sobota, 31 stycznia 2015

O nieprzetłumaczalności doświadczeń

Nieprzetłumaczalność doświadczeń mnie dzisiaj obaliła. Jako osoba prostolinijna mówię tak szczerze jak potrafię, sądząc po odpowiedzi albo nie zostałam zrozumiana, albo ja nie rozumiem tego co usłyszałam.

Może właśnie dlatego zdani jesteśmy na przypowieści, obrazy, metaforę poetycką i pieśni.
W świętych tekstach jest tego pełno, ale czy w taki sposób można się komunikować z innymi ludźmi? Bardzo wątpię. Doświadczenia do pewnego stopnia pozostają nieprzetłumaczalne, mówimy o czymś zupełnie innym tymi samymi słowami.

Z drugiej strony kiedy kiedyś napisałam tekst o doświadczeniu, które dzielę z wieloma innymi ludźmi i jakimś niebywałym trafem został opublikowany, dostałam masę listów z podziękowaniami.
Czy te osoby podłożyły własną treść pod moje słowa, czy odnalazły w nich swoja historię?


środa, 28 stycznia 2015

O Bogu, którego znam

Podczas najintensywniejszej fazy kryzysu wieku średniego, któremu towarzyszył kryzys życiowy (utrata pracy, brak środków do życia) słuchałam codziennie od nowa konferencji ojca Pelanowskiego OSPPE.
Najbardziej zapamiętałam tę o Danielu w jaskini lwów. Pelanowski zwrócił uwagę, że Bóg nie wyciąga go z tej niebezpiecznej sytuacji tylko posyła mu pocieszenie w postaci proroka Habakuka i jego polewki (po którego wysyła anioła, aby go przeniósł  za włosy do Babilonu).
Z jaskini lwów wyciąga go ten, kto go tam wtrącił - Nabuchodonozor. Można domniemywać, że gdyby nie to, Daniel siedziałby tam ad mortem usrandum pocieszany od czasu do czasu przez drobne, nic nie zmieniające w jego położeniu pozytywne zdarzenia.
Porównanie jaskini lwów do sytuacji rodzinnej wielu osób też się w tej konferencji pojawiło.

Tak właśnie działa Bóg, którego znam - nic nie zmienia w koszmarnej sytuacji choćbyśmy się nie wiem jak modlili i nie wiem jak próbowali ją zmienić - tylko od czasu do czasu przesyła pocieszenia, które podtrzymują nas na duchu, abyśmy mogli wytrwać.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

O "kłóceniu się" z Bogiem

Wczoraj portal Fronda zamieścił fragment nauki ks. Pawlukiewicza o tzw. "kłóceniu się z Bogiem". Sądząc po specyficznej manierze (bardzo trudnej do zniesienia dla mnie) nauka była przeznaczona dla młodzieży, której tzw. "relacja z Bogiem" polega na uczestnictwie w niedzielnej eucharystii i odmawianiu modlitw ułożonych przez kogoś innego. Przykładowa trudność, która wymagałaby ewentualnego "kłócenia się" z Bogiem to nuda podczas mszy św.

Ks. Pawlukiewicz przytoczył także opowieść pewnego księdza z Wrocławia, który podczas swego nocnego czuwania w katedrze, był świadkiem modlitwy siostry zakonnej, która przeżegnawszy się pobożnie zaczęła wykrzykiwać w kierunku krucyfiksu: "Ty Żydzie! Żebyś mi to do jutra załatwił i żeby to była ostatnia taka (trudna) sprawa! Cały klasztor się ze mnie śmieje!" (cytuję z pamięci).

Nie mam najmniejszego zamiaru wyzłośliwiać się nad popularnym kaznodzieją, ani negować potrzeby uświadamiania jakiejś grupie ludzi, że mogą się inaczej modlić niż dotychczas. Nic jednak nie poradzę, że tego typu nauki budzą we mnie sprzeciw z dwóch powodów.

Po pierwsze: jeśli (młodzi) adresaci tego kazania do tej pory nie byli w sytuacji, kiedy modlitwa, wołanie czy wręcz wycie do Boga, sama wyrywa się z serca, a nawet z każdej komórki ciała, to należy im po prostu zazdrościć, że nigdy nie byli w potrzebie. Kiedy walec życia się po nich przejedzie będą wołać nie mniej szczerze i dosadnie niż owa siostra zakonna z katedry. Wielu z nich będzie miało chęć wygrzmocić Boga niczym patriarcha Jakub anioła, a część zrobi to zastępczo na Biblii, krzyżu czy innym świętym wizerunku. O to jestem dziwnie spokojna.

Istnieje wprawdzie grupa młodych ludzi i to całkiem spora, która ma w życiu poważne i najczęściej niezawinione problemy z racji np. patologii rodziny i ich wołanie do Boga raczej jest bardzo szczere, ale często całkowicie nieskuteczne. Tylko ta akurat grupa nie tylko nie jest targetem duszpasterstwa młodzieży, ale wręcz personae non gratae, bowiem w duszpasterstwie owym - jak napisał pewien dominikanin w wdrodze - nie ma miejsca dla pokręconych nastolatek (czy nastolatków też?). Trafiają więc nieszczęśni do sekt, albo grup praktykujących wszystkie odmiany New Age, gdzie dodatkowo narażeni są na niebezpieczeństwa natury duchowej.



Po drugie  i znacznie ważniejsze: czy wykrzykiwanie naszych racji przed Bogiem rzeczywiście nas do niego zbliża? Oczywiście można przywoływać przykłady biblijnych patriarchów i proroków, ale co jeśli nasze własne doświadczenie tego nie potwierdza? Co jeśli modlitwa pełna gwałtownych emocji, błagania, rozpaczy, desperacji trafia w próżnię lub odbija się od muru? Co jeśli zawsze pozostawia dojmujące wrażenie, że Boga tam nie ma albo, że nie ma takiego Boga? Takie doświadczenie jest dość powszechne i opisane w literaturze przedmiotu.



Oczywiście Jakub grzmocący anioła nawet kiedy pojął, że walczy z Bogiem, Jonasz, który się obraził, ze Niniwa została ocalona czy wspomniany przez ks. Pawlukiewicza Eliasz, który dość miał zapowiadania nieszczęść, to niewątpliwie malownicze przykłady działające na wyobraźnię, także moją. Chcę jednak powiedzieć, że antropomorfizowanie Boga mówienie o relacji, kłóceniu się itp. może być zwodnicze. Bóg jest inny, jest tajemnicą, modlitwa jest raczej trwaniem przed tą tajemnicą niż dialogiem. Odpowiedzi na nasze modlitwy na ogół nie widzimy. To co bierzemy za natchnienie Ducha Św. niekoniecznie nim jest. Bóg jest gdzieś indziej niż myślimy, gdzieś indziej niż do niego wołamy. Do kłócenia się potrzeba dwojga, a Bóg nie bierze w tym udziału (takie jest moje doświadczenie).



sobota, 24 stycznia 2015

O tęsknotach, pragnieniach i powołaniach

Któryś z wielkich angielskich nawróconych ubiegłego wieku chyba G. K. Chesterton (albo C.S. Lewis) napisał o powołaniu (czy tez roli) kobiety, że w przeciwieństwie do mężczyzny musi umieć mnóstwo różnych rzeczy (ugotować obiad, urządzić estetycznie mieszkanie, coś uszyć, wyhaftować, zrobić na drutach, opowiedzieć dziecku bajkę czy pomóc w nauce), ale w żadnej z nich nie musi się specjalizować. Nie będę wypowiadać się za inne kobiety, ale jest to prawda o mnie - jestem właśnie takim kimś, ale jako osoba niezamężna, żeby zarobić na swoje utrzymanie muszę udawać specjalistę od czegoś z efektem jak w poprzednim wpisie. Z kolei istnieje ileś tam sfrustrowanych kobiet, które chciałyby poświęcić się pracy zawodowej, a przez jakiś czas, ze względu na małe dzieci, nie mogą.


