość, kiedy w komisji oceniającej teczki kandydatów na studia dzienne zobaczyłam Alojzego Gryta i  p. Kucharskiego, z którego "usług dydaktycznych" zrezygnowałam po semestrze (trzecim członkiem owego szacownego gremium był, o ile mnie pamięć nie myli, Christos Mandzios). W trakcie długiego oczekiwania na swoją kolej (moje nazwisko zaczyna się na S) pomagałam kolejnym osobom wchodzącym na sale rozkładać prace na podłodze. Dzięki temu mogłam ocenić poziom konkurencji i usłyszeć, coś co wyglądało na ustalenia w mojej sprawie a brzmiało mniej wiecej tak "tej S nie przepuszczamy" (mówiący te słowa nie zdawał sobie sprawy, że "ta S" właśnie jest obecna na sali jako pomoc techniczna i ma nadzwyczaj dobry słuch). 

Właśnie poziom konkurencji i owa decyzja o odrzuceniu, która zapadła przed obejrzeniem mojej teczki skłoniły mnie do nie przewidzianego regulaminem odwołania się od niej. Akcja miała wartość wyłącznie jako głos sprzeciwu. Nawet gdyby komisja, rada wydziału czy ktokolwiek inny miał dobrą wolę, nie mógłby sprawy rzetelnie rozpatrzyć, gdyż musiałby znowu obejrzeć teczki wszystkich kandydatów celem ustalenia czy moja mieści się wśród 10 (czy iluś) najlepszych. Jeśli powiem, że na moje oko spokojnie się mieściła, narażę się na słuszny zarzut braku obiektywizmu. Pełna zgoda, ale czy członkowie komisji kierują się obiektywnym osądem? Odpowiedź brzmi: żadną miarą! Przede wszystkim członkowie komisji w przeważającej swojej większości nie są zdolni do obiektywnego osądu, nawet gdyby mieli dobrą wolę. Nie kierują się żadnymi obiektywnymi kryteriami, nie potrafią w żaden sposób uzasadnić swojego zdania, wskazać na czym konkretnie polega słabość danej pracy albo wyższość innej. Co gorsza nigdy nie mają dobrej woli, puszczają swoich uczniów, którzy płacili im na kursach przygotowawczych czy prywatnych lekcjach, albo według klucza rodzinno-towarzyskiego.
 
Ktoś powie: nihil novi sub sole, typowe zachowanie przy rozdziale dóbr rzadkich. Pełna zgoda. Nie piszę całej tej historii, żeby użalać się nad swoją krzywdą, tylko dlatego, że ten epizod dał mi dobry wgląd w funkcjonowanie uczelni artystycznych i mentalność ich kadry.

Tak więc mój cierpliwy czytelniku, na podstawie tego co widziałam stawiam następujące tezy:
  1. Kadra uczelni artystycznej nie wierzy, że istnieje coś takiego jak dający się obiektywnie ustalić talent kandydata
  2. W związku z tym głównym kryterium jest przystosowanie do oczekiwań prowadzących kursy przygotowawcze.
  3. Uczestnicy tych kursów (a potem studenci) stają się dla członków komisji "swoi" w przeciwieństwie do "obcych"
  4. Domniemanie posiadania jakichkolwiek zdolności przysługuje wyłącznie "swoim" na mocy faktu, że zostali wybrani przez kadrę i przez nią kształceni
  5. "Obcy", wliczając w tą kategorię płatnych jeleni (np. ze studiów podyplomowych) z definicji nie mogą mieć żadnego talentu (w istnienie czegoś takiego kadra zresztą nie wierzy), bo nie są swoi. Nawet gdyby byli geniuszami kadra nie jest fizycznie w stanie tego dojrzeć.

E. Michael Jones zadał kiedyś pytanie: co sprawia, że krucyfiks zanurzony w moczu staje się dziełem sztuki? Sam sobie udzielił odpowiedzi: decyzja żydowskiego kuratora, który za to płaci.  Parafrazując: co czyni z młodego człowieka rzeźbiarza? Decyzja Alojzego Gryta na przykład!

Podważając istnienie Prawdy i Piękna pozbawiamy się jakichkolwiek obiektywnych kryteriów oceny czegokolwiek, w tym sztuki. Pozostaje nam wyłącznie arbitralna decyzja jakiegoś sanhedrynu wyłonionego na niejasnej zasadzie, po którym musimy powtarzać, najczęściej bez zrozumienia 

Wielokrotnie słyszałam na ASP spontanicznie wypowiedziane pochwały pod adresem moich prac. Po pewnym namyśle i konsultacji z kim trzeba zachwyt wyparowywał bez śladu, pozostawiając uraz, że będąc "obca" pretenduje do czegoś, co przysługuje wyłącznie "swoim" na mocy arbitralnej decyzji "właściwej instancji".


