środa, 31 stycznia 2018

O budowaniu własnej narracji (na temat strat ludności cywilnej podczas okupacji niemieckiej)

Bardzo mnie cieszy duża ilość tekstów na rozmaitych stronach poruszających temat zachowań samych Żydów wobec swoich współbraci podczas niemieckiej okupacji jak np "Dlaczego odpowiedzialność spadła na Polaków" na Frondzie. Widzę z tego, że wielu rodaków ma podobny pomysł na przeciwdziałanie ich kłamstwom, zdecydowanie lepszy niż przekonywanie świata, jak bardzo narażaliśmy się pomagając niewdzięcznym.

Wydaję mi się, że budując własną narrację historyczną powinniśmy przede wszystkim uwolnić od wszystkich obcych wersji. Nie możemy uwewnętrzniać punktu widzenia czy opinii naszych wrogów w mylnym przekonaniu, że mają cokolwiek wspólnego z prawdą historyczną. Pomysł biznesowy o kryptonimie "holokaust" próbowano odpalić już na początku ubiegłego wieku, jednak wobec braku prześladowań Żydów na odpowiednio spektakularną skalę, projekt trzeba było odłożyć. W tym kontekście nie dziwi finansowanie Hitlera przez kapitał żydowsko-amerykański i żydowsko-angielski. Żydowscy bankierzy bez mrugnięcia powieką poświęcili swych ubogich braci ze wschodu, którymi zapewne gardzili nie mniej niż fuerer, aby stworzyć pretekst do dowolnych roszczeń terytorialnych czy finansowych. Efekt przeszedł ich najśmielsze oczekiwania - odkryli żyłę złota. Nikomu nie chodzi o poszkodowanych ludzi, w biznesie nie ma sentymentów, wjeżdżanie potencjalnym ofiarom na emocje - współczucie albo poczucie winy - jest po prostu skuteczną strategią. Tym bardziej nie chodzi o prawdę, bo w cywilizacji żydowskiej takie pojęcie po prostu nie istnieje

"Holokaustianizm" jest nową - po Judaizmie (i marksizmie) - religią Żydów, tak jak poprzednia jest religią krwi - dostępną tylko narodowi wybranemu. W zasięgu jej mitologii Goyim mogą się znaleźć jedynie jako pomocnicy Żydów, jak dobre psy broniące swych panów, ale ich śmierć naprawdę nikogo nie wzrusza. Stąd pomysł, żeby zestawiać śmierć 3 milionów Żydów z 3 mln Polaków  podczas okupacji niemieckiej (lub np z 100 mln ofiar komunizmu), uważają za niedorzeczny. Takie podejście musimy zdecydowanie odrzucić jako chrześcijanie. Śmierć Żyda nie jest jakościowo inna niż śmierć Polaka, jak przekonywała nas onegdaj Barbara Engelking. Z ofiar wojny na terenach dawnej II RP nie wyodrębniamy innych mniejszości narodowych, a przecież np Białoruś straciła połowę populacji. Powinniśmy odrzucić terminy akcentujące wyjątkowość ludobójstwa Żydów jak holokaust czy shoah, jako pojęcia teologiczne ich nowej religii, a nie historyczne.  Używajmy raczej precyzyjnych, neutralnych określeń jak eksterminacja ludności cywilnej polskiej, białoruskiej, żydowskiej. Zamiast "naziści" mówmy niemiecki Wehrmacht, Waffen SS, Luftwaffe, Kriegsmarine , ukraińska SS Galizien itp.

Oddajmy każdemu co się mu należy, uczcijmy ofiary IIWŚ, przywróćmy pamięć o ofiarach komunizmu, napiętnujmy katów, wskażmy ich ideowych następców i obnażmy ich grę , a nade wszystko nie zapominajmy o ludobójstwie dokonywanym dzisiaj na chrześcijanach w Azji i Afryce, Im możemy jeszcze pomóc chociażby uwrażliwiając opinię publiczną. Dobrze by było, żeby ten temat wyparł z przestrzeni publicznej i medialnej wszelkie wątpliwe "pojednania" i "dialogi", naszych polityków gnących się w ukłonach przed aroganckimi Żydowinami, dni Islamu i Judaizmu w Kościele Katolickim itp. Oczywiście Islam jak i Judaizm musimy studiować, żeby wiedzieć z kim mamy sprawę.

Obie te religie nakazują traktowanie "niewiernych" inaczej niż swoich, zezwalają na używanie ich, niewolenie, handlowanie nimi, oszukiwanie, lichwę itp. Istotna różnica polega na tym, że na Islam można się nawrócić i na pełnych prawach wejść do wspólnoty wiernych,  natomiast żeby być pełnoprawnym wyznawcą Judaizmu trzeba się urodzić z matki Żydówki, w każdym innym przypadku pozostaje się Gojem - bydlęciem o ludzkiej twarzy stworzonym przez demony. I tu istotna kwestia dla polityków - czy chcemy takich współobywateli? Dlaczego rozdajemy im paszporty? Czy historia nie nauczyła nas niczego? Oni szanują tylko siłę. Wobec wszystkich narodów, które ich prześladowały i wykopały ze swego terytorium odczuwają respekt. Nami, którzy przyjęliśmy ich gościnnie, gardzą. Jaki jest rachunek zysków i strat wielowiekowego współistnienie - rozpicie chłopów, brak własnego mieszczaństwa, kolaboracyjna elita gotowa układać się z każdym, horror komunizmu, antypolska propaganda... Czy naprawdę chcemy powtórki z tego samego? Niech raczej zostaną w bezcennym Izraelu i tłuką się z Arabami, przy okazji pokazując światu kim są naprawdę.

Szczególny apel kieruję do ludzi Kościoła. Spróbowaliśmy już z nimi "dialogu" i kajania się za nie swoje grzechy. Co to dało? Czas najwyższy zakończyć tę żałosną farsę, wrócić do "Sicut Judaeis non", św. Jana Chryzostoma i św. Jana Ewangelisty. Jest tam ktoś dorosły? Strasznie smutne jest to, że duszpasterze tak skorzy do połajanek wobec wiernych przed żydami, muzułmanami, protestantami i lewactwem wszelkiej maści gną się w paragraf. Ludzie ogarnijcie się to gorzej niż grzech, to błąd!!!


wtorek, 30 stycznia 2018

O skandalu w Auschwitz i co z niego wynika

Od występu Anny Azari - ambasadora Izraela w Polsce - na uroczystości w Auschwitz nie mogę się uspokoić. Poczułam się jakbym dostała publicznie w twarz i nie mogę się odwinąć, ale jednocześnie mam całkowitą jasność w kwestii tzw "pojednań" i "dialogów". Zobaczyliśmy wyraźnie, ze Izrael jest państwem jawnie wrogim, biorącym udział, albo wręcz, orkiestrującym wojnę informacyjną przeciw Polsce.

W takiej sytuacji oczekuję od rządu:
- Odstawienia Anny Azari na lotnisko i załadowanie do najbliższego samolotu oraz uznanie jej za  persona non grata w naszym kraju. Rozumiem, że nie można jej było wyprowadzić za kołnierz bezpośrednio po akcji w Auschwitzu i wyrzucić kopniakiem za bramę, ale reakcja powinna być po czymś takim bardzo stanowcza. Minister Szczerski, ani nikt z władz, nie powinien z nią rozmawiać. 
- Zaprzestania żenujących szopek pt pojednanie polsko-żydowskie, albo komisja dialogu polsko - żydowskiego. Są to zachowania skrajnie infantylne, gdyż Żydom chodzi wyłącznie o biznes, a nie historię. Historia jest jedynie kijem bejsbolowym, jakim bandzior wymusza okup od właściciela sklepu. Żydzi nigdy nie będą naszymi przyjaciółmi z tej prostej przyczyny, że są konkurentami. Chcą naszej ziemi, ewidentnie szykują nam tu nowy Izrael, w którym Polacy będą Palestyńczykami. Plany autonomii żydowskiej istniały już na początku ubiegłego wieku. Żydzi starali się nie dopuścić do powstania niepodległego państwa polskiego urządzając w prasie amerykańskiej wzmożenia i shitstormy podobne do dzisiejszych. Wtedy też po raz pierwszy padła liczba 6 mln zamordowanych Żydów i określenie holokaust. O tej antypolskiej histerii pisze sporo Gilbert Keith Chesterton i te teksty powinniśmy odkopać. Już 12.11.1918 delegacja Żydów zgłosiła się do Piłsudskiego z żądaniem autonomii dla wszystkich gmin żydowskich w Polsce, które zostało stanowczo i zgodnie odrzucone przez wszystkie siły polityczne. Z podobnym projektem zwrócił się Czerniakow - Żyd zasiadający w polskim senacie - w 1939 do Niemców po zajęciu Warszawy. Efektem porozumienia było getto, gdzie Żydzi rządzili się sami, mieli Judenraty, które m.in. sporządzały listy osób do obozów, własną policję i podatki. W efekcie rzeczywiście wielu z nich zginęło nie widząc niemieckiego żołnierza. 90% żydowskich policjantów przeżyło i tylko 10% ich "podopiecznych".
- Wypowiedzenia wszystkich umów na zakup broni z Izraela. Broń od Izraela kupowała Gruzja, a Żydzi przekazali kody do niej Rosjanom podczas wojny w 2008. Skrajnie naiwna wydaje mi się wiara, że nam nie zrobią czegoś podobnego. 
- Bardzo stanowczego sprzeciwu wobec  uchwały 447 przyjętej przez amerykański senat. 
- Zaprzestania dziwnych wizyt całego rządu w Izraelu. 
- Zaprzestania rozdawania Żydom polskich paszportów. 
- Zaprzestania finansowania jawnie antypolskich organizacji i instytucji żydowskich 
- Zaprzestania finansowania antypolskich filmów 
- Zaprzestania ostentacyjnego świętowania żydowskich świąt w polskim sejmie i przestrzeni publicznej 
- Wzmożenia aktywności służb. 
- Nie wyrażenia zgody na organizowanie wycieczek izraelskiej młodzieży do Polski, marszów życia i innych temu podobnych manifestacji obcej potęgi na naszej ziemi 
- Zdelegalizowania loży Bnai brith (czy jakoś tam) 
- Zaprzestania przepraszania przez najważniejsze osoby w państwie za wszystkie błahostki, którymi jakiś Żyd poczuł się urażony. 
- Nie wyrażania zgody na wydarzenia kulturalne, naukowe czy jakiekolwiek inne, które by mogły sugerować związek Polaków z III Rzeszą jak konferencja naukowa "Skreśleni" na Uniwersytecie Wrocławskim. Uczestnicy mogli odnieść wrażenie, ze to polski Uniwersytet Wrocławski jest odpowiedzialny za odebranie tytułów naukowych i zwolnienie Żydów przed wojną. 
Jeżeli rząd nie podejmie działań w tym kierunku, w następnych wyborach głosuje na narodowców. Netanyahu odniósł sukces w napędzeniu im wyborców. A może o to chodziło?



poniedziałek, 29 stycznia 2018

O "brzydkiej pannie bez posagu" czyli Kopciuszek a sprawa polska

Jak wszyscy pamiętamy do "brzydkiej panny bez posagu" porównał nasz kraj p. Bartoszewski. Nie była to jedyna niemądra wypowiedź w jego życiu. Pamiętam jak dowodził, że skoro Słowacja nie boi się  5 razy większej Polski, to i my nie musimy obawiać się Rosji.

Nie będę się pastwić nad umarłym, ani domniemywać dlaczego mówił takie rzeczy. Powiem tylko tyle - ludzie skrajnie infantylni (niezależnie od swoich dawnych zasług) nie powinni mieć wpływu na politykę, zwłaszcza zagraniczną, a żaden polski polityk nie powinien przyjmować korzyści finansowych od obcych państw, z którymi mamy konflikt interesów, nawet w formie nagród. 