Bardzo nie lubię słowa powołanie być może dlatego, że słyszę je używane w tak różnych znaczeniach, często nie dających się pogodzić, że straciło dla mnie sens. Trudno jednak takie pojęcie całkiem wyeliminować myśląc na przykład o życiu pustelniczym.


W pierwszy dzień Bożego Narodzenia weszłam wieczorem do kościoła Bożego Ciała przed wieczorną mszą. Był względnie pusty nie licząc rodzin i turystów wpadających raz po raz, żeby obejrzeć szopkę. Czułam wielki pokój i bezpieczeństwo podszyte ową subtelną radością, która jest nam dana z okazji wszelkich świąt, kiedy to mówiąc słowami Stinissena, możemy się cieszyć radością Boga (bez względu na okoliczności naszego życia). Uświadomiłam sobie po raz kolejny, że właśnie w takich chwilach w pustym kościele, na pustej plaży, czy pustym szlaku gdzieś wysoko w górach czy dowolnych okolicznościach przyrody, które pozwalają na pogrążenie się w kontemplacji czuje się prawdziwie i dogłębnie szczęśliwa. Czy to wskazuje na jakieś powołanie czy zupełnie nie. Czy to efekt introwersji, słabego przystosowania do życia w stadzie czy jeszcze czegoś innego?


To jest moje wielkie pytanie: czy fakt, ze mamy do czegoś talent, predylekcję czy pragnienie znaczy, że do tego właśnie zostaliśmy powołani? Czy też zostajemy powołani wbrew naszym zdolnościom, pragnieniom i naturalnym dyspozycjom? Czy fakt, że lądujemy w jakiejś sytuacji oznacza, że to właśnie jest nasze powołanie czy po prostu wynik różnych okoliczności, w tym naszych decyzji i zaniechań.


Czy sfrustrowana żona i matka, która nie może poświęcić się karierze zawodowej i samotna kobieta marząca o własnej rodzinie to przykłady minięcia się z powołaniem czy wręcz przeciwnie typowe reakcje na swoje powołanie? ( A może owe sfrustrowane matki produkują samotne córki? Czy są wtedy narzędziem Boga czy wręcz przeciwnie?)

A co z introwertykiem marzącym o życiu pustelniczym,  nie mając nawet swojego pokoju? Czy to pragnienie jest od Boga czy jest to po prostu chęć ucieczki przed światem?

Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań, a te które słyszałam nie satysfakcjonują mnie.
Niezależnie od tego wyznam, że tęsknię za życiem pustelniczym takim, jak sobie je wyobrażam - za byciem w obecności Boga całą dobę, za prostotą i pokojem, za wyrzeczeniem się świata i jego obłędu.


Z drugiej strony pamiętam, że jako młoda osoba tęskniłam za miłością, które to pragnienie nie tylko się nie spełniło, ale spowodowało wiele szkód w moim życiu. Ewidentnie pragnień i tęsknot nie można uznać za najwłaściwszych przewodników, a więc co można?

Dlaczego w ogóle mamy jakieś pragnienia? Moje doświadczenie wskazuje, że jest ktoś, kto bardzo się nimi interesuje, a nie ma wcale na myśli naszego dobra.


Może po prostu należy przyjąć, że czegokolwiek wydaje nam się, że pragniemy, w istocie pragniemy Boga i nic poniżej tego. Może nie powinniśmy nigdy w koncentrować się na przedmiocie pragnienia tylko na samym fakcie. Może w zdaniu: pragnę miłości, samotności czy czegokolwiek innego tylko słowo pragnę jest istotne, a reszta to zmyła, zaproszenie dla wiadomo kogo, żeby wiedział czym nas zwodzić.




piątek, 23 stycznia 2015

O uczeniu się gry na fortepianie podczas koncertu

Ktoś mądry powiedział, że życie jest jak uczenie się gry na fortepianie podczas koncertu.
Moje życie, a zwłaszcza ostatnie doświadczenie zawodowe - debiut w charakterze tłumacza ustnego - potwierdza tą prawdę w całej rozciągłości.
Tłumaczenie pewnej konferencji na temat służby zdrowia było balansowaniem na granicy - moja znajomość słownictwa specjalistycznego jest dokładnie żadna - ale ratowała mnie przytomność umysłu, nawyk jakoś sobie radzenia, dobrze ustawiony głos i pewien dystans do siebie.
Ulga, że to przeżyłam była szczera.
Miałam jeszcze dość zdrowego rozsądku, żeby wycofać się z zaproponowanej mi obsługi pewnego polsko-izraelsko-niemieckiego sympozjum. W programie było tłumaczenie symultaniczne iluś tam referatów, czego w życiu nie robiłam i nie umiem nawet sobie wyobrazić jak to jest możliwe!
Niestety skusiłam się na występ na wieczornym przyjęciu w ramach tejże imprezy i zostałam skonfrontowana z  traumą o wiele większą - musiałam tłumaczyć wystąpienie prezydenta obok profesjonalistki, przy której moja amatorszczyzna była widoczna w całej rozciągłości (mimo, że nie popełniłam żadnych rażących błędów).



Żeby było weselej owa osoba była mniej więcej młodsza ode mnie o połowę, ale jej doświadczenie zawodowe i biegłość były zaiste imponujące. Powiedziała mi potem, ze tłumaczenie symultaniczne jest jak jazda na rowerze, póki tego nie umiesz wydaje się niemożliwe, ale w którymś momencie to łapiesz i jedziesz. W jej przypadku zajęło to około trzy miesiące ćwiczeń w kabinie na uniwersytecie pod opieka profesora.  Pozazdrościć!

niedziela, 18 stycznia 2015

O utraconej niewinności

Wróciłam  właśnie z Hobbita - ostatniej części (Dzięki Bogu!) i pominę rzecz całą miłosiernym milczeniem. Nieszczęsny Tolkien przewracałby się w grobie, a ja siedziałam na przemian znudzona i zażenowana. Zwrócił moją uwagę tylko jeden szczegół - Metro Goldwyn Mayer i Warner Bros w czołówce. Nie wiem czy to wszystko wyjaśnia, ale nie wykluczone, że tak. Jakoś tak jest , że w rękach pewnych ludzi (dysponujących ogromnymi środkami) z Bożego Narodzenia zostają jingle bells, a z Tolkiena monstrualne orki z trupią czaszką na przyrodzeniu.

Chciałam natomiast napisać o zupełnie innych filmach, których twórcy na szczęście dysponowali o wiele skromniejszymi środkami więc zadbali przede wszystkim o jakiś sensowny scenariusz. Pierwszy to My Little Princess Evy Ionesco - opowieść o matce uważającej się za artystkę (fotograficzkę) i używającej swojej córki (na oko lat ok.10) do erotycznych fotografii, okradając ją tym samym z normalnego dzieciństwa i rujnując jej życie już na starcie. Przemiana normalnej, ładnej, świeżej dziewczynki w małą kokotę o tlenionych lokach, ciężkim makijażu, wyzywającym stroju i takimż sposobie bycia jest dla wrażliwszego widza po prostu bolesna, tym bardziej, że film jest oparty na prawdziwej historii. Dziewczynka na szczęście w którymś momencie się buntuje, ale ukradzionej niewinności i dzieciństwa nikt jej już nie zwróci.

