niedziela, 29 października 2017

O niedzielnej porcji demagogii u wrocławskich dominikanów

Wygląda na to, że moja działalność na blogu ogranicza się ostatnio do recenzowania niedzielnych mszy u dominikanów. Na wstępie chciałam zaznaczyć, że wybrałam sobie ten kościół przed laty, w czasach kiedy wielu posługujących tu dzisiaj zakonników nie było jeszcze na świecie, albo raczkowali i często-gęsto moczyli pieluchy. Chodzę na określoną godzinę, kiedy odprawia ten z ojców, który najmniej działa mi nerwy. Jako osoba skłonna do gniewu bardzo dbam, żeby nie narażać się na pokusę do tego grzechu. Niestety niespodzianki się zdarzają i czasem jestem zmuszona do wysłuchiwania nauk wyznawców Gazety Wyborczej, Fundacji Batorego i zbliżonych środowisk. Dziś właśnie taka sytuacja miała miejsce i wygląda na to, że nie zaznam spokoju dopóki nie odpowiem na to, czym mnie dzisiaj uraczono w ramach kazania.

Ojciec przeor zauważył na wstępnie, że ludzie są piękni, a kochanie ich jest łatwe i naturalne. Nie należy ich dzielić na swoich i obcych, no bo po czym poznamy, że ktoś jest swój? Przepytamy go z poglądów? Wykonamy badania genetyczne?

Ten problem, proszę Ojca, jest wyłącznie teoretyczny. Gdybym ja zadzwoniła na furtę i powiedziała, że jestem jedną z tych pięknych osób, które tak łatwo kochać, a właśnie nie mam pracy ani pieniędzy na czynsz, a poszukiwanie prawdy i dzielenie się owocami kontemplacji jest tym o czym zawsze marzyłam jaką bym dostała odpowiedź? Prosty komunikat w stylu  "sp..............j nie jesteś nasza" wygłoszony bez zbytnich ceregieli.

Myślę, że z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, ze dla większości dominikanów swoi to w pierwszej kolejności inni dominikanie, rodzina i przyjaciele, czasem starannie wyselekcjonowani znajomi z  duszpasterstw związanych z zakonem. Wierni w kościele już do swoich się nie zaliczają głównie ze względu na niski status socjo-ekonomiczny i towarzyski. Mają też inne wady jak święcenie pokarmów w Wielką Sobotę, modlitwa na różańcu i temu podobne abominacje. Wyjątkiem są ludzie w stylu Marcina i Katarzyny P. z Gdańska. Niedawno słuchałam zeznań Jacka Krzysztofowicza przed komisją sejmową. Na pytanie o powód  ponadstandardowej zażyłości z parą oszustów odpowiedział, że jego praca na tym polegała "żeby spotykać się z ludźmi". Posłom z komisji opadły szczęki, gdyż jako (w większości) praktykujący katolicy nigdy takiego zaszczytu nie dostąpili, ani o niczym podobnym nie słyszeli.

Następnie o. przeor skontrastował ze sobą przyjmowanie obcych i modlitwę na różańcu, po odmówieniu której - jak się dowiadujemy - czujemy przyjemne ciepło. Pozazdrościć! Ja zwykle chwytam za różaniec jak za  broń duchową przeciw bytom nieprzyjaznym człowiekowi. Uczucie przyjemnego ciepła nigdy tej działalności nie towarzyszy - to raczej ciężka walka na śmierć i życie.
Jeśli natomiast miała to być aluzja do akcji "Różaniec do granic", to jak rozumiem odmówiony  przez "nie swoich"( tylko ten dokuczliwy motłoch święcący pokarmy w Wielką Sobotę, glosujący nie tak jak trzeba itp.) nie ma żadnych dobroczynnych skutków. Co innego jak modlą się wtajemniczeni bracia dominikanie...

Mam wrażenie, że o.przeor po prostu inaczej definiuje swoich i obcych. Swoi w tym rozumieniu to ulubieńcy naszych przyjaciół czyli Fundacji Batorego (finansowanej przez Sorosa) i innych opiniotwórczych gremiów, a wierni w kościele to zdecydowanie nie swoi, a nawet głęboko obcy. W hierarchii nieskończenie niżej od zakonników - stąd wyraźna pogarda i połajanki - dziennikarze GW, TVN itp. to równi statusem. Moralność jak wiadomo obowiązuje tylko pomiędzy równymi.

Ja jednak z nizin mojego podlejszego statusu socjo-ekonomiczno-towarzyskiego ośmielę się zauważyć, że podobnie jak były o. Krzysztofowicz nie poznał się na bezwstydnym oszustwie Marcina i Katarzyny P. , ojciec przeor może być w błędzie co do operacji "uchodźcy". Nie wierze, że ojciec nie wie, ze Syryjczyków jest wśród nich 5%, że syryjscy chrześcijanie, sprowadzeni przez fundację Estera, uciekli do Niemiec pod osłoną nocy, w poszukiwaniu wysokiego socjalu, że intencje tych ludzi są otwarcie wrogie, że są niebezpieczni dla słabszych i bezbronnych - kobiet i dzieci itp. Porównywanie ich do Chrystusa jest bluźnierstwem i demagogią. Swoją drogą Jezus powiedział Syrofenicjance, że przyszedł tylko do swoich, ale zgodził się, że i ona może ewentualnie skorzystać z okruszków które spadły z ich stołu. Niedobrze jest odebrać pokarm dzieciom, a dać go psom - tak rozumiał ordo caritatis.

Proszę się nie dziwić, że my ciemny motłoch zapełniający kościoły (także w Wielką Sobotę z naszymi obrzydliwymi jajami), bardziej litujemy się nad gwałconymi kobietami niż współczujemy tym wszystkim turystom socjalnym z Bangladeszu, których ściągnął Soros (obietnicą domu, samochodu i blondynki za fryko)  w celu unicestwienia narodów i kultury europejskiej.

Nie wiem czy Jacek Krzysztofowicz jest tak nieskończenie naiwny jakby to wynikało z jego zeznań, nie wiem czy o. przeor jest tak nieskończenie naiwny jakby wynikało z jego dzisiejszego kazania.
Czuję jednak niewypowiedzianą ulgę na myśl, ze polityką emigracyjną zajmują się w Polsce ludzie zdecydowanie bardziej przytomni.