Już samo porównanie suwerennego kraju do panny na wydaniu jest skrajnie nieadekwatne. Jakiego niby "męża" mamy szukać? Kogoś kto będzie nad nami panował? Kogoś kto będzie mógł nas wydupczyć w majestacie prawa? Jest nawet kilku kandydatów, którzy aż się ślinią i przebierają nogami. Chcą nas wziąć sposobem muzułmańskich imigrantów - to znaczy najpierw zwyzywać i poniżyć, a następnie zgwałcić zbiorowo i wrzucić do rzeki Wisły, na niej ustalając granicę miedzy swoimi terytoriami.

Jeżeli już koniecznie chcemy  porównać Polskę do kobiety to raczej takiej jak w dzisiejszym drugim czytaniu z listu św Pawła - niezamężnej i dziewicy, która nie marnuje energii, żeby przypodobać się mężowi ( czytaj wrogim mocarstwom), tylko troszczy o sprawy Pana (i swoich obywateli).

Co do atrakcyjności to sądząc po lubieżnym wzroku i zaślinionych pyskach naszych zalotników, musi być zdecydowanie ponadprzeciętna. Dlaczego więc nie prawią nam komplementów, tylko plują bluzgają i obrzucają gównem? Dlatego, że wyczuwają nasz brak pewności siebie i kompleksy. Jesteśmy jak piękna, dobra dziewczyna, której zła macocha wmówiła, że jest brzydka i zła. Brzmi znajomo? Tak, oczywiście to Kopciuszek.

Kopciuszek nie ma nawet imienia, znamy go wyłącznie z przezwiska nadanego przez złą macochę, Po polsku brzmi nawet sympatycznie (a włoska wersja Cinderella, która przyjęła się także w angielskim, może sprawiać wrażenie wdzięcznego imienia żeńskiego), ale w języku oryginału baśni braci Grimm - Aschenputtel - widać całą jego obraźliwość. Kopciuszek sam o sobie tak myśli, uwewnętrznił punkt widzenia swoich prześladowców.

- Skoro mnie źle traktują to znaczy, że muszę być zła, prawda tatusiu? - Kopciuszek podnosi niewinne oczęta na swego ojca - Wszak mówiłeś, że na dobro odpowiedzą dobrem...
- Kto cię źle traktuje moje dziecko? Twoja macocha stara się cię wychować jak umie najlepiej! Jeśli ci na coś zwraca uwagę to znaczy, że musisz się bardziej starać, być bardziej posłuszna, bardziej usłużna, bardziej uważna.... - ojciec Kopciuszka sięga po gazetę, nie lubi takich rozmów. Nie lubi konfrontacji, zwłaszcza ze swoją nową żoną. To przecież wspaniała kobieta. tak dobrze o niego dba,  zaspokaja wszystkie jego potrzeby, także męskie... Tak, przede wszystkim te męskie.

"Mała jest trochę zazdrosna - zauważa z niezwykłą u siebie przenikliwością - zazdrosna o uwagę, ale jeśli poświęcę jej więcej uwagi, zazdrosna będzie moja wspaniała żona, a jeśli wstawię się za córką może się zdenerwować i nie dać mi.... tego, co najważniejsze.... w małżeństwie"

"Skoro macocha jest dobra (tak mówi tatuś, a tatuś wie lepiej) jej ciągłe pretensje i połajanki słuszne, to po prostu musi znaczyć, że jestem zła. Zła i brzydka - tak mówi macocha, a macocha jest mądra (tak mówi tatuś, a tatuś wie lepiej) - to znaczy, że ma rację. Na szczęście popiół z pieca zakrywa moją szpetotę. To dowodzi, że macocha jest mądra, taktowna i delikatna, ukryła mnie przed ludźmi, oszczędziła wstydu. Macocha mówi, że jej córki są piękne i dobre - a jest mądra - więc to musi być prawda. Jeśli wydaje mi się, że mnie źle traktują to znaczy, że muszę się bardziej starać. Jeśli wydaje mi się, że są wredne i szpetne to po prostu musi znaczyć, że nie tylko jestem zła, ale jeszcze głupia. Zła, brzydka i głupia - myśli Kopciuszek - dobrze, że nie nazwano mnie Różą  (jak grafini von Thun und Hochenstein) - wszyscy by się śmiali. Grafinię nazwano Różą więc musi być dobra, piękna i mądra. Dlatego graf von Thun und 'Hochenstein się z nią ożenił. Człowiek który porównał ją do szmalcowników musi być podły, głupi i zazdrosny. Szmalcownik brzmi podobnie jak Kopciuszek więc raczej pasuje do mnie, bo jestem zła, głupia i brzydka"

Piękna i dobra dziewczyna w domu to wyzwanie, nawet dla rodzonej matki, a co dopiero macochy, zwłaszcza z dwoma szpetnymi i wrednymi córkami na wydaniu. Zazdrość. Kobiety podobno najczęściej spowiadają się z zazdrości, gniewu i pychy, mężczyźni zaś upodobali sobie w pożądliwości ciała, obżarstwie, pijaństwie i lenistwie. Z grzechów głównych dla Kopciuszka pozostała rozpacz - pewna droga do autodestrukcji, przed którą ratuje ją trzeci dar, mało używany do tej pory - inteligencja. Pięknej, dobrej i inteligentnej dziewczyny nie zniósł by nikt, nie tylko zła macocha i szpetne siostry przyrodnie. Jednak urody i dobroci ją już pozbawiono przez przemilczenie i obsmarowanie sadzą, oczerniono w sposób jak najbardziej dosłowny. Może więc użyć skrzętnie ukrytego w posagowej skrzyni trzeciego daru chrzestnej matki, rozumu. Kopciuszek - córka swego tatusia - wierzy, że na okazane dobro inni dobrem odpłacają, ale konfrontowana z rzeczywistością raz po raz, dochodzi do takiej cierpienia granicy, za którą się refleksja krytyczna zaczyna - parafrazując Miłosza.

Miała być dobra - starała się. Miała za zło odpłacać dobrem - uderzona w twarz nadstawiła drugi policzek (choć sam Jezus w podobnych okolicznościach domagał się gruntownego uzasadnienia niesprawiedliwego i brutalnego traktamentu). Jednak kiedy oprawca policzkiem się nie zadowolił i zażądał nadstawienia dupy, aby mógł ją wydymać, Kopciuszek musiał zrozumieć, że brnie w ślepą uliczkę. Jeśli dwie cnoty kolidują ze sobą to znaczy, że jedna z nich jest fałszywie rozumiana. Tylko która miłosierdzie czy czystość? Może umiarkowanie je pogodzi, także w odpłacaniu dobrem za złe, albo roztropność?

Kiedy gwałt wydaje się nieunikniony, można postąpić za radą świata "relax and enjoy yourself", ale jeśli są podstawy do przypuszczenia, że po nim nastąpi pocięcie żyletką i wrzucenie do rzeki lepiej pomyśleć o innym rozwiązaniu.

Chrześcijanie powinni być nieskalani jak gołębice, ale przebiegli jak węże. Gołębi dachowców szczerze nie cierpię, ich wszechobecne gruchanie budzi moje głębokie obrzydzenie. Już jeżeli coś jest nieskalane to raczej dzikie sierpówki i grzywacze - schludne  ptaki o przyjemnym głosie, robiące gniazda na drzewach, a nie na naszych balkonach obsrywając wszystko w zasięgu wzroku. Węża zdecydowanie trudniej spotkać. (Mi udało się 3 razy - 2 razy widziałam nieszkodliwego zaskrońca, a raz jadowitą żmiję).


Może Kopciuszkowi się też się udało. Łuski źle rozumianej dobroci spadły z jej oczu i - jak mówią nawiedzeni - stanęła w prawdzie. Zdała sobie sprawę, że tkwi między dwiema szpetnymi siostrami - Scyllą i Charybdą - podobnymi raczej do landsknechtów albo krasnoarmiejców, z których każda z osobna góruje nad nią siłą, a co dopiero zjednoczone przeciw niej.  Wycofany tatuś daleko, zresztą nigdy nie przeciwstawiłby się macosze. Omotała go całkiem, przejęła kontrolę nad kasą i wrobiła w kosztowne awantury w odległych krainach.  Do tej pory czasami zachowywała  pozory, potrafiła się łasić jak nikt, kiedy chciała coś wyłudzić. Jednak gdy Kopciuszek - w powściągliwych słowach zwrócił Scylli  uwagę, że mija się  z prawdą,  wrzask macochy zagłuszył ujadanie wszystkich kundli w okolicy, tak hojnie dokarmianych przez obie siostrzyczki i ich rozkoszną mamusię. Ta miała wyraźną słabość do Scylii (taka sprytna i dobrze zorganizowana) mimo jej brutalności. Miłość matki przez długi czas pozostawała nieodwzajemniona,  uwielbiana córunia tłukła ją przy każdej okazji, raz nawet użyła broni palnej (a może gazu?), aż dzika Charybda musiała interweniować. Nakopała siostrze w zad aż miło. Nawet ojczym pogroził paluszkiem. Macocha - która lubiła mocne doznania - jeszcze bardziej pokochała córkę i nie mogła znieść, że świadkowie tych gorszących scen pamiętali jak było,
- Co wy tam wiecie - prychała pogardliwie - ten wredny kocmołuch najbardziej na mnie nastawał, a Scylla tylko usiłowała obronić.
 Scylla miała zaś argument w postaci kasy, który pojednał ją z matką, a także z siostrą. W tym ostatnim przypadku  wspomnienie wielu ekscytujących wrażeń. także  było nie bez znaczenia
- To Scylla próbowała cię zabić, a kiedy cię broniłam, rzuciła się na mnie - mówi Kopciuszek
- Was?!! - wrzeszczą obie - Das is eine grosse, schamlose Luege!!!
- Nawierno, eta łoż - rzuca Charybda bez emocji - Jobannyj Kopciuch chotieł ubić naszu rodnuju mat', a ty, siestrica, jemu pomagła ...
- Was sagst du geliebte Schwesterchen? Bist du ganz verrueckt ?!!! - Scylla jest zraniona - Ich versuchte nur unsere liebe Mutti zu retten!!!
- To nie prawda - głos Kopciuszka jest spokojny i opanowany.
- Nicht wahr? Was bedeutet "nicht wahr"? Was ist Wahrheit? Es gibt keine solche Sache!!! Wie dumm bist du, geschiessene Aschenputtel!!!
- Bullshit - wrzeszczy macocha - Truth is bullshit!!! - zaczyna toczyć pianę z pyska - You can easily buy it, if you've got enough money, which is not the case with you, you fucking loser!
- Nawet Poncjusz Piłat nie posunął się tak daleko - Kopciuszek ani drgnie - on po prostu zadał pytanie.
- Ech durak, ty durak, - Charybda kiwa głową  z politowaniem - Prawda eta nasza gazieta, szto tam napisano eta konieszno prawda.

Pojęcie prawdy w cywilizacji żydowskiej i turańskiej nie istnieje  - Feliks Koneczny jest tu zgodny z księdzem Chrostowskim, biblistą, któremu prace w komisji pojednania polsko-żydowskiego otworzyły oczy. Przepraszanie za cokolwiek oznacza przyznanie się do winy za wszystko. Żądanie pieniędzy jest następnym krokiem. Może nasz rząd wykorzystałby rozeznanie i doświadczenie takich ludzi albo sięgnął do Talmudu, który wiele nam powie o mentalności naszych wrogów i stosunku do nas - Goyim, (bydląt o ludzkich twarzach, stworzonych przez demony)? Panie Kaczyński, jest pan z nami? Czy leci z nami pilot? Profesorze Zybertowicz gdzie sławna Maszyna Bezpieczeństwa Narracyjnego, owa w pieśniach litewskich sławiona Mabena?