Ten mroczny obraz kontrastuje z moim serialem odstresowującym Road to Avonlea ( 4 sezon) na podstawie opowiadań Lucy Maud Montgomery. Scenarzyści zapewne dodają swoje 5 albo nawet 10 groszy tu i ówdzie, ale postacie, nastrój i wartości, którymi się kierują pozostają w związku z literackim pierwowzorem i to decyduje o atrakcyjności całego przedsięwzięcia. Atrakcyjny dla widza jest świat uporządkowany w przejrzysty sposób: dorośli są dorośli, dzieci są dziećmi, nawet jeśli niektóre z nich wcześnie muszą zarabiać na swoje utrzymanie. Ich niewinność jest uszanowana.



Właśnie zestawienie tych dwóch filmów uświadomiło mi dogłębnie, co współczesny świat wyrabia z dziećmi - na podobieństwo zaburzonej matki z My Little Princess odziera z niewinności i zamienia w zużyte kokoty zanim osiągną jakąkolwiek dojrzałość psychiczną.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

O stadzie i wspólnocie

Profesor Zybertowicz w swoich wykładach dla środowisk patriotycznych zawsze mówił o konieczności zjednoczenia bardzo wielu drobnych inicjatyw medialnych w większe byty, rozrzuconego archipelagu polskości w zwarty kontynent. Zawsze też przy tej okazji wskazywał co - jego zdaniem - jest główną przyczyną trudności w realizacji tego jakże słusznego postulatu - ego organizatorów, dla których własna pozycja jest ważniejsza niż sprawa, której rzekomo pragną służyć.

Na tym właśnie według mojego rozumienia polega wspólnota - jest rzeczywiście otwarta na wszystkich, którzy pragną służyć jakiejś sprawie, wokół której jest zorganizowana. Jeżeli ktoś nawraca się i przyjmuje chrzest, to automatycznie jest włączony do Kościoła. Jeżeli natomiast przychodzi do jakiejś grupy działającej przy parafii to często zdarza się, że owszem słyszy słowa o przyjęciu, ale wszystkie inne sygnały świadczą o czymś wręcz przeciwnym.
Zwykle dzieje się tak dlatego, że ta grupa nie jest wspólnotą, za którą się podaje, tylko krypto-watahą (albo jawną watahą w najbardziej skrajnych wypadkach). Osobnik alfa ma władzę absolutną i jeśli przybysz mu się nie spodoba (albo poczuje się zagrożony) całe stado pogoni go zgodnie. Jeżeli  zaakceptuje, wszystkie podległe osobniki rozglądają się nerwowo czy przypadkiem nie wygryzie ich z zajmowanej pozycji. Wataha czasem przyjmuje obcego wilka, ale wyłącznie na pozycję omega.



Podałam przykład jakiejś grupy przykościelnej gdyż kontrast między etykietą a rzeczywistością jest niezwykle rażący, ale zjawisko dotyczy bardzo wielu (jeśli nie większości) innych środowisk.
Zastanawiałam się niedawno, co powiedziałby misjonarz stadu wilków, gdyż nie mogłam sobie wyobrazić jak Bóg mógłby przemienić watahę. Oczywiście w przypadku prawdziwych wilków (canis lupus) pytanie pozostaje otwarte, natomiast w przypadku stada ludzkiego myślę, że najbardziej prawdopodobne jest, że przemieniłby je we wspólnotę zorganizowaną wokół jakiegoś dobra, nieporównywalnie większego niż własna pozycja jego członków. Zapragnęli by niechybnie się tym dobrem dzielić - nie tylko przyjmować zainteresowanych, ale wręcz szukać ich po okolicy i pozyskiwać dla drogiej im sprawy.




Bawiłam onegdaj w pewnym domu rekolekcyjnym w górach i dokładnie w tym samym czasie przebywała tam grupa Odnowy w Duchu Świętym z pobliskiej miejscowości. Ku mojemu szczeremu zaskoczeniu przyjęła mnie z autentyczną życzliwością i zainteresowaniem (choć nie podjęłam żadnych działań, aby się do nich przyłączyć). Podejrzewam, że stało się tak dlatego, że było tam kilkoro rzeczywiście nawróconych ludzi, którzy niczym drożdże powodowali wzrost całego towarzystwa, a ja miałam szczęście na nich trafić.

Jako prawa introwertyczka najczęściej czuje się szczęśliwa kiedy jestem sama, ale kiedy przypominam sobie wszystkie dobre chwile spędzone z ludźmi, to zawsze była to grupa, która nie miała struktury watahy. Nie było tam nigdy nikogo wyraźnie dominującego (chyba że z mocy sprawowanej funkcji), nie było walki o pozycje, podgryzania, intryg. Jak to możliwe? Sama nie wiem.Czy byli to specyficzni ludzie - indywidualiści o słabym instynkcie stadnym? Może nie było żadnej nagrody do wygrania? Może mieliśmy wszyscy socjalizację w dolnej granicy normy i woleliśmy się komunikować słownie niż za pomocą sygnałów niewerbalnych - wymiany znaczących spojrzeń i wydymania ust? A może był to po prostu dzień łaski od Pana, żeby człowiek nie zwątpił ze szczętem w możliwość istnienia grupy ludzi, która nie jest stadem?

niedziela, 11 stycznia 2015

O miłości i instynkcie stadnym

Miłość w swoim zamyśle szczerze mnie zachwyca. Wśród populacji ludzkiej istnieją osoby płci przeciwnej kompatybilne ze sobą. Ich związek gwarantuje optymalne potomstwo. Natura wyposażyła je w system sygnałów wzrokowych, słuchowych, węchowych i każdych innych, aby mogli się rozpoznać. Można widzieć w tym coś w rodzaju powołania, jeśli do kogoś takie pojęcie przemawia, projekt Boga, aby ci właśnie się spotkali. "Stworzeni dla siebie" jest wprawdzie lekko irytującą i nadużywaną frazą, ale nieźle oddaje istotę rzeczy.



Zakochanie, a później dojrzała miłość ułatwia im podjęcie trudu wychowania potomstwa itp. Mistycy widzą w takiej miłości obraz Boga i zapewne mają rację.

Nie jest dla mnie jasne czy istnieje dla każdego człowieka taka kompatybilna osoba płci przeciwnej, To było trudne do wykonania w populacji, gdzie nie zabija się dziewczynek, ponieważ jest ich zwykle więcej niż chłopców. A może istnieje ileś możliwych względnie dobrych zestawień dla każdej osoby i nawet owdowiali małżonkowie za kolejnym razem mogą spotkać tzw. szczęście w miłości. Czy istnieje zestaw genów bardziej uniwersalny, który ma duże możliwości łączenia się wieloma innymi, (coś jak typowy numer buta, albo ubrania) i mniej typowy, kompatybilny z niewielką ilością specyficznych  zestawów?



A może cały ten biologiczny aspekt miłości jest nieistotny i miłość jest darem Boga danym niezależnie od naszej genetycznej kompatybilności lub jej braku? Może ważniejszy jest aspekt psychiczny - kompatybilne traumy i kompleksy?
Zarówno w ujęciu "biologicznym" jak i "psychologicznym" miłość powinna zawsze być wzajemna, a nie jest!

Nie wiem czy ktoś zna odpowiedzi na te pytania, ja na pewno nie.