P.S.
Może to niskie z mojej strony, ale nie powstrzymam się od opublikowania dwóch odpowiedzi na moje kolejne odwołania


Uczelniana komisja jednogłosnie podtrzymuje decyzję nie widząc na oczy moich prac i ufając bez zastrzeżeń obiektywnemu i nieuprzedzonemu Alojzemu Grytowi i równie obiektywnym kolegom!
Pokaz nieeuklidesowej logiki Alojzego Gryta: studia podyplomowe w cudzysłowie tzn. instytucja, w której jest zatrudniony organizuje coś i zgarnia ciężką kasę, a on podważa w piśmie urzędowym tejże instytucji, że coś takiego istnieje. Tak jakbym to ja sama wymyśliła tę formę kształcenia i jej nazwę!!!


Dlaczego fakt różnicy programów miałby być argumentem? Nie pisałam przecież podania o nadanie mi stopnia magistra sztuki na kierunku rzeźba, bez konieczności uczęszczania na zajęcia! Zamierzałam studiować od początku. Wymagania stawiane kandydatom spełniałam, przedstawiłam teczkę z odpowiednią ilością rysunków i zdjęć rzeźb. Ich poziom był nie gorszy od prywatnych uczennic/uczniów szanownego "profesora" (nie mogłam się powstrzymać!)




piątek, 15 stycznia 2021

Obesrane miasto czyli krajobraz po protestach tzw. "strajku kobiet"

Wspominałam już na tym blogu jak wyglądało miasto Wrocław po tzw, "strajku kobiet" odpalonym pod koniec października i na początku listopada, ale nie zamieściłam żadnych zdjęć. Niniejszym nadrabiam tę zaległość:

"Ubogacona" przez "strajk kobiet" tablica pamiątkowa na Świdnickiej informująca, że w tym miejscu odbywały się happeningi Pomarańczowej Alternatywy w latach 80-tych ubiegłego wieku.

Dekoracja finansowanej przez podatników (via samorząd) galerii Design na Świdnickiej

Dekoracja restauracji na Świdnickiej


Nie minęło i półtora miesiąca a już uwzględniono w nabitym grafiku galerii Mia na pl. Solnym, (współfinansowanej - o ile wiem - przez miasto) całkiem świeżą wystawę, jakże aktualną: 




Nie udało mi się wejść do środka, żeby zrobić dokładne zdjęcia i wypytać galerniczkę. Drzwi były zamknięte, gdyż wewnątrz odbywał się wywiad z "artystami" (prezentującymi swoje jakże wybitne prace) dla mediów lokalnych.

Tego rodzaju "sztukę zaangażowaną" zapowiadała już wystawa w BWA na ul.Wita Stwosza w 2018, w 100 rocznicę nadania kobietom praw wyborczych. Dziwnym trafem informacja, że stało się to możliwe dzięki odzyskaniu niepodległości nie jest nigdzie podana. Widz ma odnieść wrażenie, że to zwycięstwo strajku kobiet, dziewuch dziewuchom i innych tego typu lewackich do urzygu, niszowych organizacji.

Pończochy naciągnięte na rozdartą polską flagę - moim zdaniem profanacja

Co to jest? Głosowanie topless? Femen po latach, z obwisłymi piersiami?

Biust na fladze? Czy to wersja dla erotomanów? Geje powinni zażądać penisa!



Co to znaczy?

O ile dobrze zgaduję zamysł artystki kobieta ogranicza się do tego, co ma między nogami... 

Wybitne autorki, głównie zadymiary sądząc po powyższej grafice

Nic by mnie nie obchodziło, że grupa jakichś bab produkuje sobie podobne obrzydlistwa, ale dlaczego galeria sztuki finansowana z pieniędzy podatników coś takiego wystawia?!!! To nie jest żadna sztuka!!! Panie zadymiary niech sobie wynajmą za własne pieniądze salę gimnastyczną i pokazują swoje wytwory, jeśli znajdą psa z kulawą nogą, który zechce je oglądać!!!