Za fryko dołożę się ze skarbca swego doświadczenia życiowego. Jeśli kobiety wytykają nam braki urody lub doradzają coś poprawić, a są przy tym zielone z zazdrości i usiłują nieudolnie naśladować styl, albo za pomocą farby osiągnąć nasz naturalny kolor włosów - to znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze, a ich światłe rady możemy o kant doopy rozbić. Jeśli mężczyźni kwestionują naszą atrakcyjność - a ślinią na sam widok, gacie pełne erekcji przy tym mając - to znaczy, że chcą nas po prostu wydupczyć za bezdurno. Jeśli słowa rozjeżdżają się z przekazem niewerbalnym to znaczy, że są bez znaczenia.

Pod żadnym pozorem nie należy więc uwewnętrzniać punktu widzenia, ani nakazów wroga. Jesteśmy na wojnie i to nie tylko duchowej. Jeśli ktoś miał wątpliwości, to synchronizacja oszczerczych doniesień światowych mediów o Marszu Niepodległości, uchwalenia paragrafu 447, afery Waffel SS  wystąpienia ambasador Izraela w Auschwitzu (oraz wezwania polskiego przedstawiciela przed oblicze jaśnie wielmożnego Bibi Netanyahu) powinna je rozwiać doszczętnie.

Kto przygotował materiał dla TVN? Komu udało się "przeniknąć" w szeregi hermetycznej 5- osobowej organizacji (a może raczej ją stworzyć na potrzeby materiału)? Czy jest to ten sam Bertold Kittel, autor artykułu, który posłużył do zniszczenia Romualda Szeremietiewa, w czasach gdy Komorowski był ministrem obrony? Ten ostatni przyrzekł wtedy, że jeśli opublikowane informacje okażą się nieprawdziwe, wycofa się z polityki. Przyrzeczenia nie dotrzymał, sam Pan Bóg musiał interweniować posłużywszy się rękami wyborców, którzy "zabili go kartą do głosowania", jak nie przymierzając prezydenta Narutowicza (copyright by Michnik). Najwyraźniej Pan Bóg pomaga tym, którzy chcą używać jego darów takich jak rozum, męstwo i zgoda.

Prof. Zybertowicz uruchamia Mabenę!!!
P.S.

To znalazłam przed chwilą na Frondzie.  Większa jasność czemu służył ostrzał artyleryjski wzmożony od Marszu Niepodległości, a ostatnio za pomocą afery Waffel SS grzanej przez tydzień w TVN i przyległościach.
W poniedziałek Komisja wolności obywatelskich, sprawiedliwości i spraw wewnętrznych (LIBE) Parlamentu Europejskiego przyjęła rezolucję popierającą uruchomienie przez Komisję Europejską art. 7 unijnego traktatu wobec Polski.33 posłów komisji opowiedziało się za rezolucją, natomiast 9 zagłosowało przeciw. Według informacji służb prasowych Parlamentu Europejskiego, rezolucja została przygotowana po decyzji KE o uruchomieniu wobec Polski jako kraju "uważanego za wyraźnie zagrożony naruszeniem europejskich wartości" artykułu 7 unijnego traktatu.


sobota, 27 stycznia 2018

O agresji wobec kobiet (na marginesie wczorajszego dnia Islamu)

W artykule Wielokulturowość w praktyce Aleksandry Rybińskiej umieszczonym na portalu  w polityce (http://wpolityce.pl/swiat/340738-wielokulturowosc-w-praktyce-xviii-okreg-paryza-strefa-no-go-dla-kobiet-boimy-sie-wyjsc-z-domow-jestesmy-ciagle-nagabywane-wyzywane-obrazane) autorka przytacza wypowiedzi mieszkanek XVIII okręgu Paryża:
„Gdy poruszam się po dzielnicy czuję się jak kawałek mięsa. Wołają do mnie, że jestem brudną szmatą, którą chcą wy…ać. Moja 80-letnia sąsiadka nie wychodzi już z domu po tym jak imigranci usiłowali ją zgwałcić” – mówi 20-letnia Julia, studentka. A jej sąsiadka Hayatte dodaje: „Nie noszę już makijażu poza domem, bo boję się, że któryś się przyczepi. Udaję, że rozmawiam przez telefon, gdy idę ulica, by nie zwracać na siebie uwagi." 
„Poruszanie się po dzielnicy stało się dla nas kobiet bardzo trudne. Kawiarnia w mojej kamienicy była kiedyś bardzo fajnym miejscem, gdzie często chodziłam na kawę. Teraz są tam wyłącznie mężczyźni. Gdy tylko mijam kawiarnię jestem obrażana, wyzywana od najgorszych. Czasami wystarczy, że pojawię się w oknie mojego mieszkania, a z dołu płynie strumień obelg. Żyję praktycznie zabarykadowana w moim mieszkaniu” – dodaje 38-letnia Claire. 

W internecie też dostępnych jest kilka nagrań jak młodzi muzułmanie biją, kopią i znieważają przypadkowo spotkane Europejki przy wtórze rechotu swoich kumpli. Znany jest film ze Szwecji jak muzułmański emigrant kopie i pluje na młodą matkę (na oczach jej dwojga małych dzieci), dlatego, że udaremniła mu obrobienie starszego człowieka.

Tak właśnie prymitywny i bezmyślny zdobywca traktuje kobiety wroga. Jednocześnie twierdzi, że są brudnymi szmatami i że ma ochotę je wy.....ć. Oczywista sprzeczność logiczna, gdyż tego rodzaju czynność jest dość intymna - wymaga zdjęcia spodni, wydobycia przyrodzenia i zanurzenia w brudnej szmacie. Nawet macanie brudnej szmaty musi budzić wstręt a co dopiero seksualne obcowanie z nią. 

Gdyby byli zdolni wyrazić słowami o co im rzeczywiście chodzi (pomijając nakazy religii), musieliby powiedzieć coś takiego: 
  1. Europejskie kobiety są bardziej pociągające niż nasze na co składa się ich typ fizyczny (odmienny), sposób ubierania i bycia.
  2. Są całkowicie bezbronne chodzą same po ulicy, a nawet kiedy je rzeczywiście gwałcimy pozostajemy bezkarni, gdyż nikt nie ma odwagi się za nimi ująć.
  3. Nie szanujemy słabych europejskich mężczyzn więc nie szanujemy ich kobiet.
  4. Nie zawsze możemy upokarzać słabych europejskich mężczyzn bezpośrednio ze względu na ich społeczno-ekonomiczną przewagę nad nami, ale zawsze możemy zrobić to przez pogardliwe potraktowanie ich kobiet, którym ani niezależność finansowa, ani wykształcenie nie pomoże w konfrontacji z gromadą mężczyzn w ciemnej (albo nawet jasnej) uliczce.
W piątek kilka tysięcy kobiet wyszło na ulice w proteście przeciwko ich zdaniem „niegodnym warunkom życia” w dzielnicy La Chapelle-Pajol. Poparła ich przewodnicząca regionu Île-de-France, polityk centroprawicowej partii „Les Républicains” Valérie Pécresse. Zaapelowała do Emmanuela Macrona, by pomógł kobietom. „To nie może dłużej tak trwać” – podkreśliła. Demonstrację kobiet oprotestowywały organizacje lewicowe. Według nich petycja i protest kobiet to „rasistowska manipulacja”. „Seksizm nie ma koloru ani pochodzenia” – skandowali. Oraz: „Feminizm to nie rasizm”.

Bardzo trudno czytać mi takie teksty, a jeszcze trudniej oglądać nagrania, gdyż przywołują w mojej pamięci wspomnienia, których wolałabym nie mieć. Przy zachowaniu proporcji podobny rodzaj nieustającej werbalnej, a czasem także fizycznej agresji stale towarzyszył mojemu dzieciństwu i młodości, a sporadycznie zdarza się w wieku dojrzałym. Moi prześladowcy nie byli muzułmanami tylko PRL-czykami, ale mechanizm wydaje się nieco podobny, uruchomiony przez:

  1. Lekką fizyczną odmienność  (jaśniejsza pigmentacja, grubsze kości, wyższy wzrost ekstrawagancki kolor i bujność włosów) w połączeniu z atrakcyjnością fizyczną (której nie byłam świadoma)
  2. Bezbronność - PRL-owskie dziecko z kluczem na szyi biegające nie tylko po podwórku, ale także po całym mieście samopas
  3. Pozycję ojca w stadzie (w sensie społecznym PRL-owska klasa "średnia" tzn poniżej nomenklatury)w sensie towarzyskim niską ze względu na introwersję (wrodzoną) i wykorzenienie (nabyte) oraz brak "wpływów" w każdym sensie tego słowa.
  4. Zazdrość wywołaną najdziwniejszymi fantazjami na temat mój i moich rodziców.
Zestawiając 4 punkty muzułmańskie z PRL-owskimi widać znaczące podobieństwa w czynnikach, wywołujących agresję o charakterze seksualnym.  Niewątpliwie świadczy to o tym, że natura ludzka jest podobna niezależnie od rasy. Nie znaczy to jednak, że zgadzam się z lewackim sloganem "Seksizm nie ma rasy ani pochodzenia".  Nie będę się pastwić nad terminem seksizm., co do rasy natomiast należy przypomnieć, ze zarówno ludy indoeuropejskie jak Afgańczycy, Irańczycy, Kurdowie jak i semickie - Arabowie należą, tak jak my, do rasy kaukaskiej znaczy białej.  W ramach tej samej rasy ludy południowe znacząco różnią się temperamentem od północnych. Ta różnica jest wyraźna nawet w ramach kultury chrześcijańskiej - nie bez powodu dziewczęta mojego pokolenia były ostrzegane, żeby pod żadnym pozorem nie podróżowały same do Włoch zwłaszcza autostopem. Czynnikiem decydującym jest religia i wyrosła na niej kultura. Podczas gdy Chrześcijaństwo, świadome słabości moralnej gatunku ludzkiego wyżej wymienionych postaw nie aprobuje i stara się  tępić, islam je wyraźnie wzmacnia przez uznanie za element słusznej walki z niewiernymi (tak samo jak terroryzm zresztą).

Moje przykre doświadczenia zawdzięczam oprócz uniwersalnej słabości natury ludzkiej, także komunizmowi, który w jakiejś mierze wywrócił dotychczasowy model życia rodzinnego i społecznego. Sprzedał wykorzenionym ludziom rozwiazanie pt rodzice w pracy, dzieci (po lekcjach) biegające samopas po mieście, jak - nie przymierzając - biezprizornyje po rewolucji w Rosji. Mieszkanie w wielorodzinnych blokach - siedliskach wszelkich patologii - też znacząco dołożyło się do problemu.

Ten wpis zaczęty rok temu dedykuje postępowym biskupom  z okazji wczorajszego dnia islamu obchodzonego w Kościele Katolickim ku przypomnieniu, że żaden z nich nie jest dziewczynką, młodą, ani nawet starszą kobietą. Drodzy księża biskupi nawołujący do przyjmowania muzułmańskich imigrantów, dla zmylenia przeciwnika zwanych uchodźcami, i zobaczenia w nich Chrystusa. A co jeśli ten przyjęty "Chrystus" zgwałci, a następnie zabije twoją córkę jak to się wielokrotnie zdarzyło na zachodzie Europy? Analogia dalej aktualna?