Wiem natomiast na pewno, że idea miłości, tęsknota za miłością jest niezwykle płodna w literaturze i sztuce i te literackie przykłady pozwalają nam często zrozumieć czego naprawdę szukamy pod postacią miłości.
Oczywistym jest, że tęsknota za miłością jest w istocie tęsknotą za Bogiem - tak bywała interpretowana poezja trubadurów. Myślę, ze rzecz jest dość oczywista i przynosi nam zaszczyt.
Mniej zaszczytna, choć zrozumiała, jest natomiast tęsknota za wysokim statusem społecznym w przebraniu miłości.
Kopciuszek chce pójść na bal i zobaczyć księcia, a nie  na zabawę ludową, żeby spotkać chłopca z sąsiedniej ulicy grzmoconego regularnie przez złego ojczyma. Waniusza Duraczok poślubia carównę czy wręcz córkę księżyca, która nawet nie jest w jego typie ( "w pasie cienka na trzy cale i rumieńców nie ma wcale") a nie jakąś pulchną i rumianą dziewoję z sąsiedniej wsi, najmłodszą z rodzeństwa jak on sam.
Oczywiste jest, że te bajkowe nierówne małżeństwa są po prostu wyrazem tęsknoty za lepszym życiem, zrozumiałej u osób traktowanych przez otoczenie jako gorsze, upokarzanych i wykorzystywanych.

Moi koledzy z podstawówki wszyscy kochali się w klasowej królewnie czy w statusie i zamożności jej rodziców, która zapewniała jej wysoką pozycje w klasie? Założę się o każde pieniądze, że ten drugi wariant.
Z punktu widzenia biologii nie jest możliwe, że wszyscy byli z nią kompatybilni genetycznie, albo że psychicznie do niej pasowali.
Był jednak jeden wyjątek, który przywrócił mi wiarę w człowieka. Oświadczył, że on kochał się w Kleosi - chyba najbardziej obśmianej osobie wszechczasów z powodu niebywałej pretensjonalności i nadopiekuńczej matki, non stop ciągającej się za nią po szkole. Mam jednak podejrzenie, że czynnikiem decydującym w tym przypadku było wspólne resortowe pochodzenie i wynikająca z tego pozycja i poziom życia.

Jak widać miłość wśród ludzi tknięta jest rozdwojeniem jaźni - biologia wskazuje na możliwość dobrania wielu udanych związków dla większości (jeśli nie całej) populacji, socjologia precyzuje jeden mroczny przedmiot pożądania dla  całego stada - samicę/ samca alfa.

Wyznam, że o ile nie mam żadnych problemów z zaakceptowaniem w pełni biologicznego wymiaru naszego człowieczeństwa, to uważam się, że aspekt stadny sytuuje nas po prostu wśród zwierząt i to niekoniecznie tych sympatycznych.

Przez całe lata nie rozumiałam sytuacji, w których stawiało mnie życie np. dlaczego ludzie, którym nic złego nie zrobiłam atakują mnie z niewytłumaczalną agresją albo dlaczego zainteresowanie mężczyzn może wyrażać się w tak niezrozumiałych lub wręcz paskudnych zachowaniach, że nie wspomnę o młodzieży w szkole. Od momentu kiedy uświadomiłam sobie, że dla większości ludzi (i dla wszystkich grup) jedyną istotną informacją o nas jest nasza pozycja w stadzie i  jesteśmy traktowani odpowiednio do niej, wszystko stało się dla mnie jasne.

Najsmutniejsze jest, że ten ponury stadny wymiar ma wpływ na nasze życie prywatne. Znam przynajmniej kilka przykładów, kiedy młody człowiek wyraźnie zainteresowany konkretną dziewczyną zaniedbywał ją uganiając się za niuniami, które wydały mu się bliżej pozycji alfa. Był później nadzwyczajnie zdziwiony, że kiedy jej się z zaskoczenia oświadczył uznała to za wygłup i nie chciała z nim rozmawiać. Swój taniec godowy odtańczył przecież przed kimś innym.

piątek, 9 stycznia 2015

Kilka uwag o wzajemnej atrakcyjności

 
Kiedy zobaczyłam okładkę najnowszego W drodze, zanim cokolwiek przeczytałam, pomyślałam nieco zaskoczona, że numer będzie poświęcony homoseksualizmowi, ewentualnie narcyzmowi. Dopiero kiedy zorientowałam się co do zawartości, doszłam do wniosku, że w zamyśle autora ma to być para małżeńska.  Dlaczego identyczna postać reprezentuje mężczyznę i kobietę? Jedyna różnica to fason czapki i wzory na ubraniu mężczyzny. Po bardzo dokładnym przyjrzeniu się mężczyzna jest minimalnie szerszy na całej długości tułowia, a kobiecie wystaje kosmyk (krótkich) włosów spod nakrycia głowy. Jedyne rozsądne wyjaśnienie tego ekstrawaganckiego pomysłu, jakie mi się nasuwa, to że autor zainspirował się jakimś przewrotnym zdjęciem z okresu międzywojnia, lansującym styl chłopczycy.
 
W powieści Muriel Spark Girls of slender means, której akcja zaczyna się na początku II Wojny Światowej, jedna z bohaterek tak właśnie wygląda - jest całkiem płaska, nie ma bioder ani talii, i krótko ostrzyżone włosy. Nie narzeka jednak na brak powodzenia, bo jak twierdzi autorka, zawsze znajdą się mężczyźni, którzy tego właśnie szukają. Na potwierdzenie tych słów dziewczyna zachodzi niebawem w ciążę z jednym z takich mężczyzn i ma trudność z przeciśnięciem się przez niewielkie okno w dachu, aby uciec z płonącego (po nalocie) budynku.
 
Jednym z dowodów, że tacy mężczyźni rzeczywiście istnieją, a nawet współpracują z miesięcznikiem w drodze jest powyższa okładka.
 
Abstrahując od dziwnych kształtów istoty żeńskiej jeszcze bardziej niepokojąca jej identyczność z postacią męską - powstaje wrażenie, że mężczyzna całuje sam siebie. Ciekawe jest, że ma to być ilustracja do artykułów o seksie małżeńskim. Czy według autora atrakcyjność na tym polega, że możemy przeglądać się w sobie jak w lustrze i to swoje odbicie pieścić i całować?
 
Przyznam, że jest to dla mnie pomysł raczej zaskakujący, bo zawsze wydawało mi się, że to pewne istotne różnice, także anatomiczne, potęgują wzajemną atrakcyjność.
A może to ja jestem jakaś dziwna? Moje własne ilustracje  z pewnego figlarnego komiksu - osadzonego w jakiejś niejasnej przeszłości, gdzieś na północy -
wyglądają tak:
 
 
Mężczyzna na moich obrazkach nosi wprawdzie włosy do ramion, ale mam nadzieję, ze nikt go nie pomyliłby z kobietą
 
 
Zawsze wydawało mi się, że głównym tematem sztuki  erotycznej (w szerokim sensie tego słowa) jest kontrast między ciałem mężczyzny wyrażającym siłę, a ciałem kobiety pełnym miękkości i delikatności.
 
Męska siła i kobieca delikatność to oczywiście archetypy, a nie adekwatne opisy rzeczywistości, ale jakoś tak jest, że wyrugowanie ich z życia zabija pożądanie.
Opowiadał kiedyś jakiś seksuolog (czy nie Lew Starowicz?), że co prawda pary rozmaicie dzielą między siebie obowiązki, ale tak się zwykle dzieje, że kiedy kobieta pełni w rodzinie funkcje tradycyjnie męskie zaczynają się problemy w sypialni. Jeśli to prawda, raczej się nie dziwię.
 