P.S.
Wystawy twórców wykazujących jakiś talent i warsztat mają szansę odbywać się w miejscach typu hol Biblioteki Wojewódzkiej:

Rozmowy kolorowane Roberta Romanowskiego, architekta z wykształcenia

Dlaczego, i jak to się stało postaram się opowiedzieć w następnych wpisach...










czwartek, 14 stycznia 2021

O herezjach, które prowadzą do (krypto)satanizmu


Czytałam kiedyś kryminały Henninga Mankella, których głównym bahaterem jest Kurt Wallander, policjant z Ystad cierpiący na cukrzyce, opuszczony przez żonę i zaniepokojony stanem swojego ponad 80-letniego ojca. Dobrze mi się do niedawna kojarzyły. Ponieważ znowu jestem chora i nie mogę się skupić nad niczym poważnym, marnuję czas na oglądanie filmów na YouTube, między innymi szwedzkiego serialu kryminalnego p.t. Wallander opartego właśnie na książkach Mankella.

Zaczęłam od drugiego odcinka pierwszej serii p.t. Bracia, który był taki sobie, ale rzeczywiście kręcono go w Ystad, w porcie widać polski prom ze Świnoujścia (z napisem Świnoujście - Ystad). Samo miasteczko prezentuje się chwilami bardzo malowniczo. Szwedzkie wybrzeże Bałtyku bardzo podobne do naszego tzn. piaszczyste, a nie same kamienie na plaży jak w "Siódmej pieczęci" Bergmana. Melancholijne klimaty jak u nas na Pomorzu Zachodnim.

Zachęcona krajobrazem i klimatem zabrałam się nieopatrznie za odcinek pierwszy - wizytówkę całego cyklu. A tam już w pierwszej scenie ktoś podpala...łabędzie. Tak łabędzie, które potem odlatują płonąc!!! Ten sam ktoś wiesza w kościele wśród modlitw swojej wspólnoty i nastrojowo zapalonych świeczek lekarkę-aborcjonistkę, potem topi w jeziorze dziecko poczęte przez zapłodnienie anonimową spermą samotnej kobiety, a na koniec ma zamiar wysadzić w powietrze inny kościół w którym kobieta - pastor udziela "ślubu" dwóm mężczyznom. Kim jest ten ktoś? Podpowiadam, uzasadnienie dla swoich czynów czerpie z Biblii!!! A ja myślałam, że w Szwecjii to muzułmanie dopuszczają się przemocy uzasadnianej religią! Coś musiało mi się pomylić...

Jeśli pamięć mnie nie myli, w książkach niczego tak skrajnie idiotycznego nie spotkałam. Owszem, muzułmańscy imigranci z Afryki zawsze są podejrzewani niesłusznie - bo wszystkiemu winni są przybysze z krajów postkomunistycznych Rosjanie, Łotysze, Czesi - ale chrześcijan jako terrorystów nie przypominam sobie. Mankell dostał wprawdzie nagrodę za osiągnięcia na niwie politycznej poprawności, ale twórcy filmu postanowili jeszcze podnieść poprzeczkę!

W książkach córka Wallandera, Linda, studiuje w Lund i chodzi, a nawet chyba mieszka, z Nigeryjczykiem. W filmie wraca do Ystad po szkole policyjnej i zaczyna pracę w lokalnym komisariacie. Po powieściowym Nigeryjczyku nie ma śladu. Na pytanie koleżanki czy ma chłopa odpowiada żartem, że jest lesbijką. Ta sama koleżanka, Anna, jest głęboka zdegustowana pomysłem ich wspólnej znajomej, żeby mieć dziecko bez ojca, przez zapłodnienie anonimową spermą. Uważa to za obrzydliwe i nienaturalne. Scena, w której wypowiada ten pogląd sygnalizuje, że to zła kobieta i może mieć coś wspólnego ze strasznymi zdarzeniami rozgrywającymi się dookoła. Rzeczywiście ma i na koniec musi zginąć, dla takich ludzi nie ma miejsca w szwedzkim tolerancyjnym raju.

W trzecim odcinku Linda Wallander nie chcąc mieszkać z ojcem wynajmuje domek wraz z kolegą z pracy. Oboje są podwładnymi Kurta Wallandera. Młoda policjantka zaczyna wspólne mieszkanie od zainicjowania seksu, choć rodzaj i długość znajomości niczego podobnego nie uzasadnia. Jej współlokator czuje się po tym bardzo nieswojo, zwłaszcza kiedy ojciec dziewczyny, a jego szef, wpada do nich rano. Linda natomiast nie zaburzona chodzi po domu nago, jedynie owinięta kołdrą, na oczach swego ojca i kolegi z pracy, a zarazem przedwczesnego kochanka.