Każdy ma prawo ryzykować własnym życiem dla sprawy, w którą wierzy, ale stanowczo nie ma prawa poświęcać słabszych powierzonych swojej opiece. Nie wy drodzy księża biskupi będziecie płacić za tą obłąkańczą wielkoduszność i gościnność, tylko najsłabsi w społeczeństwie - kobiety i dzieci.Jeżeli niedobrze jest zabrać pokarm dzieciom i dać go psom, to rzucić psom własne dziecko na pożarcie jest na pewno o wiele gorzej. Chrzescijanie mają być nieskalani jak gołębice , a przebiegli jak węże. Nie mają być jeleniami wdrożonymi do bezbronności i bezrefleksyjności jak to się stało na zachodzie Europy.















piątek, 26 stycznia 2018

O Kościele z mojej perspektywy (na marginesie odwołania redaktora naczelnego Gościa Niedzielnego)

Pisać  o Kościele to tak jak pisać o własnej matce, każdy żal blednie wobec podstawowego faktu, że jej zawdzięczamy dar życia, dzięki któremu możemy odczuwać cokolwiek i cokolwiek poddawać  krytycznej refleksji. Nie tylko nas nie wyskrobała, lecz także zapewniła - w ramach swoich możliwości -  warunki przeżycia i rozwoju  (co nie zmienia faktu, że silna więź kobiety ze swoim potomstwem składa się z wielu komponentów, a nie wyłącznie z miłości).

Podobnie Kościołowi Katolickiemu wszyscy zawdzięczamy cywilizację (zachodnią/łacińską/europejską/chrześcijańską) charakteryzującą się wolnością słowa, dzięki której możemy go krytykować. Tylko kompletny ignorant może negować wkład Chrześcijaństwa  w rozwój szkolnictwa, nauki, kultury, sztuki, opieki społecznej, prawa (w tym międzynarodowego) i kształtowanie naszej mentalności. Najbardziej zaciekły lewak usiłuje uzasadnić swoje racje posługując się etyką chrześcijańską (albo jej karykaturą). Każdy sprzedajny "ekolog" - świadomie lub nie - parodiuje św. Franciszka. Pomysł, że ludzie są równi wobec Boga i mają wrodzoną godność, która domaga się uszanowania  jest unikalny w dziejach świata.

Wierzący zawdzięczają Kościołowi opiekę duszpasterską i sakramenty, z których pierwszy - chrzest - jest do zbawienia koniecznie potrzebny, jak mnie uczono na religii. Ostatnio, co prawda, słyszy się głosy pewnych duszpasterzy - a nawet najwyższych hierarchów - podważających tę prawdę (Żydzi mają być zwolnieni z takiego wymagania) podobnie jak  nierozerwalność małżeństwa i wysoce nieuporządkowaną naturę aktów homoseksualnych. Nawet jeśli tak się dzieję, mamy do dyspozycji skarbiec 2000 lat niezmiennego nauczania w tych kwestiach, z którego możemy czerpać.



Uświadamiam sobie to bogactwo słuchając historii nawróceń protestantów (i Żydów) wychowanych w przekonaniu, że Kościół jest "nierządnicą babilońską", w krajach gdzie możliwość zapoznania z prawdziwą historią jest utrudniona gdyż, w powszechnej świadomości panuje jej wersja wymyślona na użytek antykatolickiej propagandy. Imponująca jest determinacja i odwaga tych ludzi, którzy poprzez studiowanie historii, teologii i filozofii, wbrew swoim intencjom odkrywają "fullness of faith" w Kościele Katolickim i mimo uprzedzeń "wyssanych z mlekiem matki" nawracają się. Cena jest niewyobrażalnie wysoka, bo często tracą wszystko - mieszkanie, pracę, przyjaciół, a czasem nawet rodzinę. Większość tych historii ma jednak jakiś rodzaj happy endu, bo w owych krajach, gdzie katolik jest dobrem rzadkim, Kościół znajduje dla nich zastosowanie.

Nam urodzonym i wychowanym w wierze katolickiej pewne aspekty związane z czynnikiem ludzkim w Kościele przesłaniają nasze szczęście. Nie mam tu na myśli problemu pedofilii wśród duchowieństwa, bo znam go wyłącznie z mediów lewicowo - liberalnych, choć chodziłam jako dziecko i nastolatka na religię, studiowałam na katolickim uniwersytecie, pracowałam w seminarium duchownym i liceum prowadzonym przez zakonnice - stykałam się wiec z klerem znacznie częściej niż przeciętny katolik.



Jako biegające samopas dziecko (z kluczem na szyi) o zwracającym uwagę wyglądzie zawsze byłam zaczepiana przez zboczeńców. Nie podejmę się nawet przybliżonego oszacowania liczby ekshibicjonistów, którzy się przede mną obnażyli w czasie od początku podstawówki do końca liceum. Jednak nigdy nie byłam obiektem niestosownych awansów ze strony księży, nie znam też nikogo, komu się coś takiego przydarzyło w dzieciństwie. Przypadek zakonnika, który poklepywał licealistki po pupie - o którym jedynie słyszałam ze średnio wiarygodnego źródła  - trudno zaliczyć do pedofilii. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że problem dotyczy raczej skłonności homoseksualnych, nie przypadkiem dawniej zwanych pederastią. Ich powszechność też wydaje mi się przesadzona (choć problem jest niewątpliwie poważny). Pamiętam jak pewna niunia z roku przekonywała księdza chodzącego z nami na wykłady, jak strasznie molestowani są klerycy w seminarium, licząc na jakieś pikantne historie. Ten podrapawszy się po łysiejącej głowie stwierdził z pewną przykrością, że musi ją rozczarować, gdyż jego nikt nie molestował i tonem usprawiedliwienia dodał, że widocznie nie jest atrakcyjny.

Istotnym problemem, z którym się zetknęłam w Kościele jest brak transparentności w katolickich instytucjach i sposób traktowania świeckich współpracowników. Pamiętam swój szok, kiedy na miesięczny objazd naukowy do Włoch, na który wytypowano wyróżniających się studentów pojechały zupełnie inne osoby  i to w tajemnicy przed tymi pierwszymi. Ja także byłam na pierwotnej liście ze względu na zasługi translatorskie dla katedry historii sztuki starożytnej i wczesnochrześcijańskiej. (Jako jedyna na roku interesowałam się starożytnością i znałam niemiecki w stopniu umożliwiającym tłumaczenie tekstów naukowych). Wymaganiem niezbędnym była znajomość języka zachodniego zweryfikowana przez któregoś z pracowników. Spełniwszy ten warunek czekałam na dalszy ciąg - termin wyjazdu koszt itp., lecz zapadła głucha cisza w eterze - słuch po objeździe zaginął. Dopiero po wakacjach dowiedziałam się, że się owszem się odbył, ale pojechali zupełnie inni ludzie wybrani według niejasnych kryteriów. To musiało otworzyć oczy nawet mi, Wilhelminie Naiwnej-i-Prostodusznej, gotowej brać wszystko za dobrą monetę, zwłaszcza w latach 80-tych, kiedy KUL wydawał się wyspą wolności na morzu PRL-owskiego zamordyzmu i dziadostwa. Kolesiostwo katolickie okazało jednak łudząco podobne do komunistycznego.




Wiele lat później przeżyłam kolejny szok, kiedy podczas przyjmowania do pracy w seminarium nie tylko nie podpisano ze mną żadnej umowy, ale nawet nie uznano za godną przedstawienia innym pracownikom. W konsekwencji za każdym razem musiałam tłumaczyć bratu zakonnemu na furcie kim jestem i po co przychodzę. Nie wyglądał na przekonanego i traktował jak mocno podejrzaną postać. Żaden z księży profesorów mijanych na korytarzu nie odpowiadał na pozdrowienie, siostra w kasie odnosiła się jak do uciążliwej żebraczki. Co gorsza w sytuacji kiedy klerycy - wykorzystując moją nieznajomość realiów ich życia - wymyślali coraz nowe powody odwołania zajęć nie miałam do kogo się zwrócić, żeby to sprawdzić. W przypadku choroby zawiadamiałam dziekanat, i informacja o mojej przewidywanej nieobecności tam grzęzła. To wszystko sprawiło, że przyprawiono mi gębę mętnej, niesolidnej postaci migającej się od pracy, za którą biorę pieniądze. Ilekroć usiłowałam wyjaśnić sprawę rektorowi,  nie zastawałam go w godzinach przyjęć. Pani w rektoracie udzielała mętnych wyjaśnień i otwarcie zarzucała mi kłamstwo (że jestem pracownikiem), a ja, będąc zatrudniona na gębę, nie mogłam udowodnić prawdziwości swych słów.

Nie będę się tu rozpisywać o mentalności kleryków, ich "byciu poza dobrem i złem" i stosunku do kobiet naznaczonym widocznym poczuciem wyższości, gdyż wyczerpałam temat w tekście "Człowiek drogą Kościoła, czyli o kobiecie w seminarium" opublikowanym na tym blogu.  Wspomnę jednak o zupełnym braku zrozumienia ze strony osób duchownych i konsekrowanych dla realiów życia świeckich. Odnosiłam wrażenie, że po prostu zakładają, że tak jak oni, mamy mieszkanie i wyżywienie za darmo, a pieniądze bierzemy wyłącznie na drobne wydatki, motywowani chciwością. Siostry zakonne, mimo wielu pięknych deklaracji, robiły wrażenie zupełnie pozbawionych empatii w stosunku do współpracowników. Kiedy zaczęłam mieć kłopoty ze zdrowiem potraktowały to jako akt złej woli i nie przedłużyły umowy na następny rok (przez 6 lat pracowałam na czas określony, co roku podpisując nową umowę).

Wiele lat powierzałam Bogu te doświadczenia, w nadziei uwolnienia się od goryczy, co jednak nie do końca się udało. Wspomnienia wróciły kiedy usłyszałam o zwolnieniu redaktora naczelnego "Gościa Niedzielnego" bez podania powodów. Nie jestem stałą czytelniczką tego pisma, ale wiem, że pozycję lidera tygodników opinii zawdzięcza właśnie owemu zdolnemu księdzu (nie pamiętam nazwiska). Semka i Terlikowski napomknęli na tłiterze, że biskup Skworc odwołał go pod naciskiem nuncjusza, pod zarzutem braku należytego entuzjazmu dla obecnej linii Watykanu (wywiad z o. Kowalczykiem SJ w ostatnim numerze był chyba ową kroplą przelewającą kielich goryczy). Zachodzi obawa powtórki z uwalenia  Uważam,rze. Popularność tygodnika wynikała przecież z trzymania się katolickiej ortodoksji i ostrożności wobec nadmiernie "postępowych" pomysłów. Przypadek Uważam,rze był ewidentnie wrogim przejęciem, nasuwa się pytanie czy  tak będzie z Gościem Niedzielnym. Jeśli pójdzie drogą Tygodnika Powszechnego ciemno widzę jego poczytność.

Piszę te uwagi całkowicie wolna od jakiejkolwiek osobistej sympatii wobec redakcji Gościa Niedzielnego, wręcz przeciwnie - wznoszę się ponad swoją niechęć. Miałam z nimi do czynienia co najmniej dwukrotnie - raz wysłałam tam tekst o samotności, a drugi CV i list motywacyjny w odpowiedzi na ogłoszenie. Za pierwszym razem zignorowali mój artykuł, który opublikowany w innym piśmie stał się hitem, z rekordową liczbą listów czytelników i  równie żywą reakcją na przedruk w internecie. Pomyślałam wtedy raczej niekorzystnie o rozeznaniu redaktorów, co jest ważnym i "biorącym" tematem, a nawet przypisałam im niskie intencje (zazdrość). Za drugim razem zaszczycili mnie odmową w formie elektronicznej, okraszoną życzeniami znalezienia innej posady. Podobnie pożegnała mnie onegdaj siostra dyrektor zwalniając z pracy w liceum. Nie wiem kim trzeba być, żeby nie widzieć okrutnej ironii tych słów zważywszy okoliczności.

