niedziela, 29 marca 2015

O tworzeniu kultury

Oglądałam niedawno debatę na YouTube o tym czy prawica przegrała kulturę. Bronisław Wildstein na początku swojego wystąpienia przytoczył szeroką definicję kultury czyli całokształtu wyrobów człowieka. Nie zwróciłam na to szczególnej uwagi, słuchałam dalej. Debata jak debata, może jeszcze do niej wrócę, ale nie o niej dzisiaj zamierzam pisać.

Pojęcie kultura materialna jest tak oczywiste przy omawianiu jakichś zamierzchłych cywilizacji, natomiast zaskakujące stało się dla mnie w kontekście mojego dnia codziennego.

Jest niedziela (palmowa), jestem trochę chora, ale nie na tyle, żeby nie upiec ciasta. Mam ostatnio lekkie problemy z wątrobą więc przez ostatnie miesiące piekę różne warianty ciasta biszkoptowego z owocami albo zatopionymi w cieście albo w galarecie. Pieczenie ciasta jest rodzajem magii  - trochę białego proszku, jajek i innych sypkich lub płynnych substancji, wysoka temperatura i wychodzi coś pysznego, napełniającego zapachem całe mieszkanie i klatkę schodową na dodatek, i sprawiającego, że dom jest domem. Jest to niewątpliwie produkt kultury, a stosując starożytną definicję - dzieło sztuki. Starożytni (a za nimi ludzie średniowiecza) bowiem za sztukę uważali każdą aktywność, która wymaga jakiejś umiejętności jak wykucie rzeźby w marmurze czy uszycie butów, ułożenie pieśni czy upieczenie chleba, taniec czy wytwarzanie garnków. Taka definicja ma dla mnie zdecydowanie więcej sensu niż uznanie za dzieło sztuki wiadra odchodów słonia tylko dla tego, że odpowiednie gremia, miały taki kaprys.

Cytuję w swojej pracy książkę o sztuce prehistorycznej, w której autor (nie pamiętam nazwiska) stwierdza, że sztuka jest tym przejawem, które odróżnia człowieka od zwierzęcia (teoria ewolucji ma pewien problem z tą granicą), chodzi mu przy tym o tzw. "sztukę wysoką". Ja natomiast chciałam zauważyć, że sam fakt przygotowywania sobie posiłków i ubrań jest właściwy tylko człowiekowi i to ta część kultury, w której tworzeniu wszyscy bierzemy udział.

Zawsze mnie irytuje kiedy moja matka dziwi się, że "mi się tak chce" upiec ciasto uszyć sobie kieckę, płaszcz albo kapelusz, przygotować ileś tam potraw na święta itp. Zazwyczaj sugeruje przy tym, żeby kupić gotowe i nie marnować czasu. Pod wpływem takiego gadania sama się zastanawiam, co sprawia, że mi się chce. Odpowiedź jest prosta mam tą samą radochę wkładając ręce w mąkę, żeby zrobić z niej makaron jak wtedy gdy wkładałam je w glinę, żeby modelować rzeźbę. Wymyślanie co przygotuję na święta, czy co sobie uszyję na wiosnę dostarcza mi dokładnie tej samej przyjemnej ekscytacji co "twórczość artystyczna", a przy tym wolne jest od całej masy dylematów p.t. gdzie ja to będę przechowywać.

Miałam kiedyś ambicję, żeby być "twórcą kultury" nie przebiłam się jednak, nie dopchałam. Zrobiłam kilka wystaw, obrazki się podobały i miały całkiem niezłe recenzje. Sprzedałam 2 sztuki (słownie dwie), dla reszty muszę wynajmować magazyn. Tak wiec wątek "sztuki wysokiej" ma w moim życiu gorzkawy posmak, a myśl o kosztach przechowywania skuteczniej mnie hamuje niż zrzędzenie mojej matki.

Szycie ciuchów naraża mnie na zazdrość i wrogość innych kobiet, nawet gotowanie na święta (i próbowanie) przyczyniło się do ujawnienia słabości mojej wątroby, a jednak ciągle mi się chcę!
Nie jestem nawiedzona, ale kiedy wałkowałam ciasto na makowiec przed Bożym Narodzeniem czułam żywy (i pozytywny) związek z tymi wszystkim pokoleniami kobiet z mojej rodziny, które robiły to samo przez wieki.