 
 
 
 
 

czwartek, 8 stycznia 2015

O kobietach wojowniczkach i księżniczkach

Nie zamierzam się tym razem zajmować żadnym kłamliwym serialem, gdyż jak wiadomo tzw. filmy historyczne opowiadają nam zawsze wyłącznie o wyobrażeniach współczesnych na temat jakiejś epoki, są po prostu fantazjami projektowanymi wstecz dokładnie na tej samej zasadzie, co sielanki o greckich pasterzach i pasterkach w literaturze baroku, albo romantyczne powieści i poematy osnute na motywach średniowiecznych. W samym średniowieczu cykl legend arturiańskich był dokładnie tym samym - interpretacją odległej przeszłości na podobieństwo czasów autorom znanych z autopsji .Zjawisko jest stare jak świat.

Wrócę jednak do kobiet wojowniczek. Lagherta znana z Gesta Danorum Saxo Grammaticusa została wojowniczką z konieczności. Kiedy szwedzki król Fro najechał ziemie Siwarta  i pokonał go, wszystkie kobiety z jego rodu umieścił w burdelu celem upokorzenia. Na odsiecz swojemu dziadkowi ruszył Ragnar Lothbrok i wtedy wiele z owych kobiet, w męskim przebraniu, walczyło po jego stronie, a Lagherta wyróżniała się wielką odwagą i zawziętością w walce, kontrastującą z jej kruchą postacią.
Szczęścia w miłości raczej nie zaznała. Była wprawdzie krótko żoną Ragnara, ale ten szybko się z nią rozwiódł by móc poślubić Thorę, której wkrótce zrobił ten sam numer, aby dostać Aslaug. Swoją drogą to świetny komentarz do "wysokiej pozycji kobiety" w pogańskiej Skandynawii - nawet córkę króla można było bez ceregieli odesłać do ojca, jeśli na horyzoncie pojawiła się lepsza partia.

Sigrid Undset pisze w swojej pięknej opowieści o Vigdis i Viga-Ljocie osadzonej w schyłkowym okresie pogaństwa w Norwegii i Islandii o dziewczynie, która przywdziewa męski strój i bierze broń, aby pomścić śmierć swego ojca, Gunnara, ostatniego z rodu. Natomiast do zemsty na mężczyźnie, który ją zhańbił używa swego syna (który niestety jest również synem owego mężczyzny).

Nie wydaje mi się, że którakolwiek kobieta pozazdrościłaby owym literackim bohaterkom okoliczności, które pchnęły je do czynów zbrojnych. Każdy otoczony wrogością w końcu nauczy się walczyć, albo zginie, ale czy którakolwiek kobieta marzy o tym, by być otoczona od dzieciństwa wrogością?

Nawyk konfrontowania wroga w walce z bronią w ręku wyrabia szereg cech charakteru i nawyków raczej nieprzydatnych kobiecie jak prostoduszność, otwarte wypowiadanie swego zdania, obrzydzenie do manipulacji i kłamstwa, lojalność,  patrzenie prosto w oczy i uczciwe podawanie ręki. Wszystko teoretycznie bardzo piękne, ale w oczach mężczyzn raczej nie to, co chcieliby widzieć w kobiecie, stąd historie owych wojowniczek raczej nie kończą się happy endem.

 Wbrew temu, co sugeruje fantazja o wikingach wyprodukowana przez History Channel, kobieta wojowniczka nie jest i nigdy nie była ideałem, czy chętnie naśladowanym wzorcem kobiecości, tylko wytworem traumatycznych okoliczności życia, do których nikt nie tęskni. Każdy, a zwłaszcza każda kobieta tęskni za tym, aby dorastać otoczona miłością, przyzwyczajać się do tego, że być kochaną jest stanem naturalnym, uczyć się z wdziękiem przyjmować miłość i hołdy. Słowem być małą księżniczką chronioną także przez wysoką pozycją ojca i wszystkie jego zasoby, małą samiczką alfa.


Za taką kobietą tęsknią nie tylko bohaterowie literaccy. Księżniczka jest przede wszystkim symbolem statusu. To absolutnie najsilniejszy afrodyzjak. Im bardziej jest rozpieszczona tym lepiej, jej kaprysy mogą być dowolnie głupie, a nawet okrutne, ale pokazują, że zawsze wszystko było jej wolno, bo tak ważna była dla ludzi możnych ergo zasługuje na miłość. Instynkt stadny też nie woda - kochamy kochanych, odrzucamy odrzucanych. Wszystkie bajki są o zdobyciu księżniczki, a nie jakiejś skromnej dziewczyny, choćby nie wiem jakie skarby cnót się w niej kryły, choćby nie wiadomo jak była piękna.(Bohaterki bajek też raczej czymś niżej księcia rzadko się zadowalają wykazując sporą determinację jak Kopciuszek albo Mądra Młynarka).



Na spotkaniu mojej klasy z podstawówki, koledzy wyznali w godzinie zwierzeń, że wszyscy kochali się w takiej klasowej królewnie. Jej uroda była raczej problematyczna (choć miała obowiązkowe jasne warkocze i niebieskie oczy z czarnymi rzęsami) - czynnikiem decydujący był status rodziców i widoczna gołym okiem zamożność (jak na warunki PRL-owskie). Najciekawsze, że do tej samej klasy chodziła porcelanowa figurynka o włosach jeszcze jaśniejszych, oczach bardziej niebieskich, rzęsach dłuższych i czarniejszych, o wiele lepszej figurze i niewątpliwej urodzie, ale żaden z kolegów nawet o niej nie wspomniał. No cóż status jej  rodziców był raczej niski, a co do zamożności, to jej w tej rodzinie nie było. Wiedziona ciekawością zapytałam więc wprost (nawyk kobiety-wojowniczki) czy ktoś pamięta ową Basię i czy zauważył jej niezwykłą urodę. Tylko jeden przyznał, że tak, a brak zainteresowania tłumaczył, że oważ nie potrafiła się odpowiednio podać (klasowa królewna, też nie była specem od autoreklamy, całkiem biernie przyjmowała hołdy w swój cichy i nieco rozmemłany sposób). Dla reszty śliczna, ale skromna i nieśmiała Basia nie istniała. Bez złośliwości dodam, że była umiarkowanie inteligentna, więc każdy mógł się czuć przy niej jak geniusz, a mimo to totalny brak zainteresowania!

Moralność istnieje tylko między równymi jak zauważył Tukidydes, a miłość tylko do (wśród) osobników Alfa. Jeśli są nieosiągalni, to niektórzy zadawalają cię czymś niżej, ale nie cenią tego specjalnie i tęsknią do nieosiągalnego.



Chciałabym, żeby to, co napisałam nie było prawdą, ale obawiam się, że jest. Mam taką intuicją, że wszystko w życiu kręci się wokół miejsca w stadzie (łącznie z pragnieniem miłości czy założenia rodziny). Współczesnych bardzo wprowadza w błąd teoretyczna równość obywateli wobec prawa w mniej lub bardziej demokratycznych społeczeństwach. Jest to oczywista fikcja. Pokażcie mi dowolną grupę ludzi (od przedszkolaków poczynając) nie powiązanych żadną podległością służbową, a określę miejsce każdego w nieformalnej, ale bardzo ściśle przestrzeganej hierarchii (dziecko albo pies rozpracuje ją znacznie szybciej)

Społeczeństwa stanowe miały mniej złudzeń. W średniowiecznym kryminale Ellis Peters Kroniki Brata Cadfaela zawsze obok pozytywnego bohatera pojawia się już na początku równie pozytywna bohaterka dokładnie odpowiadająca mu stanem i przez całą intrygę zbliżają się ku sobie, aby w końcu rozpoznać tego/tą właściwą pod każdym względem osobę do zawarcia udanego małżeństwa.
Sławetna seksuolog Michalina Wisłocka twierdziła onegdaj, że w miłości każdy może być milionerem. Co prawda podejrzewam, że chodziło jej raczej o satysfakcjonujący seks, niż udane małżeństwo, ale teoretycznie powinno tak być. W praktyce jest różnie, bo jak pokazuje mój przykład klasowy wszyscy pragną pozyskać "księżniczkę" (myśląc, że są książętami) zamiast roztropnie za przykładem Ellis Peters poszukać osoby najbardziej odpowiedniej dla siebie ("tego samego stanu"), ale to trudne do przyjęcia, bo w niej jak w lustrze widzimy nasz własny status ("stan") nie koniecznie wysoki.