Pamiętam czas, kiedy roiłam o nawiązaniu stałej współpracy z jakimś pismem katolickim. Sukces wspomnianego wyżej tekstu ożywił te przyjemne fantazje. Zorganizowano nawet spotkanie zatytułowane "wierność powołaniu", który to tytuł miał się nijak do mojego artykułu, ale pozwalał pomieścić drugiego, zdecydowanie faworyzowanego gościa, autorkę tekstu o małżeństwie. Temat i treść bardzo podobał się redakcji i zapewne przyczynił się do zapoczątkowania współpracy owej Pani ze środowiskiem. Moje marzenie spełniło się w życiu innej osoby, jak to czasem bywa..
Jak na ironię pewien znajomy zakonnik przysłał mi link do nagrania z jej wykładu o.......samotności. Tak gruby nietakt przypisałam niedostatkom wyobraźni owego znajomego. Braku inteligencji nie można zarzucić autorce. Sprytnie "przejęła mój temat" nie zaznaczając w tytule, że mówi wyłącznie o samotności w małżeństwie. O najbardziej bolesnym, społecznym jej aspekcie - zmarginalizowaniu lub wykluczeniu, także z życia Kościoła - oczywiście nie miała pojęcia. Fakt, że o samotności może w Kościele, wypowiadać się żona i matka trojga, raczej niż osoba znająca temat z autopsji jest dobrą ilustracją problemu.

Promotor mojej pracy doktorskiej zarzuca mi stale publicystyczny styl krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Ostatnio posunął się nawet do stwierdzenia, że byłabym świetną dziennikarką. Tak, Panie Profesorze, ja również podzielam to przekonanie. Niestety wszystkie media do których zwróciłam się w tej sprawie były odmiennego zdania. Jak poucza nas Kościół powołanie to wypadkowa między zdolnościami człowieka a potrzebami społeczeństwa. Można mieć nie wiem jak rzadkie talenty i  świetne wykształcenie, ale jeśli nie ma społecznego zapotrzebowania trzeba się przestawić. Obecnie na rynku pracy nie ma praktycznie ofert dla ludzi wykształconych (pomijam lekarzy, informatyków i managerów), te które się czasem pojawiają są fikcyjne, bo miejsce zawsze przeznaczone jest dla swoich niuniów. "Konkurs na stanowisko" jest farsą, podczas której komisja i z góry upatrzony kandydat nieźle się bawią kosztem naiwnych jeleni przygotowujących się przez tydzień, żeby odegrać rolę zasłony dymnej dla oczywistej korupcji.

Dojrzewam do zmiany podejścia. Wypatrzyłam dwie interesujące oferty - rekwizytor w operze i dojarz oborowy na Uniwersytecie Przyrodniczym,  W obu przypadkach wymagane jest wykształcenie zasadnicze zawodowe. W kwestii kwalifikacji mogę to i owo ukryć w CV, ale co ze stażem pracy? W państwowych instytucjach wymagają jego udokumentowania. Wyszłoby wtedy na to, że bez matury pracowałam w szkolnictwie jako nauczyciel. Pocieszam się, że jeśli mój nowy zamysł jest zgodny z wolą Bożą, na pewno się powiedzie.

Jestem świadoma goryczy przebijającej z tego tekstu, a także zazdrości wobec nawróconych anglikanów, baptystów i innych metodystów, dla których miejsce w życiu Kościoła w końcu się znajduje. Nie zamierzam jednak nic zmieniać, ani wygładzać. Pozwolę sobie na luksus nie udawania kogoś lepszego niż jestem.


















poniedziałek, 22 stycznia 2018

Casus Syrofenicjanki, a kwestia "uchodźców"

Rzygam tematem "uchodźców", ale ponieważ biskupi i sam papież opowiedzieli się w tej kwestii po stronie oligarchów, przeciw wiernym powierzonym swojej duszpasterskiej pieczy, czuję potrzebę zwrócenia się bezpośrednio do nich.



Zakładam, że księża biskupi znają historię Syrofenicjanki. Ta kobieta według żydowskich standardów należała do Goyim - bydląt o ludzkich twarzach (jak my wszyscy zresztą). Prosiła o pomoc dla córki dręczonej przez złego ducha. Trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej zasługującego na współczucie - istota słabsza, nie prosząca dla siebie, motywowana  miłością. Nie wybierała się do Izraela po socjal. Nie istniało niebezpieczeństwo, że zgwałci kogokolwiek, ani, że podłoży ładunek wybuchowy z intencją zabicia tak wielu Żydów jak się tylko da. A jednak Jezus pierwotnie zdecydował, ze "niedobrze jest zabrać pokarm dzieciom i dać go psom" i zakomunikował jej to dokładnie takimi słowami, nie łagodząc przekazu, aby nie ranić jej uczuć (bardzo szlachetnych zresztą by any standarts). Zmienił zdanie tylko dlatego, że kobieta - ze względu na córkę - zniosła mężnie tego kopniaka wymierzonego w jej ludzką godność i umiała inteligentnie ripostować.



Jaka nauka płynie dla nas wszystkich z tego kanonicznego tekstu? Jeśli Pan Nasz uznał, że pomoc nieszkodliwej kobiecie obcego plemienia jest marnotrawieniem środków przeznaczonych dla swoich, to czym byłoby sprowadzenie (wbrew woli) gromady mężczyzn w wieku poborowym deklarujących wrogie intencje, chęć życia z socjalu i domagających się zaspokojenia swoich niekontrolowanych potrzeb seksualnych? Jeśli Syrofenicjanka zasługiwała na porównanie do psa,to jak nazwać tych ludzi? Nie ma chyba w języku polskim (ani żadnym innym) bluzgów dość wulgarnych.



Nie rozumiem co dzieje się z hierarchami, że nagle postanowili być cool i fit in pod dyktando lewicowo-liberalnych mediów przemawiających w interesie oligarchów dążących do zniewolenia zwykłych ludzi. Czy to jest ten "nowy paradygmat" o którym słyszymy od rzecznika Watykanu?

niedziela, 21 stycznia 2018

Jeszcze o pomaganiu, rytualnej nieczystości i instynkcie stadnym

W przypowieści o miłosiernym Samarytaninie trzy osoby widzą pobitego człowieka kapłan, lewita i Samarytanin. Dwie pierwsze należą do najwyższych i najbardziej uprzywilejowanych warstw społeczeństwa, trzeci to mieszaniec i heretyk, za nim już tylko Goyim - bydlęta o ludzkich twarzach stworzone przez demony ("niedobrze odebrać pokarm dzieciom i dać go psom" - mówi Jezus do Syrofenicjanki). Człowiek może być martwy więc dwaj pierwsi nie chcą go dotknąć by nie zaciągnąć rytualnej nieczystości, co uniemożliwiłoby im służbę w świątyni. Nie ma też mowy o tym, żeby zawiadomili kogoś czy sprowadzili pomoc. Tylko ten najniżej w hierarchii może udzielić pomocy bez obawy o utratę swojego statusu - po prostu nie ma nic do stracenia.

Myślę, że to bardzo adekwatny opis funkcjonowania hierarchii społecznej we wszystkich kulturach. Słyszałam kiedyś opinię (nie pamiętam czyją), że matka Teresa z Kalkuty dokonała cudu, sprawiając, że  młode siostry Hinduski pochodzące z najwyższej kasty dotykały chorych i umierających biedaków.

Można więc przyjąć, że naturalną koleją rzeczy osoby aspirujące do wysokiej, a nawet średniej pozycji w społeczeństwie nie powinny wchodzi w kontakt z cierpieniem i śmiercią, to domena niedotykalnych pariasów - im już nic nie może zaszkodzić. Idąc tym tokiem rozumowania, jeśli jakiś człowiek pomaga cierpiącemu, ujawnia się jako parias nawet jeśli tego po nim nie widać.
W kulturze chrześcijańskiej na ten naturalny sposób rozumowania nakłada się nadprzyrodzony -według którego w tym najmniejszym i cierpiącym można spotkać Jezusa - i oba funkcjonują obok siebie, z wyraźną przewagą pierwszego.

Ilekroć zdarzyło mi się udzielić pomocy obcemu człowiekowi zawsze spotykałam się z tą samą charakterystyczną reakcją - zdawkowe podziękowanie i szczere obrzydzenie (nikt nie chce zawdzięczać czegokolwiek pariasowi). Jeżeli był to mężczyzna dodatkowo widział we mnie  "łatwą kobietę", bo przecież żadna porządna nie zainteresowałaby się takim dziadem.

Kiedy odwiedzałam mojego własnego ojca w szpitalu w ostatniej chorobie panowie leżący na sali postrzegali mnie nie jako córkę, która towarzyszy w umieraniu staremu rodzicowi i stara się zapewnić mu dobrą opiekę, tylko laskę szukającą okazji, tak zdesperowaną, że nie cofa się przed przed przyjściem w miejsce, gdzie żadna porządna kobieta by się nie pokazała.(Co ciekawe moja własna matka dobrze to rozumiała i unikała odwiedzania kogokolwiek w szpitalu jak ognia). Nawet pewien franciszkanin  poproszony, aby przyszedł z Najświętszym Sakramentem do mojego ojca zachował się jakbym złożyła mu propozycję natury seksualnej. Zignorował mnie wyniośle, a wracając wpatrzył się w mój biust całkowicie niewidoczny pod ciężkim zimowym płaszczem założonym na kilka warstw odzieży.

Ciekawa rzecz, że Maria Magdalena tylko w tradycji zachodniej zostaje utożsamiona z kobietą cudzołożną. Zapewne dlatego, że przyszła namaścić ciało zabitego Jezusa. Żadna szanująca się niewiasta nie ganiałaby po nocy, żeby zajmować się trupem obcego mężczyzny.



Problem - jak się wydaje - polega na tym, że mowa nasza nie jest tak-tak i nie-nie jak sugeruje ewangelia tylko tak-nie i nie-tak. Piękne i wzniosłe słowa całkowicie rozjeżdżają się z przekazem niewerbalnym. Być może większość ludzi rozumie, że w takim wypadku słowa nie mają żadnego znaczenia, ale co z tymi naiwnymi i prostolinijnymi, którzy jednak biorą je do serca?

W czasach mojej młodości dziewczętom dużo mówiono o czystości oraz skromności w ubiorze i sposobie bycia. Widocznie milcząco zakładano, że wszystkie są napalonymi kokietkami biegłymi w sztuce uwodzenia. Tak się składa, że nie wszystkie i te skromne stały się jeszcze skromniejsze, grzebiąc tym samym swoje szanse na małżeństwo, a zdesperowane flirciary, które miały tego rodzaju nauki w dużym poważaniu, przeskakując z łóżka do łóżka w końcu znalazły męża i stały się przykładnymi żonami i matkami. Te pierwsze traktowane są w Kościele z obrzydzeniem, drugie z nadskakującą atencją. Znaczy cnotą jest słyszane nauki ignorować, albo wręcz stosować dokładnie odwrotnie?