Te wszystkie niedoceniane dziś czynności, przędzenie lnu lub wełny, tkanie płótna, szycie kożuchów, robienie na drutach, granie na skrzypkach, śpiewanie ułożonych na prędce przyśpiewek, opowiadanie niesamowitych historii wieczorami i wszystko, to co znam z opowieści moich rodziców jawi mi się jako zdecydowanie bogatsze niż tzw. dobrodziejstwa cywilizacji, która chce nas na wszelkie sposoby sprowadzić do roli konsumentów.




niedziela, 22 marca 2015

O zazdrości, wdzięczności, smutku i prawdzie

Wczoraj odwiedziłam koleżankę, która wielokrotnie w przeszłości "ratowała mi życie" zlecając tłumaczenia, biorąc korepetycje - konwersacje, pożyczając pieniędzy i pomagając przy przeprowadzce, kiedy miałam złamaną rękę. Jest to bardzo ładna, drobna trzydziestoparolatka, trwale zaczepiona na Uniwersytecie, specjalistka w rzadkiej dziedzinie. Mieszka z bratem i jego dziewczyną. Brat-informatyk pracuje od dawna na Politechnice, a jego dziewczyna w jakiejś korporacji. Skończyli właśnie budować dom i będą  się niebawem wprowadzać. Póki co wynajmują dwupoziomowe mieszkanie na strzeżonym osiedlu, gdzie diabeł ma młode, a autobus odjeżdża raz na pół godziny. Mieszkanie jest urządzone specyficznym stylu, którego można w tych okolicznościach oczekiwać.

Zważywszy moją własną sytuację mam zrozumiałą  tendencję, by tak utalentowanym w urządzaniu się w życiu ludziom zazdrościć. Moja zazdrość kończy się jednak, kiedy widzę ich w akcji albo we wnętrzu. Nie wiem co sprawia, że ładna młoda kobieta mająca (prawie) wszystkie dane, żeby cieszyć się życiem sprawia wrażenie pustej wydmuszki, a jej imponujący brat ponurego chama.

W każdym razie wyszłam stamtąd z poczuciem ulgi i przekonaniem, że moje własne życie i jego okoliczności jest co najmniej równie dobre. Mieszkam wprawdzie z chorą matką i siostrą w dwupokojowym mieszkaniu, nie mam stałej pracy ani żadnych perspektyw, ale jednak jestem obecna w swoim substancjalnym ciele, nie obgryzam nerwowo paznokci, potrafię się skupić na tym co ktoś mówi i okazać zainteresowanie. Uprzejme słowo i uśmiech do gości w moim domu przychodzą mi raczej bez wysiłku.


Wracając autobusem byłam blisko przyznania racji tym wszystkim nawiedzonym, którzy twierdzą, że dostajemy w życiu to, co dla nas jest najlepsze. Zważywszy, że jest to kolejny raz, kiedy po skonfrontowaniu mojej zazdrości z rzeczywistością czuję przekonanie, że powinnam być wdzięczna za to co mam (nawet jeśli nic ze swojego życia nie rozumiem), to coś w tym musi być.

Pod wpływem rekolekcji na Frondzie o 8 duchach zła postanowiłam wyrzec się smutku. Wcale nie było to łatwe, tzn. nawet wypowiedzenie tych słów napotykało na opór. W końcu zaproponowałam wymianę ducha smutku na ducha prawdy, gdyż uderzyło mnie,  że jeśli moje odkrycia na temat ludzkiej natury lub mojego własnego życia napełniają mnie smutkiem, a nie wyzwalają (co powinna sprawiać prawda) to znaczy, że albo mijają się z prawdą, albo są tylko jej bardziej przygnębiająca częścią.

niedziela, 15 marca 2015

Jeszcze o hierarchii stadnej

Wspominałam już kiedyś na tym blogu, że jestem zapamiętałą wielbicielką programu Journey Home EWTN, w którym ludzie różnych wyznań opowiadają o swojej drodze do Kościoła Katolickiego.
Niedawno obejrzałam jeden z moich ulubionych odcinków z panią Talat Storkirk, muzułmanką z Indii, której życie byłoby fantastycznym materiałem na scenariusz filmowy.(https://www.youtube.com/watch?v=S0iXAXXxQvY)

Nie będę jednak streszczać całej tej historii, powiem tylko, że swoje nawrócenie w dużym stopniu zawdzięcza siostrom zakonnym prowadzącym szkoły, w których się kształciła. - w tym sensie, że była to dla niej okazja, żeby się z Chrześcijaństwem zetknąć.

Na koniec programu z dużą swadą wyrażała wdzięczność tym wszystkim siostrom, które przyjeżdżały z Europy do Indii nie bacząc na upał, brud i muchy i dawały z siebie wszystko, nic z tego nie mając. Wszystko to bardzo piękne i wzruszające aż do momentu kiedy wspomniała, że szkoła w Karaczi, do której sama chodziła była kiedyś elitarna, a obecnie - ponieważ nie pracują już w niej siostry z Europy - bardzo podupadła.I tu dochodzimy do sedna - siostry Hinduski czy też Pakistanki są przygotowane równie dobrze do pracy jak ich Europejskie poprzedniczki, ale pochodzą z niewłaściwej kasty.

Więc to nie cnota, skromność ubioru, czystość, święte życie i wiedza były magnesem dla zamożnych hinduskich (pakistańskich) rodzin tylko odcień skóry jaśniejszy niż najwyższych kast ich społeczeństwa i pochodzenie z narodu, który ich podbił (a więc jest lepszy, bo silniejszy).

Strasznie to smutne ale prawdziwe.