Moją pierwszą reakcją po obejrzeniu tego dzieła filmowego było utwierdzenie się w przekonaniu, że wszelkie herezje w końcu prowadzą do satanizmu. Herezja Lutra siłą narzucona Skandynawii doprowadziła do duchowej śmierci tego regionu. Przewrotność z jaką Chrześcijaństwo przedstawia się w pop kulturze jako źródło wszelkiego zła i przemocy jest prawdziwie szatańska!

poniedziałek, 11 stycznia 2021

O piekle i potępieniu

Słuchałam wczoraj p. Aleksandry Wojciechowicz w filmie zatytułowanym "Byłam w piekle", w którym autorka dość niejasno i niekonkretnie opowiada o swoim doświadczeniu zwiedzenia i dręczenia demonicznego podczas pobytu w Karmelu. Ubolewam, że niczego bardziej substancjalnego tam nie ma, ale doceniam odwagę wspominania o takiej rzeczywistości publicznie.

P. Aleksandra nawiązuje do swoich poprzednich wypowiedzi, w których wskazywała jak promowana obecnie w Kościele koncepcja w powszechnego zbawienia (pustego piekła) podmywała jej wiarę w sens życia w zakonie kontemplacyjnym.

Nie będąc żadnym ekspertem ani autorytetem chciałabym jednak zwrócić uwagę na pewien istotny szczegół, który entuzjaści ustawowo zagwarantowanego zbawienia ignorują - doświadczenia mistyków. Te wybrane, niezwykłe dusze zbliżając się do Boga niewymownie cierpią, gdyż w świetle jego absolutnej dobroci, piękna i prawdy coraz dokładniej widzą swoją słabość i grzech. Dla zwykłego zjadacza chleba święty udręczony swoimi grzechami wydaje się hipokrytą, jak doskonała piękność żaląca się przed brzydulami na wyimaginowane niedociągnięcia swojej oszałamiającej urody. 

Jeżeli najlepsi, najświętsi z nas potrzebują wieloletniego oczyszczenia, żeby móc dostąpić zjednoczenia z Bogiem, to co z nami, przeciętnymi chrześcijanami? Obawiam się, że to nie Bóg w swojej surowej sprawiedliwości "skazuje nas na czyściec (lub piekło)", tylko nasz stan duchowy sprawia, że nie bylibyśmy w stanie znieść owego absolutnego piękna, dobra i prawdy. W Starym Testamencie, każdy, kto ujrzy Boga musi umrzeć, przepaść bytowa między stwórcą, a stworzeniem jest zbyt ogromna. To tak jakby chcieć dotknąć Słońca. Słońce umożliwia życie na Ziemi, ale możemy oglądać je tylko z wielkiej odległości. Nie jest to doskonała metafora, bo nie uwzględnia faktu, że współpracując z łaską mamy wpływ na swój stan. Może ptak, który musi najpierw nauczyć się latać, żeby upajać się szybowaniem po niebie lepiej oddaje istotę sprawy.

sobota, 9 stycznia 2021

Anja Rubik walczy z pornografią

Dziś  rano obudziłam się z niejasnym i niewygodnym poczuciem, że bardzo skrzywdziłam Anję Rubik moim pierwszym wpisem na temat okładki Vogue. Co więcej, nareszcie znalazłam właściwą interpretacji obu jej wersji układającą się w spójną całość:



Naprawdę trudno się z dzielną niewiastą nie zgodzić! Zaiste jest ona nieustraszoną wojowniczką o prawa kobiet, cokolwiek twierdziłyby aktywistki p. Lempart. ale to jeszcze nie koniec zaskoczeń!!!

Anja ewidentnie jest twarzą (i nie tylko) ruchu czystych serc, zaangażowaną w promocję wstrzemięźliwości seksualnej przed ślubem. Nie wierzycie? Zobaczcie co znalazłam w internecie!!!