Podobnie rzecz ma się z pomaganiem. Apeluje się do nas o otwartość serca, o dostrzeganie Chrystusa w potrzebującym człowieku itp. Wszyscy, których Pan Bóg pokarał nadmiarem empatii wiedzą czym to grozi, mieli wiele okazji przekonać się na własnej skórze. Ostatnie apele dotyczą przyjmowania tzw. uchodźców i to koniecznie muzułmańskich, Ukraińcy z jakichś tajemniczych powodów się nie liczą. Kościół mówi jednym głosem z mediami lewicowo-liberalnymi, które manipulują społeczeństwem starając się wykreować modę uruchamiająca instynkt stadny. Chcesz być cool musisz nosić ciuchy określonych marek,  używać jakichś kretyńskich, całkowicie zbytecznych gadżetów, popierać związki partnerskie, dawać Owsiakowi i przyjmować "uchodźców" i to dokładnie takich jakich Frau Merkel ci każe.

Na ogół przejmowałam się tym, co słyszałam w Kościele. Wyszłam na tym tak średnio, ale był to mój wybór. Jednak wobec tak bezwstydnej manipulacji, próby wjeżdżania na emocje i uruchamiania instynktu stadnego odpowiadam NIE, stanowcze NIE!!!








piątek, 19 stycznia 2018

O dziurawych butach i ludziach ze wschodu

Nie zamierzałam w tym sezonie kupować nowych butów jesienno-zimowych. Mam 2 pary starych - zgrabnych, wiązanych trzewików za kostkę, na dobrej, grubej podeszwie z traktorem (uwielbiam ten fason). Niestety w obu parach na skutek wieloletniego intensywnego użytkowania zrobiła się niewielka dziura w prawym bucie. Zasadniczo mi nie przeszkadza, ale jestem świadoma, że dla wielu moich bliźnich  będzie to pierwsza i najistotniejsza informacja o mnie. Większość ludzi, która nie dostrzega starszej kobiety z wylewem siedzącej na trawniku, bez najmniejszego trudu zauważy niewielką dziurkę w moim bucie, zanim jeszcze otworzę usta. Co więcej, nawet jeśli słowa moje będą jak miód, ów kompromitujący szczegół je całkowicie unieważni. Ma to znaczenie w sytuacji, kiedy szukam pracy. Wybrałam się więc do CCC i kupiłam z moich topniejących zasobów dobre buty na wyprzedaży. Cena rewelacyjna, gumowa podeszwa, ładny fason, przyjemny nubuk, tylko jakby ciasnawe, choć mój rozmiar.

Idę więc na drugi dzień zmierzyć o numer większe i ewentualnie wymienić. Jestem tak zaaferowana, że siadając nie trafiam zadkiem na krzesło. Jako pani w średnim wieku, w eleganckim, choć starożytnym  płaszczu i takimże kapeluszu, fikająca krzepkimi odnóżami w powietrzu daję światu ucieszny prospekt. Na szczęście w sklepie jest prawie pusto. Prawie, bo jakaś przyjemna młoda twarz pochyla się nade mną. "Wsio dobre?" - pyta życzliwie. "Dobre, dobre" - zapewniam ją pośpiesznie gramoląc się na krzesło. Dziewczyna ulatnia się taktownie, żeby nie być świadkiem mojego zakłopotania. Mierząc buty śmieję się pod nosem ze swojej "przygody".

Uśmiecham się także dlatego, że lubię ludzi ze wschodu. Jakoś blisko mi do nich mentalnie. Moja rodzina pochodzi wprawdzie z kresów pn-wschodnich II RP (teraz Białoruś przy granicy z Litwą), ale Ukraińców - zwłaszcza o polskich korzeniach - nie uważam za obcych. Powiem więcej, w szkole językowej w Londynie najlepiej dogadywałam się z Chinką z Tajwanu, mimo, że grupa składała się w większości z Europejczyków Włochów, Francuzów, Szwajcarów itp.  W drodze na konferencję do Berlina poznałam w Polskim Busie dziewczynę z Kazachstanu, która zaimponowała mi znajomością języków, w tym polskiego, i rozmachem życiowym. Ona, potomkini nomadów z kazachskich stepów czuła się swobodniej i pewniej w Europie niż ja, która się tu urodziłam. Tutaj znaczy we Wrocławiu, z wykorzenionych rodziców, którzy zostawili groby swych przodków w postawskim powiecie dawnego województwa wileńskiego. Nie zapuścili korzeni. Jestem wykorzeniona w drugim pokoleniu .

Studiując na KULu poznałam wielu ludzi ze wschodniej Polski, wszyscy moi najbliżsi przyjaciele pochodzili spod wschodnich rubieży.  Zaciąganie posła Andruszkiewicza z Podlasia przyjemnie brzmi dla mojego ucha, podobnie jak język białoruski. "Po prostemu", czyli po białorusku mówiło się podobno w domu księdza Popiełuszki. Niezależnie jednak od używanego języka, każdy katolik na wschodzie zawsze uważał się i był uważany za Polaka.

 "Tuż za orłem znak pogoni, poszli nasi w bój bez broni..." Uświadamiam sobie, że dla mnie nasi są spod znaku Pogoni, dobrze sportretowani w postaci Longina Podbipięty z Ogniem i mieczem - wysoki wzrost, grube kości, krzepa, jasna pigmentacja, dobry charakter, prostoduszność i naiwność (wypisz wymaluj mój ojciec). Idą w bój, nawet jeśli nie mają broni, ich gościnność posunięta jest do granic absurdu, podobnie jak gotowość niesienia pomocy i uczynność wobec obcych...

"Białoruś to jednak północny kraj, jak Litwa i Łotwa. Ma w sobie pewną ponurość..." - takie zdanie usłyszałam na jakimś spotkaniu Klubu Ronina lub Jagiellońskiego (albo Wtorkowego) obejrzanym na YouTube. Ucieszyła mnie ta północna ponurość jak mało co, pewnie dlatego, że odnajduje ją także w sobie. Jest we mnie tęsknota za krajem przodków, za ludźmi z mojego plemienia. Umiem go sobie tak pięknie wyobrazić, że nie zniosłabym konfrontacji z postsowiecką Białorusią Łukaszenki ani z Litwą zacierającą ślady wspólnej historii.



czwartek, 18 stycznia 2018

O wadach wzroku i pomaganiu

Wady wzroku - jak wiadomo - są bardzo różne.
Ja sama cierpię na wrodzoną nadwzroczność (dalekowzroczność) na poziomie mniej więcej +5 dioptrii, której towarzyszy silny astygmatyzm (ok.2), a szkła do okularów do czytania muszę specjalnie zamawiać za ciężkie pieniądze, bo tak mocne nie są normalnie dostępne w handlu (w przeciwieństwie do krótkowidzów, dalekowidzom wada się mocno pogłębia z wiekiem). W wieku ok. 5 lat miałam operację na prawym oku, która nie do końca się udała, i w dalszym ciągu widzę nim znacznie gorzej niż lewym. Okulary nosiłam całe dzieciństwo. Przez pewien czas zaklejano mi moje dobre "lewe oczko", żeby gorsze, prawe, zmusić do wysiłku. Musiałam także ćwiczyć na tzw. "krzyżaku" ich koordynację. Okularów nienawidziłam namiętnie, porzuciłam je w liceum - młode mięśnie potrafią niejedno przezwyciężyć dodatkowym wysiłkiem - a wróciłam (do nich) dopiero pod czterdziestkę zmuszona regularnie nawracającymi potężnymi migrenami.



Mimo tych ograniczeń od dziecka z upodobaniem malowałam rysowałam, czytałam, robiłam na drutach i szyłam. Robię to wszystko nadal choć od czasu upowszechnienia się komputerów w mniejszym stopniu.

Najzabawniejsze jednak jest to, że przy wszystkich tych wadach widzę rzeczy, których inni zdają się nie dostrzegać. Oko do kolorów i form, czy zdolność rozróżniania większej ilości odcieni każdej barwy, jest zapewne przekazywane genetycznie w pakiecie pt zdolności plastyczne, którymi Pan Bóg hojnie obdarzył rodzinę mojej matki. Ja jednak mam na myśli coś zupełnie innego, co zilustruje kilkoma przykładami.

Jest rok 1990 mam lat 24, pracuje w zbiorach graficznych pewnej dużej biblioteki naukowej. Siedzę z kolegą w pizzerii na ul. Szewskiej (o ile dobrze pamiętam). Nie było wolnych stolików więc dosiedliśmy się do samotnego chłopca lat ok. 10-12 bezskutecznie usiłującego zwrócić uwagę kelnerki, żeby coś zamówić. Chłopiec jest bliski łez - zupełnie bezradny wobec uparcie ignorującej go kobiety. Kiedy ta do nas podchodzi gotowa przyjąć zamówienie zwracam jej uwagę, że chłopiec był tu przed nami i sugeruję, żeby go obsłużyła w pierwszej kolejności. Baba robi przedstawienie pt" ojej jak mogłam nie zauważyć, przepraszam cię, kochanie" Mając w nas publiczność przynosi mu pizzę podlaną wylewnym słowotokiem, a mój kolega - nieproszony - dodaje od siebie coca-colę. Chłopiec płacze już całkiem jawnie, z trudem przełyka kawałki pizzy, za którą musiał zapłacić takim upokorzeniem (nie wiadomo co było gorsze ignorowanie go czy nieszczera serdeczność), mam ochotę wyjść. Na drugi dzień kolega opowiada w pracy wszystkim, którzy chcą i nie chcą słuchać, o nieszczęsnym zajściu zaczynając od słów "zabrałem Wilhelminę do pizzerii"... Nie wiem co mnie bardziej wkurza owo "zabranie mnie" czy przedstawianie dość smutnego incydentu jako ekscytującego wydarzenia, w którym on sam odegrał rolę bohatera.

Trudno uwierzyć,  że kelnerka i mój kolega nie widzieli wysiłków chłopca, zanim zwróciłam im na nie uwagę. Czekali na sygnał? A może ja mogłam je zauważyć tylko dzięki intuicji, empatii i doświadczeniu bycia dzieckiem z kluczem na szyi zmuszonym do konkurowania z dorosłymi o pozyskanie trudno dostępnych towarów i usług w PRL-u późnych lat 70-tych i  wczesnych 80-tych. Czyli nie patrzymy wzrokiem tylko intuicją i doświadczeniem?

25 lat później wybieram się na działkę, na trawniku po drugiej stronie Korony siedzi starsza pani obstawiona torbami z zakupami i wygląda dziwnie. Liczni na tej trasie rowerzyści i nieliczni przechodnie mijają ją niezaburzeni. Podchodzę i pytam, czy nie potrzebuje pomocy. Nie może mówić, ale podaje mi komórkę. Po wielu trudach - nie umiem obsługiwać fancy komórek, ani temu podobnych zbytecznych gadżetów - dodzwaniam się do jej syna i opisuję sytuację. Przyjeżdża z bratem i przenoszą bezwładną matkę do samochodu celem przewiezienia jej do szpitala (prawdopodobnie wylew). Dziękują mi zdawkowo, ale patrzą bardzo podejrzliwie. Kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymuje ich policja za jazdę po chodniku.

Znowu, dlaczego tylko ja wzięłam pod uwagę możliwość, że z kobietą jest coś nie tak? Dlatego,że sama mam chorą matkę? Dlatego, że mój ojciec umarł stosunkowo niedawno po ciężkiej chorobie? Dlatego, że jestem tą, która "dotknęła" choroby, starości i śmierci? Jestem przez to "rytualnie nieczysta" unfit for society? Dlatego obaj synowie z trudem przezwyciężają obrzydzenie, żeby wydusić z siebie zdawkowe podziękowanie?  Czyli - znowu - patrzymy doświadczeniem, a nie wzrokiem? Każdy, kto widzi cierpienie zdradza się, że sam go doświadczył  (i może innych zarazić). Cierpienie nie jest atrakcyjne wizualnie, rodzi podejrzenie nieudacznictwa, bycia "loserem" Pomaganie jest cool wyłącznie wtedy, jeśli polega to na wrzucaniu pieniążków do puszek, chodzenie na koncerty i przyklejaniu na ubranie kretyńskich czerwonych serduszek, jeżeli motywowane jest i uzasadnione instynktem stadnym (wszyscy to robią).