Małżeństwo i posiadanie potomstwa w stadzie wilków przysługuje tylko najwyższym statusem osobnikom Alfa. W Eddzie Poetyckiej tylko w rodzinie jarla widać relację miłości tak jak ją dzisiaj rozumiemy - jeden z wielu luksusów związanych ze statusem społecznym. W społeczeństwie pogańskiej Skandynawii najniżsi w hierarchii nie mogą mieć potomstwa, albo - w przypadku niewolników - zależy to wyłącznie od decyzji ich pana.

Mimo wieków pracy cywilizacyjnej Chrześcijaństwa, ubogim w Polsce odbiera się dzieci, a w krajach skandynawskich, Niemczech i Wielkiej Brytanii kradnie się je polskim imigrantom pod najdziwniejszymi pretekstami. Nie wiele różnimy się więc od pogan i wilków.



niedziela, 4 stycznia 2015

Jeszcze o wikingach

Kłamliwy serial propagandowy Vikings wciąż nie daje mi spokoju, więc odłowię na użytek swój i potencjalnego czytelnika najbardziej ordynarne kłamstwa:

1. Pozycja kobiety według Michaela Hirsta - pomysłodawcy serialu - bardzo wysoka.
Zastanawiająca jest dysproporcja w typowej rodzinie przedchrześcijańskiej Skandynawii - jedna siostra przypada na 4-5 braci. Według wszelkiego prawdopodobieństwa na skutek rozpowszechnionej praktyki wynoszenia niemowląt płci żeńskiej (nawet zdrowych) do lasu.  Analogia do nienaturalnego znikania młodszych sióstr w Rzymie, gdzie wychowywano wszystkich zdrowych chłopców, a tylko jedną dziewczynkę.
W ogóle w społeczeństwie pogańskiej Skandynawii mężczyzna decydował, które z jego dzieci będą zostawione przy życiu i mógł po prostu nie uznać dziecka, nawet zdrowego chłopca, prawowitej żony, nie wspominając o potomstwie nałożnic i nakazać wyniesienie do lasu. Żona mogła domagać się wyniesienia do lasu dziecka nałożnicy, pan decydował o losie dzieci niewolników. Zwyczaj zabijania niemowląt był bardzo rozpowszechniony i trudny do wyplenienia nawet w czasach chrześcijańskich.

2. Zostawienie przy życiu zdeformowanego niemowlęcia.
Nie zachodziło. Matka wyczerpana ciążą i porodem z lękiem oczekiwała wyroku męża na swoje dziecko, nawet jeśli był to zdrowy chłopiec, a mąż miał prawo go nie uznać i korzystał z niego wedle swojego widzimisię.
Wyłącznie Chrześcijanie (no, może jeszcze biblijni Żydzi) wychowywali wszystkie dzieci, także słabe, chore i kalekie - była to zupełnie niewyobrażalna rewolucja obyczajowa.

3. Księżniczka Aslaug uwodzi Ragnara, a potem wprasza mu się do domu jako żona
Zupełna fantastyka. Małżeństwa, zwłaszcza osób o wysokim statusie były zawsze aranżowane przez rodziny i poprzedzone formalnym kontraktem, gdzie była uzgodniona wysokość posagu itp. Za uwiedzenie dziewicy z możnego rodu mężczyzna zapłaciłby głową. Kobieta nie miała wiele do powiedzenia w sprawie wyboru męża. Wyjątkiem były wdowy, których bracia nie mogli się zgodzić co do kandydata na męża siostry, wtedy głos samej zainteresowanej był decydujący.

4. Dostępność rozwodu
W prawach Islandii są wymienione 3 powody: ciężkie rany zadane sobie (uszkodzenie mózgu, jamy ciała i rdzenia kręgowego), ubóstwo tzn. brak środków do utrzymania rodziny, zmuszanie żony wbrew jej woli do opuszczenia domu i przeniesienia się gdzie indziej. W sagach pojawiają się inne jak nie spanie z żoną przez co najmniej 3 lata, ubiór właściwy płci przeciwnej, udowodniona niewierność żony (nie działa w przypadku niewierności męża, która jest w pełni legalna).

5. Swoboda seksualna
 Zamężna kobieta pochwycona na cudzołóstwie mogła być nawet zabita ( w zależności od regionu), a przy odrobinie szczęścia rozwiedziona w trybie ekspresowym i odesłana do domu ojca. Uwiedzenie dziewicy prawie zawsze jest mszczone śmiercią uwodziciela, jeśli oczywiście poszkodowany ród ma na to środki. Swobodą cieszy się jedynie mężczyzna o wysokim statusie, którego stać na liczne nałożnice - kobiety o niskim statusie społecznym.

6. Kobiety wojowniczki
Tylko w przypadku kobiet, które nigdy nie były zamężne, nie mają w rodzie mężczyzn, którzy mogliby je bronić, są jedynymi osobami w rodzie, które mogą dopełnić obowiązku zemsty np. za zabicie ostatniego mężczyzny z rodu (jak w opowieści o Vigdis i Viga-Ljocie Sigid Undset).
Kobiety nigdy nie brały udziału w łupieżczych najazdach wikingów, jedynie z rzadka w wyprawach o charakterze badawczo - kolonizacyjnym (Freydis córka Eryka Rudego?).

7. Niewolnicy
Pojmani na wyprawach w i poza Skandynawią. Wyzwolony niewolnik ma nadal bardzo niski status i we wszystkim jest zależny od swego patrona. W Islandii dopiero w drugim pokoleniu potomstwo wyzwoleńców jest traktowane jako ludzie wolni, w Norwegii trzeba czterech pokoleń, aby zmyć hańbę niewolnictwa. Pomysł, że uprowadzony w niewolę mnich z Lindisfarne jest przyjęty do społeczności wikingów jak równy, bo jego pan go lubi jest wzięty z zadu podobnie jak wyzwolona niewolnica, która natychmiast czuje się równa synowi jarla i tak jest przez niego traktowana.

8. Małżeństwo
W Sadze o Egilu - o ile dobrze pamiętam - jest taki wątek, że pewien możny mężczyzna upodobał sobie dziewczynę z rodu o wiele pośledniejszego, więc chce ją dostać jako nałożnicę. Ojciec się nie zgadza. Możny zalotnik zmusza go siłą i kłamstwem, że bierze ją na prawowitą żonę. Kiedy jednak kobieta umiera i zostawia synów okazuje się, że jako synowie konkubiny nie będą mieli udziału w spadku i przez resztę sagi owi młodzieńcy trachają się z prawowitymi spadkobiercami na śmierć i życie.
Z tej pouczającej historii można wnioskować, że pozycja kobiety w małżeństwie była wysoka tylko wtedy, gdy mężczyzna musiał liczyć się z siłą jej rodu. Przedchrześcijańskie społeczeństwa skandynawskie miały wprawdzie prawa, ale żadnej władzy wykonawczej. Mógł je egzekwować jedynie ktoś zdolny zebrać zbrojną kupę.