Na tym zdjęciu pozuje (o ile dobrze zrozumiałam) ze swoim mężem Saszą Knezewicem (Kniaziewiczem?), za którego wyszła w dojrzałym wieku lat 35!!! Tak długo czekali! Naprawdę nie docenialiśmy tej dziewczyny!






piątek, 8 stycznia 2021

Coming out Anji Rubik jako antykomunistki

Z rozszyfrowaniem o co chodzi w drugiej okładce Vogue zawieszonej na płocie przy ul. Zielińskiego poszło mi znacznie łatwiej:



Anja Rubik okazała się antykomunistką, co musi wymagać sporej odwagi w zlewaczałym do immentu środowisku show businessu. Ponadto wyraźnie rozumie bliskie pokrewieństwo komunizmu i narodowego socjalizmu, co wyraża identyczny kolor obu symboli - czerwonej flagi i runy Sieg.

Muszę przyznać z zawstydzeniem, że nie miałam nigdy dobrego zdania o Anji Rubik, ale to radykalnie się zmieniło odkąd uświadomiłam sobie, co naprawdę chciała powiedzieć swoim zdjęciem. To dziwne, że zabrało mi to tak wiele czasu, skoro metafora jest tak przejrzysta. No cóż, na swoje usprawiedliwienie mam tylko ów  image anorektycznej celebrytki (z bardzo małym rozumkiem), jaki się do niej przykleił. Jakże niesłusznie!!!


Edukacja seksualna Anji Rubik

 Odwiedzając sklep z tkaninami na Zielińskiego (pod torami ) widziałam na płocie na przeciwko dziesiątki plakatów z okładką Vogue, a na niej gołą Anją Rubik, która pozując nago i w obcasach popiera tzw. "strajk kobiet". Wszystko w pozie i akcesoriach zdawało się nie pasować, do idei którą te wizerunki mają reprezentować. Rzecz męczyła mnie długo, aż w końcu znalazłam rozwiązanie zagadki. Te zdjęcia pierwotnie miały ilustrować podręcznik do edukacji seksualnej, której Anja Rubik jest entuzjastką. Na razie udało mi się zrekonstruować pierwszą lekcję na temat "Bezpieczny i niebezpieczny seks":


Widać wyraźnie, że modelka nie jest zwolenniczką aborcji i może dlatego tak bardzo naraziła się Marcie Lempart i innym aktywistkom, które zarzucają jej (jakże niesłusznie) kreowanie się na ich pomyśle.

Pomysł na podręcznik do edukacji seksualnej w tak atrakcyjnej szacie graficznej z niewielką ilością tekstu na pewno spodoba się dzieciom w wieku szkolnym, młodzieży i dorosłym.  Wszyscy oni będą mogli się zapoznać - tudzież skonfrontować swoje skromne doświadczenia - z seksem en vogue, jaki nosi się na światowych salonach. 

P.S.
Złośliwi, do których się nie zaliczam, twierdzą, że dwie następne lekcje wyglądają tak:



Ja jednak stanowczo odcinam się od tych frywolnych interpretacji, gdyż dojrzewa we mnie przekonanie, że Anja jest kimś innym niż myślałam





środa, 6 stycznia 2021

O ekspresowych mszach

 Nie wiem czy to "trynd" ogólnopolski, czy ograniczony wyłącznie do centrum Wrocławia, gdzie trudno - mimo mnogości kościołów - znaleźć taki, po wyjściu z którego (po mszy) człowiek nie jest zirytowany lub przygnębiony. Msza odprawiana w ekspresowym tempie, organista ścigający się sam ze sobą z wyraźną intencją zgubienia wiernych, przy czym zmieniający melodie, które wszyscy znają na takie, których nikt nie zna (łącznie z nim samym). Myślę, że to wyraźniej ukazuję istotę kryzysu Kościoła niż wszystkie skandale obyczajowe i finansowe razem wzięte. Naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że sami celebransi nie wierzą w sens tego, co robią. To trochę jak wizyta w kawiarni w PRLu - ty jesteś tam dla rozrywki, a obsługa w pracy, co bardzo wyraźnie okazuje. Ty przychodzisz na mszę niedzielną/ świąteczną/pasterkę z własnej woli, z potrzeby serca, w swoim czasie wolnym, a ksiądz i organista są w pracy, którą nie bardzo lubią i chcą skończyć jak najszybciej.

Dziś trafiłam do kościoła, który ma taką tradycję, że w Trzech Króli zamiast kazania śpiewa się kolędy. Organista zaczyna śpiewać w takim tempie, że nikt nie jest w stanie nadążyć, po czym milknie i tylko grzmoci energicznie w organy. Zdezorientowani wierni mruczą coś pod nosem każdy we własnym tempie. Zawzięłam się i śpiewałam głośno i wyraźnie, co mnie tak wyczerpało, że wciąż dzwoni mi w uszach z osłabienia.