Mniej więcej w tym samym okresie (mam ok 49 lat) wychodzę z adoracji, na światłach stoję za młodą siostrą zakonną, którą przed chwilą widziałam w kaplicy. Jakiś kretyn prowadzi dużego zdezorientowanego psa na długiej smyczy. Towarzysząca mu, zażenowana dziewczyna trzyma się od niego jak najdalej. Niezaburzony bałwan usiłuje pokierować tak nieszczęsnym zwierzakiem, żeby skierować go na przechodzące "laski" (przestraszyć je? dotknąć za pośrednictwem psa? obwąchać?). Na widok siostry zakonnej wpada na super pomysł  -  napuścić go na "pingwina".
"Moja dłoń zaciska się w pięść" podchodzę do bęcwała i staję tak blisko, że prawie dotykam go ramieniem. Jestem wyższa od niego i nie boję się psów, ani - tym bardziej - żałosnych kretynów. Tenże patrzy na mnie zaskoczony - nie jestem targetem. Jego otwór gębowy zaczyna wyrzucać dźwięki  - coś jakby "o co chodzi?" "Proszę nie zaczepiać tej siostry" - mówię głośno i wyraźnie. Ludzie na światłach obracają się w moim kierunku, patrzą  jakbym pierdnęła w teatrze. Zawstydzona zakonnica zapewnia mnie, że naprawdę nie trzeba... Światło w końcu zmienia się na zielone, siostra szybkim krokiem oddala się, tuż za nią towarzyszka kretyna z psem. Ten (znaczy kretyn, a nie pies) woła za nią "zaczekaj no" i usiłuje dogonić, dzięki czemu nikogo już nie zaczepia. Skręcam do parku nad fosą, jest mi niedobrze.

Przypominam sobie później sytuację, kiedy to mnie molestowano za pomocą psa. Rzecz działa się na ulicy Krupniczej (w owym czasie Nowotki) Miałam może jakieś 12-13 lat. Pies był duży, silny i spuszczony ze smyczy. zaczął mnie dość namolnie obwąchiwać w miejscu intymnym. Odwracam się mówię do właścicieli, żeby wzięli psa. Mężczyzna dobrze się bawi i nie zamierza nic zrobić. Towarzysząca mu dziewczyna patrzy na mnie wrogo - widzi we mnie konkurencję. Wobec braku reakcji biorę psa za pysk (w sensie jak najbardziej dosłownym) i zdecydowanym ruchem odpycham od siebie. Facet zaczyna się drzeć, jak śmiem psuć mu zabawę. Dziewucha mu wtóruje. Nikt z przechodzących ludzi nie reaguje. To, przyznam, jedno z moich najohydniejszych wspomnień z dzieciństwa.

Stając w obronie młodej zakonnicy (która sobie tego nie życzyła) znowu zdradziłam się jako osoba, która czegoś podobnego doświadczyła. Znowu jestem naznaczona, nieczysta. zachowuję się inaczej niż wszyscy. Moja interwencja budzi podobne zażenowanie wśród świadków zajścia, jak wygłupy debila u jego towarzyszki. Nie jestem cool. Ani starsza pani, ani zakonnica nie są cool.  Zachowania wbrew instynktowi stadnemu nie są cool. To nie Orkiestra Świątecznej Pomocy celebrowana gromadnie przy wsparciu mediów, to zgrzytliwe akty codziennej pomocy, nie zawsze trafione, wykonywane przez jednostki zhańbione stycznością z cierpieniem, chorobą i śmiercią - żadna z tych rzeczy nie jest cool. Jeszcze jeśli chodziło o dziecko, na mój sygnał znaleźli się chętni to partycypowania w "pomocy", (zapewne dlatego Owsiak wziął na sztandary chore dzieci) zapewnili sobie udział w przedstawieniu, które mogło się podobać (jakiemuś debilowi). Pomagać, pomagać jest bosko!










niedziela, 14 stycznia 2018

Samuelu, Samuelu!

Szczęśliwa, że nie mam dzisiaj żadnych zajęć (pracuję co drugi weekend) wybrałam się jak zwykle do dominikanów na 12.00.  Byłam wprawdzie uprzedzona, że będzie odprawiał ojciec przeor i będzie mówił o uchodźcach, ale mimo to zdecydowałam się nie zmieniać mojej niedzielnej rutyny, gdyż zaburzyłoby to moje wątle poczucie bezpieczeństwa.

Postanowiłam nabrać odwagi i być mężna w obliczu nieuniknionego. Było moje ulubione pierwsze czytanie o tym jak Pan budzi Samuela w środku nocy w sposób tak nie pozostawiający wątpliwości, że chłopiec za każdym razem biegnie do Helego przekonany, że to ten go wzywał. Dopiero pouczony przez starca za czwartym razem odpowiada Bogu "mów Panie, bo sługa twój słucha". Pozazdrościć!

Nie wiem czy dzisiaj istnieją tacy mędrcy zdolni wytłumaczyć innym ludziom, co się z nimi dzieje, trafnie zinterpretować ich własne doświadczenia i pouczyć co dalej z nimi robić. Przez całe życie tęskniłam za kimś takim i szukałam z łatwym do przewidzenia skutkiem. Wniosek jest oczywisty - albo takich ludzi nie ma, albo, jako dobro rzadkie, zastrzeżeni są do wyłącznego użytku przyszłych proroków i królów.

I tu wracam do wątku wspomnianego w poprzednim wpisie - całkowitej nieadekwatności nauk innych ludzi, których przecież sam Bóg powołał do wprowadzania nas w życie (rodziców, nauczycieli, księży). Czy jest to po części kwestia niekompatybilności doświadczeń, niewłaściwego języka, czy też wyłącznie świadome kłamstwo mające na celu urobienie materiału ludzkiego. aby był podatny na manipulację?

Człowiek, który zaczyna uczyć się jeździć konno bardzo szybko orientuje się, że każdy koń, którego dosiada, czyści, kiełzna i siodła jest indywidualnym przypadkiem, bardzo rożnym od pozostałych. Płochliwy wymaga uspokajania, uparty wzmocnionych bodźców itp. Środki niewłaściwie zaaplikowane mogą mieć poważne konsekwencje. Podobnie rzecz się ma z początkującym nauczycielem, który co 45 minut ma przed sobą inną grupę ludzi i musi błyskawicznie rozpracować jej wewnętrzną hierarchię i zorientować się w specyfice poszczególnych jednostek. Błędny osąd sytuacji i niewłaściwe środki to trudna do odwrócenia katastrofa. Doświadczywszy tego wszystkiego naprawdę trudno uwierzyć mi w rodzica albo księdza (zwłaszcza w konfesjonale), który nie rozumie do kogo mówi.

Słuchając dzisiejszego kazania o uchodźcach miałam chwilami wrażenie, że ojciec przeor, którego tak często widuję w Kościele św. Wojciecha we Wrocławiu, dopiero co przyjechał z antypodów i nie zauważył jeszcze, zmęczony podróżą, że w naszym mieście (podobnie jak w całej zachodniej Polsce) równie często słychać ukraiński i rosyjski jak polski. W szkole policealnej, w której uczę mam grupę złożoną wyłącznie z Ukraińców. Fachowiec wezwany do wymiany podgrzewacza wody na przykład też na ogół jest zza Buga. Migrantów już tu mamy i to całkiem sporo. Są nam bliscy kulturowo, ale także przypominają niewyobrażalną traumę Rzezi Wołyńskiej. Traktujemy ich dobrze, ale cały czas mamy z tyłu głowy, że historia może się powtórzyć. Ojciec przeor nie odniósł się ani słowem do naszej rzeczywistości, a opowiadał o rzeczach odległych albo czysto teoretycznych. Chciałoby się powiedzieć - typowe.

Cóż ma więc zrobić człowiek od niemowlęctwa zdany wyłącznie na nauki przeznaczone dla kogoś innego? Chciałby jak Samuel powiedzieć do Boga "Mów Panie wreszcie do mnie, a sługa twój będzie Cię słuchał! Obudź mnie w nocy 4 razy z rzędu wypowiadając moje imię, żebym miała pewność, że to do mnie się zwracasz!"

Zdarzyło mi się kilka razy w życiu mieć całkowitą jasność, co mam robić, Były to zwykle sytuacje kryzysowe, w których - jak większość neurotyków - na ogół nie tracę głowy. Mimo całej powagi, a nawet grozy sytuacji doświadczałam psychicznego luksusu.  To rzeczywiście było tak jakby ktoś postawił mnie w jakimś miejscu do wykonania jakiegoś zadania, do którego się dobrze nadawałam. Rzeczywistość sama przemówiła do mnie bez pośrednictwa połajanek i wjeżdżania na poczucie winy, bez "bezinteresownego daru z siebie", wypominania "egoizmu" i święcenia jajek w  Wielką Sobotę.


sobota, 13 stycznia 2018

O dobrych uczynkach

Właściwie o jednym, który miał miejsce przed ponad 30-laty, a niesmak pozostał do dziś dnia.

Wybierałam się ostatnio do Poznania na rozmowę kwalifikacyjną, z której zresztą najprawdopodobniej nic nie wyniknie.  Oglądając plan miasta i szukając połączeń kolejowych zupełnie niechcący uruchomiłam ciąg wspomnień z połowy lat 80-tych.

Byłam wtedy studentką  drugiego roku historii sztuki na KULu. Jak co roku wybraliśmy się (specjalnie w tym celu wynajętym autobusem) na objazd naukowy, tym razem po Wielkopolsce. Objazdy uwielbiałam z powodów merytorycznych i towarzyskich. Niestety w Gostyniu (mieliśmy tam nocleg) pewna niunia zaczęła wykazywać wzmożone objawy jakiej przykrej infekcji i ktoś wymyślił, że to odra. Jak się okazało nikt tej choroby wieku dziecięcego nie przechodził z wyjątkiem mnie, Wilhelminy-Naiwnej-i-Prostodusznej. Nic strasznego nie podejrzewając, wyznałam to bez obaw, w ten prosty sposób narażając się na oczekiwanie, że to właśnie ja mam zostać w gościnnym klasztorze z chorą koleżanką, niezdolną do dalszej podróży. Gdybym zdecydowanie odmówiła nikt, prawdopodobnie, by mnie nie zmuszał. Ja jednak zgodziłam się w przekonaniu, że tak trzeba, że robię coś dobrego, może nawet wyobrażałam sobie, że to Pan Bóg tego ode mnie oczekuje albo, że to rodzaj próby, jak w bajce, kiedy to bohater/ka zostaje wielokrotnie wynagrodzona za dobro okazane jakiemuś nieszczęsnemu stworzeniu.

Rzeczona niunia nie była moją "psiapsiółką", po prostu osobą z roku, bliżej znałam jej współlokatorkę, która nie miała o niej dobrego zdania. Uważała ją za hipochondryczkę, mitomankę i histeryczkę, prawdopodobnie słusznie. Ja jednak porażona taką nieczułością, tym nieostrożniej dałam się wrobić w rolę opiekunki chorej. Nie muszę nikomu tłumaczyć, że nie była to żadna odra, ani nawet grypa moja "opieka" była całkowicie zbyteczna, podopieczna nie wykazywała śladu wdzięczności, a los - w bajkach tak hojny dla obdarzonych dobrym serduszkiem - w żaden sposób nie zrekompensował mi rezygnacji z objazdu. Pozostał mi ino niesmak, że nadużyto haniebnie mojej naiwności, dobrej woli i nadmiaru empatii. Jeszcze po 30-tu latach miałam ochotę krzyczeć do przewrotnego losu "Oddawaj mi mój objazd po Wielkopolsce, podstawiaj mi tu autobus z ludźmi z roku o 30 lat młodszymi albo przenoś mnie w czasie, żebym mogła wybrać inaczej!" Niestety, "głuchy jest los, nadaremnie wzywasz go" jak mówi poeta.