9. Lagherta w funkcji sędziego
Kolejny pomyśl wzięty z zadu - kobiety nie mogły przemawiać na thingu, ani pełnić funkcji sędziego.

10. Obrzęd zaślubin
Konia z rzędem temu, kto mi wyjaśni skąd wziął się rytuał zaślubin Flokiego i jego... no właśnie, nie wiadomo kogo... - zapewne z głowy albo innej części ciała autora scenariusza.

11. Cwyntrith, księżniczka z Mercii zgwałcona w wieku lat 12 przez brata - św. Cennela.
Cennel był znacznie młodszy od swoich 2 sióstr. Po śmierci ojca Cwyntrith namówiła kochanka, nauczyciela młodszego brata, aby go zabił, żeby ona mogła zostać królową. Ile lat miałby kiedy jego siostra kończyła 12 wiosnę 3? 4? Wyjątkowo jurne i mocarne dziecko!!!

12. Cwyntrith obwieszcza w tonie skandalizującym, że duchowni entuzjastycznie uprawiają seks.
Wymóg celibatu duchowieństwa świeckiego upowszechnia się dopiero w dojrzałym średniowieczu(tzn. kilka wieków później)!!!

13. Demokratyczny ustrój
Wszystkie plemiona zamieszkujące Europę przechodziły fazę demokracji plemiennej, ludy skandynawskie po prostu później niż Frankowie czy Sasi.

14. Pomysł, że bogowie kochają ludzi
W rozmowie Lagherty z bratem Ragnara, który się w niej kocha, któreś z nich wygłasza takie stwierdzenie jako rzecz oczywistą, co jest kupą śmiechu. Miłość Boga do ludzi to idea  czysto chrześcijańska (obecna także w Starym Testamencie), zupełnie nieobecna w religiach pogańskich


Zastanawiam się jak stacja zwana History Channel mogła puścić tak kłamliwego gniota, zapewne na tej samej zasadzie jak Discovery film o Katastrofie Smoleńskiej. Jakie Discovery takie History! Goebbels byłby zachwycony!

sobota, 3 stycznia 2015

O Rosemary i jej dziecku

Dziecko Rosemary Iry Levina przeczytałam na studiach ponad ćwierć wieku temu. Pamiętam, że byłam pod wrażeniem i chciałam zobaczyć film Polańskiego. Zrobiłam to parę lat temu i znowu byłam pod wrażeniem, tylko nieco innego rodzaju. Parę dni temu obejrzałam dzieło Agnieszki Holland pod tym samym tytułem i wciąż się zastanawiam, dlaczego zmieniła istotne szczegóły.
A w tak zwanym międzyczasie przeczytałam co najmniej dwukrotnie książkę Rosemary Nie krocz za mną ze wstępem O. Posackiego SJ. (Nie wiem czym się naraził swojemu przełożonemu, mam nadzieję, że nie propagowaniem wiedzy, której część duchownych po prostu się wstydzi, a która jest niezbędna każdemu człowiekowi, nie tylko chrześcijaninowi.)

Książka Rosemary to świadectwo osoby, która dzięki śmiałym duchowym eksperymentom pradziadka, była medium - otwartymi drzwiami do świata duchów. Druga część książki opisująca "amerykańską przygodę" autorki wyjaśnia nam skąd ten pseudonim. Autorka mieszkała u pewnej nadzwyczaj miłej i opiekuńczej zamożnej Żydówki w dzielnicy Upper East Side na wschodnim Manhattanie. "To historycznie rejon zajmujących się międzynarodowym handlem Żydów, którzy porzucili swoją religię już w XIXw. i odtąd zainteresowani byli mieszaniną różnych ideologii. Najczęściej ich droga wyglądała następująco: po przejściu z żydowskiej ortodoksji na różne wyznania protestanckie, nie znajdując w nich jednak odpowiedzi na swoje poszukiwania, porzucali protestantyzm na rzecz doktryn spirytystycznych. Po skompromitowaniu tychże zaczynali tworzyć różne metody medycyny naturalnej oparte na inteligentnej spirytystycznej energii (... ludzie ci działają tam także i dzisiaj, a ich wiara związana jest ze spirytyzmem, magią i - zdaniem niektórych - z lucyferyzmem czy wręcz satanizmem...). Wkrótce zajęli się też handlem tymi ideologiami, generując olbrzymi światowy rynek idei niszczący prawdziwy judaizm jak i chrześcijaństwo. To środowisko do dziś jest źródłem różnych eksperymentów i nowych idei dla świata, sprzedawanych mu pod przykrywką New Age"  - pisze Rosemary.

Reprezentantami takiego właśnie środowiska jest małżeństwo Castevet z książki Levina, które poszukuje matki dla dziecka szatana. Za udostepnienie swojej żony na ten cel proponują mężowi karierę, na jaką jest napalony, a ten ochoczo przyklepuje deal. Jego żona, Rosemary, młodsza o 9 lat jest katoliczką, a przez to osobą niepewną, więc nie może się o niczym dowiedzieć.

Najbardziej przerażające jest dla mnie jest, że to nie świetny pomysł na horror, produkt żywej wyobraźni autora, tylko opis wielce prawdopodobnej sytuacji, która wielokrotnie miała, ma i będzie miała miejsce np. w środowisku, o którym wyżej. Rzecz jest realna, nawet jeśli propozycja dotyczy przystąpienia do Synagogi Wszystkich Religii - a nie fizycznego udostępnienia swojego łona na potrzeby kultu - w zamian za sukces.

Przypadek Polańskiego grozę wzmaga, bo wygląda - zważywszy następstwa - na film niemalże autobiograficzny. Od tego właśnie obrazu jego kariera nieoczekiwanie nabrała tempa, a następnie okupiona została śmiercią żony w zaawansowanej ciąży, zamordowanej w bestialski sposób.

Agnieszka Holland natomiast zmieniając Nowy Jork na Paryż, bohaterkę na starszą ex - tancerkę mieszanej krwi, wprowadzając nowe postacie i epatując krwawymi okropnościami zaciera ślady rzeczywistości tak wyraźne w książce Levina i u Polańskiego. Idzie w kierunku horroru dla widza o tak spaczonej wyobraźni, że nic poniżej zjadania okrwawionego serca ofiary go nie ruszy. Jej Rosemary mogłaby być matką swojego młodego męża i widz nie rozumie dlaczego po prostu nie da mu klapsa w tyłek i nie wyciągnie za fraki ze złego towarzystwa, w które wpadł. Szatan i jego dziecko ma nienaturalnie intensywnie niebieskie oczy, choć jest zrodzone z matki mulatki (a nie żółte z poprzeczną źrenicą, jak u kozła). Mam wrażenie, ze Holland bardzo chce odwrócić uwagę od środowiska z Upper East Side i jego bardzo realnej działalności opisanej w Nie krocz za mną.