Ktoś może powiedzieć, że powinnam skakać z radości, że mam dostęp do sakramentów kiedy tylko zapragnę i będzie miał rację. Nie mniej owo PRL-owskie podejście do sprawowania liturgii dobrze na przyszłość nie wróży...

niedziela, 3 stycznia 2021

Polewka Habakuka, czyli o cudach i woli Bożej

Wspominałam już na tym blogu, że wyrzucony niedawno z zakonu paulinów o. Augustyn Pelanowski OSPPE uratował mi niegdyś życie nic o tym nie wiedząc. Dla jasności nadmienię, że nie znam człowieka osobiście, widziałam go parę razy w różnych sytuacjach i nie zrobił na mnie dobrego wrażenia, natomiast nagranie jego rekolekcji odtwarzane codziennie, nawet po kilka razy, przeprowadziło mnie przez bardzo ciężki kryzys.

Najbardziej pomocny był wątek Daniela w jaskini lwów. Oto Daniel znalazł się za sprawą Nabuchodonozora w jaskini lwów, które wprawdzie go nie atakują, ale mogą to w każdej chwili uczynić. To dobra metafora długotrwałego napięcia i skrajnie niepewnej sytuacji. Dla wielu brzmi znajomo. Co robi Pan Bóg w odpowiedzi na modlitwę proroka? (Nie pamiętam nawet czy została wypowiedziana) Ano wysyła swego anioła do Habakuka (nie tego od księgi Habakuka), który niesie polewkę pracującym na polu (o ile dobrze pamiętam). Anioł chwyta go za włosy i przenosi (100 mil?) do Babilonu razem z rzeczoną polewką, aby nieszczęsny Daniel mógł się posilić, po czym odstawia w strony rodzinne.

Daniel nakarmiony polewką Habakuka dalej musi siedzieć w jaskini lwów tak długo, aż uwolni go ten, kto go tam wtrącił, czyli król Nabuchodonozor.  Taka interpretacja pozwala zauważyć, że często nieznośna sytuacja, w której jesteśmy po prostu ma trwać określony czas. Aż coś zrozumiemy, aż radykalnie zmieni się sytuacja dookoła, albo aż ktoś inny zmieni zdanie. Jeśli się usilnie modlimy, Bóg nie zmienia naszego położenia, tylko przysyła pocieszenie - polewkę Habakuka - i zostawia nas nieco pokrzepionych w dokładnie tej samej jaskini, o uwolnienie z której modlimy się dniem i nocą.

Zawsze mnie zastanawiało, że wiele lat a nawet dekad modlitwy, dziesiątki nowenn, wyżłobienia uczynione kolanami w klęcznikach wszystkich okolicznych kościołów nie porusza nic, zupełnie nic, a czasem jedna myśl na obrzeżach świadomości potrafi mieć natychmiastowy skutek i to przekraczający najśmielsze oczekiwania...

Pod koniec listopada wyrzuciłam zwiędłe chryzantemy z kamiennej wazy na grobie mojego ojca. Zastanawiałam się czy zorganizować jakąś dekorację na czas zimy czy nie. Myślałam o własnoręcznym zrobieniu jakiegoś prostego stroiku z tego co znajdę w domu, ewentualnie wzbogaconego jakimś niedrogim zakupem. Wszystko co widziałam na straganach wokół cmentarza wydawało mi się brzydkie i drogie. Zniechęcona porzuciłam swój projekt. Kiedy wychodziłam bocznym wyjściem kątem oka dostrzegłam wypasiony wieniec owinięty w folię i przyozdobiony czarno-złotą wstążką.  Wydawał się całkiem nowy, a ktoś położył go na ziemi w pewnej odległości od śmietników. Cofnęłam się więc, a upewniwszy, że nikt nie patrzy pochwyciłam zdobycz i zaniosłam na wspomniany grób.

Błahość tego wydarzenia może kogoś zirytować, ale dla mnie ma swoją wymowę. Sprawa wydawała się tak mało istotna, że nie wystosowałam żadnej modlitwy, ani nawet westchnienia w tej intencji. Znajdę coś - dobrze, nie znajdę - też dobrze. A oto zamiast prostego stroika ze starej sztucznej choinki mam wypasiony, profesjonalny wieniec, za który musiałabym zapłacić co najmniej stówę.

Natomiast moja niepewna sytuacja zawodowa i życiowa mimo długotrwałych modlitw nie zmienia się.