Zawsze się zastanawiam ilu ludzi odnoszących sukcesy w show businessie ma za sobą taki deal, jaki proponowano Rosemary i czy tego rodzaju sukces bez jakiegoś zobowiązania wobec wiadomej centrali jest w ogóle możliwy. Moja intuicja mówi mi, że nie (także osoby, które usiłują się wyrwać z takiego układu potwierdzają to domniemanie). Jeśli tak jest, to nie dziwi, że kultura masowa wygląda tak jak wygląda i oglądając dowolny film na dowolny (pozornie światopoglądowo neutralny) temat (np. o wikingach) jesteśmy podprogowo indoktrynowani.

czwartek, 1 stycznia 2015

O podprogowej indoktrynacji

Przypadkiem, szukając czegoś zupełnie innego, trafiłam w Internecie na serial Wikingowie (Vikings) zrobiony przez History Channel i coś tam jeszcze w koprodukcji irlandzko-kanadyjskiej.
Najzwięźlej można podsumować ten film jako projekcję fascynacji  i fantazji współczesnych postchrześcijańskich neopogan wstecz, na społeczność na tyle dawną, że można jej sporo własnych wyobrażeń przypisać, a jeśli nawet są sprzeczne ze źródłami pisanymi z epoki i nieco późniejszymi, to kto o tym wie?

Istniał prawdopodobnie ktoś taki jak Ragnar Lothbrok (przynajmniej w sagach), a jego synowie Bjorn Żelazoboki czy Ivar-bez-kości, Sigurt i inni są postaciami historycznymi. Lagherta - wojowniczka, pierwsza żona Ragnara jest również bohaterką sagi, podobnie jak Aslaug(Kraka) jego trzecia żona. Historyczny jest najazd na Lindisfarne, władca Northumbri Aella itp.
To jednak nie zmienia faktu, że film jest fantazją umysłu zanieczyszczonego wolą mocy, poprawnością polityczną i wyraźną Christofobią.

Wikingowie są rośli, przystojni, kochają swoje żony i traktują je z szacunkiem, kochają także swoje dzieci, nawet te zdeformowane (i nawet jeśli po dłuższej walce wewnętrznej wyniosą je do lasu, to nie mają nic przeciw temu, że żony je uratują je od śmierci i przyniosą z powrotem do domu). Seks uprawiają partnerski i wyzwolony (zapraszają do wspólnych uciech osoby trzecie np. niewolnika - młodego mnicha z Lindisfarne), kobieta - wojowniczka jest preferowanym ideałem kobiecości. Ofiary z ludzi są składane wyłącznie z chętnych, aby dostąpić tego zaszczytu, gorzej ze zwierzętami (nie ma w filmie sceny, która by pokazywała jak te chętnie godzą się na takie wyróżnienie). Ślub w obrzędzie pogańskim zestawiony z chrześcijańskim jest bez porównania sympatyczniejszy, pełen ciepła, spontaniczności i wigoru.

Chrześcijanie nie mają pojęcia o co chodzi w ich własnej wierze, są tchórzliwi, bezradni i żałośni niezależnie od tego czy się po prostu boją czy też mężnie poddają męczeńskiej śmierci. Ich władcy są okrutni i gnuśni, księżniczki wygłodzone seksualnie, mimo, że gwałcone od dzieciństwa przez rodzonych braci, którzy po śmierci są za ten czyn automatycznie kanonizowani. Mnisi coś tam w skryptoriach przepisują, ale widz nie dowie się co. Dowie się natomiast, że teksty antyczne są docenione wyłącznie przez władcę zafascynowanego pogaństwem i w tajemnicy odczytywane przez mnicha odstępcę. Gdzie ów nauczył się łaciny, sztuki pisania i czytania nie wie nikt.

Godność i dostojeństwo charakteryzuje upiornego widzącego i innych pogańskich kapłanów, natomiast duchowni chrześcijańscy są zawsze paskudni, albo tłuści konformiści albo chudzi fanatycy.
Trudno się dziwić, że scenarzysta z upodobaniem pokazuje profanację kościołów, relikwii i mszy. Scena wtargnięcia wikingów do kościoła podczas podniesienia, a następnie wypicia i wyplucia konsekrowanego wina przez ichniego dyżurnego głupka-żartownisia jest w zamierzeniu fantastycznym dowcipem, podobnie jak zabicie wśród chichotów bezbronnego celebransa na oczach osłupiałych ze zgrozy wiernych. W ogóle zabijanie bezbronnych: mnichów, wiernych, którzy zostawili przed wejściem do kościoła broń, związanych, obezwładnionych, jest praktykowane z upodobaniem, przy aprobacie scenarzysty podobnie jak ciosy w plecy, podstęp i zdrada.
Mnich z Lindisfarne cudem ocalały z rzezi i uprowadzony w niewolę nie ma wątpliwości co do wyższości cywilizacyjnej wikingów. Trzeba uczciwie przyznać, że praca w skryptorium w porównywaniu z zarąbywaniem bezbronnych toporem względnie podrzynaniem im gardła jest jednak monotonna i nudna.

Przekaz filmu jest dość jasny pogaństwo jest równie dobre jeśli nie lepsze niż Chrześcijaństwo, a przy tym o ileż bardziej ekscytujące! Dziwię się tylko, że nie została podniesiona kwestia aborcji, eutanazji i par gejowskich. Zapewne pojawi się w następnym sezonie razem z walką z globalnym ociepleniem i prawami zwierząt. Np. mnich odstępca Athelstan wyzna Ragnarowi, że jest w nim zakochany i obaj zapragną adoptować dziecko. Po czym zasugeruje, że ofiara z ludzi jest O.K. ale ze zwierząt to już nie tak.

Cała ta podprogowa indoktrynacja przywodzi mi na pamięć film Real Injun - o stereotypie Indian w kinie amerykańskim. Najciekawsze w nim były ich relacje, że jako dzieci, oglądając westerny, utożsamiali się zawsze z białymi prześladowcami własnego ludu. W podobnej sytuacji ustawiony zostaje widz europejski - ma być sercem po stronie coolowych, choć nieco narwanych wikingów i podzielać odrazę scenarzysty dla obciachowych chrześcijańskich hipokrytów, którzy maltretują żony, gwałcą siostry, a co najgorsze nie są sexy. Księżniczka - nimfomanka z Mercji nie ma co do tego żadnych wątpliwości i z entuzjazmem rzuca się na swoich nowych normańskich najemników. Widz europejski ma, chcąc nie chcąc, pójść w jej ślady.

P.S.
Dla zainteresowanych średniowieczną Skandynawią widzów nie lada gratką byłoby sfilmowanie Krystyny Córki Lavransa Sigrid Undset (istniejąca ekranizacja w reżyserii Liv Ullman ma swój urok, ale pozostawia wiele do życzenia), Olafa syna Auduna albo jeszcze lepiej opowieści o Vigdis i Viga-Ljocie tej samej autorki. Niezłym materiałem na filmową sagę jest Córka Wikingów Very Hendriksen, albo po prostu sagi islandzkie, ze szczególnym uwzględnieniem Sagi o Njalu Spalonym, która po prostu prosi się o porządną adaptację. Wszystko tam jest: obraz epoki, mentalność tych ludzi, barwne charaktery, przygoda i romans, ale nikt się jakoś nie wyrywa do takiego przedsięwzięcia.
Obie norweskie autorki opowiadają swoje historie z punktu widzenia niepospolitych kobiet, co teoretycznie powinno ucieszyć feministki i wpisać się zgrabnie w nurt poprawności politycznej. Coś mi jednak mówi, że raczej nie doczekamy takich produkcji., bo nie byłyby trendy w epoce, w której należy pokazać - za przeproszeniem - babę ujeżdżającą chłopa, ganiająca z toporem albo figlującą w jakimś manage a trois, aby się zmieścić w klimacie intelektualnym. Ponadto pokazanie realnego skoku cywilizacyjnego jakim było przyjęcie Chrześcijaństwa nie zgadzałoby się z narracją o wyższości pogaństwa, która jest obecnie obowiązująca w kulturze masowej.