Dla kontrastu moje najpiękniejsze wspomnienie z dzieciństwa dotyczy nakopania w chudą doopę pewnej toksycznej niuni, która prześladowała mnie i moją "psiapsiółkę" od przedszkola. Był to ten rodzaj kreatury, która najlepiej się bawi dręcząc słabszych i bezbronnych. Moja "bezbronność" była wyłącznym dziełem rodziców warunkujących mnie od niemowlęctwa, że nie wolno okazywać gniewu, ani nawet go odczuwać, a co dopiero bronić się przed fizyczną agresją. Jak wielu dorosłych wyparli prawdziwy obraz dzieciństwa i nie przyjmowali do wiadomości istnienia zła w czystej postaci (lub mechanizmu stadnego w ujęciu socjo-biologicznym) manifestującego się w każdej grupie ludzi niezależnie od wieku. Owo tabu mogłam przełamać jedynie dlatego, że chuda doopa zaatakowała moją koleżankę - niedużą, okrągłą dziewczynkę, która rzeczywiście obiektywnie była słabsza i nie byłaby się w stanie obronić sama przed kimś tak bezwzględnym i przekonanym o swej bezkarności.


O drogi czytelniku! To cudowne uczucie ciepła rozchodzącego się z brzucha po całym ciele wraz z krwią naładowana adrenaliną! To poczucie wolności i siły! Radość walki i radość zwycięstwa! Czułam się jak nie przymierzając Eomer podrzucajacy radośnie miecz w górę pośród beznadziejnej (jak się wówczas wydawało) bitwy na polach Pelenoru. Chuda doopa była szybsza ode mnie, ale ja znacznie silniejsza. Mój gniew dodał mi skrzydeł i udało mi się ją pochwycić i skopać z całych sił. Najbardziej satysfakcjonujący był wyraz jej twarzy - ten szok, że to ona teraz dostaje w doopę od kogoś "nieszkodliwego" a nie odwrotnie, że "przyrodzone" role mogą się odwrócić i że nie jest bezkarna i to boli, boli w każdym sensie tego słowa!

Przez tydzień nie mogła siedzieć na zadzie, zaczęła się mnie bać, próbowała się mścić przez chłopaków z klasy (konkretnie jednego, który nie bardzo miał ochotę poczuć mój gniew na własnej skórze), potem nabrała pewnego respektu, a co najzabawniejsze w liceum dosyć się zaprzyjaźniłyśmy.

Co z tego wynika? Pewnie to, że kiedy ktoś inny opowiada nam świat - zwłaszcza kiedy raczej daje wyraz swoim pobożnym życzeniom, niż opisuje rzeczywistość, której doświadczył na własnej skórze - wprowadza nas w błąd. Po części świadomie - idealizując go - po części nie całkiem - aplikując niewłaściwe treści niewłaściwym osobom.

Ciekawa jestem, co może kierować dorosłym pouczającym dziecko "bądź dobry dla innych, a inni będą dobrzy dla ciebie". Idąc tym tokiem rozumowania Jezus był kimś wyjątkowo złym, skoro spotkał go koniec tak tragiczny. To samo można powiedzieć o dzieciach wyskrobanych z łon własnych matek zanim jeszcze przyszły na ten padół łez. Nie wyobrażam sobie człowieka, który nie doświadczyłby, że sposób odnoszenia się innych do niego zależy wyłącznie od jego miejsca w stadzie, a dobro ani zło nie ma tu nic do rzeczy. Nawet w debacie publicznej chętniej używa się argumentów estetyczno-lifestylowych niż ocen moralnych dla ostatecznego pogłębienia przeciwnika, dokładnie tak samo jak w przedszkolu ("gruby", "rudy", "zyzol", "siwy", "śmierdzi", "kurdupel", "wieśniak" itp). Dlaczego dorosły człowiek świadomie kłamie swojemu dziecku, dlaczego na drogę do Mordoru daje mu mapę ogrodu Eden? Jedyna odpowiedź, jaka mi się nasuwa nie jest optymistyczna - chce mieć w domu naiwnego jelenia, którym łatwo manipulować.  Jeśli nawet rodzice mają takie podejście, to trudno się dziwić, że obcy ludzie nie będą szczególnie energicznie opierać się pokusie wykorzystania tej naiwności.

Na dokładkę ludzie wrażliwi i empatyczni częściej ciągną do Chrześcijaństwa (animae naturaliter christianae) niż bezwzględni egoiści i co słyszą - prawie wyłącznie nauki skierowane do tej drugiej grupy, nieobecnej w Kościele. To oczywiście sprawia, że empatia i wrażliwość tych pierwszych rozrasta się do rozmiarów karykaturalnych i na każdym kroku jest wykorzystywana, bez żadnych oporów, przez tych drugich. Między innymi dlatego teksty o "oddawaniu siebie innym za darmo" wyprowadzają mnie w równowagi, czemu już dałam wyraz na tym blogu.


sobota, 6 stycznia 2018

O rytualnych połajankach u wrocławskich dominikanów

Dziś w Święto Objawienia Pańskiego potocznie zwane Trzech Króli zostałam znowu uraczona u dominikanów porcją zwykłych połajanek w wykonaniu ojca przeora, które muszę odreagować, żeby bezsilna złość nie gromadziła się w mojej skłonnej do gniewu duszy.

Zacznę od końca tzn uwagi końcowej ojca przeora, który przez całą mszę powstrzymywał się od dawania do zrozumienia wiernym, jak bardzo są gorsi od niego. Na koniec jednak pofolgował swojej upierdliwości i przestrzegł nas, żebyśmy się dobrze zastanowili, zanim oznaczymy kredą drzwi naszych domów, bo to będzie znak objawiający światu obecność chrześcijan i gotowość niesienia pomocy ("uchodźcom" zapewne).

Jest więcej takich zobowiązujących znaków proszę ojca przeora - krzyż na wieży kościoła, biały dominikański habit i hasło veritas, o przekazywaniu owoców kontemplacji nie wspominając. Jak one się komponują z ojcem G. gotowym na każde wezwanie TV WSI, zawsze głoszącym poglądy miłe wrogom Kościoła (a bezsilny prowincjał jakoś nie może zamknąć mu dzioba). Ciekawe kawałki opowiadał o nim o. Wyszyński (były?) na YouTube, nie tylko zresztą o nim. Nie jestem oczywiście w stanie zweryfikować ich prawdziwości, ale podobne treści przebijały  także z innych źródeł. Ojciec G. himself wyznał, że kilku braci wyraziło chęć, aby go "przelecieć", cokolwiek by to miało znaczyć. Wyszyński wspomina o imprezach połączonych z homoseksualną rozpustą, mistrzach nowicjatu (o ile dobrze pamiętam) podglądających swoich podopiecznych podczas kąpieli, propozycjach zrobienia mu tzw "laski" wygłoszonych przez starszego brata itp. Nie bardzo widzę, jak komuś reprezentującemu takie środowisko wypada uderzać w tony moralnej wyższości wobec wiernych. My ciemny lud, który święci nasze abominacyjne jajka w Wielką Sobotę, równie efektownych grzechów nie popełniamy, ale też nie aspirujemy do takiego stopnia postępu gejowsko-otwartego-na-uchodźców.

Ktoś mi może zarzucić, że opieram moje uwagi na nie sprawdzonych informacjach, ale tak się składa, że jestem jedną z niewielu osób świeckich, która miała sporo do czynienia z duchowieństwem i osobami konsekrowanymi z racji swojej pracy. Opisałam te doświadczenia na tym blogu  (O kobiecie w seminarium). Nie zetknęłam się wprawdzie z hardcorem jak z relacji o.Wyszyńskiego, ale za to z niebotyczną arogancją, poczuciem bycia poza dobrem i złem, lekceważeniem świeckich współpracowników, o specyficznym stosunku do kobiet nie wspominając. Także w szkole prowadzonej przez siostry zakonne typowe babskie przywary, jak zazdrość czy plotkarstwo, nie wydawały się szczególnie energicznie zwalczane. Mam wrażenie, że przeciętna świecka chrześcijanka (a nawet poganka) zadaje sobie więcej trudu, aby się ponad nie wznieść.  Pamiętam swój szok, że ci wszyscy ludzie, których my świeccy uważamy za lepszych od siebie, nie tylko tacy nie są, ale też nie robią żadnego wysiłku, żeby być i patrzą na nas jak na naiwnych jeleni.

Ojciec przeor nie pominął też okazji, żeby wytknąć nam nasz czarnosecinny, wyssany z mlekiem matki antysemityzm. Oświadczył, że to my zostaliśmy wszczepieni w Izrael, zapomniał przy tym dodać, że "lud pierwszego wybrania" w większości Chrystusa odrzucił i wydał na śmierć. Tym samym pozostawił nas z przekonaniem, że jako Chrześcijanie jesteśmy prawie równie dobrzy jak prawdziwi Żydzi, choć nie do końca (tylko młodszymi braćmi w wierze będąc). Idąc dalej tym tokiem rozumowania Chrześcijaństwo jest wobec Judaizmu podrzędne i to my musimy martwić się o nasze zbawienie, a nie Żydzi.

No cóż, zawsze mnie uczono na religii, że chrzest jest do zbawienia koniecznie potrzebny i że Kościół jest Nowym Izraelem i nie ma już w nim Żyda ani Greka, niewolnika ani wolnego itd. Widocznie była to jakaś inna religia, zarzucona w ostatnich czasach, zapomniana jak wielce użyteczny, oparty na rzetelnym rozeznaniu (a nie myśleniu życzeniowym) dokument "Sicut Judaeis non" określający jak  powinny wyglądać stosunki Chrześcijan i Żydów dla dobra obydwu stron.

poniedziałek, 1 stycznia 2018

O nieeleganckich atakach ad personam

Bardzo nie lubię, kiedy nasze życie publiczne poziomem argumentów zaczyna przypominać przedszkole, o czym już pisałam na tym blogu. Typowo przedszkolne zarzuty "a ty głupia jesteś", "ale masz wiejską koszulkę/kurtkę/spódnicę",  "śmierdzi, spierdział się" albo nawet "zesrał się w gacie", klasyfikowanie oponentów do kategorii typu "gruby", "rudy", "siwy"(jasny blondyn), "sekularnik" "zyzol" jako ostateczne potępienie dla całokształtu jego działań, niewybredne przezwiska utworzone z nazwisk i argument ostateczny - "ciebie nikt nie lubi" są bez cienia zahamowań używane wobec przeciwników przez prominentnych polityków, posłów na sejm i tzw opiniotwórcze gremia.

Mam nadzieję, że każdy rozumie, że równie eleganckiej frazy można użyć wobec niego. Trudno mi wyobrazić sobie taki niedorozwój intelektualny(emocjonalny?),  który nie rozróżnia między czynami moralnie nagannymi jak kradzież mienia publicznego, zdrada, pozbawianie tysięcy ludzi dachu nad głową itp, a nie dość "trendy" outfitem, nadwagą/niedowagą, niskim wzrostem, złym stanem uzębienia, nieodpowiednim kolorem włosów czy słabą atrakcyjnością dla płci przeciwnej. 

Użycie argumentu "estetycznego" jako ostatecznego uzasadnienia dla uznania kogoś za gorszego także w sensie prawnym istniało i istnieje w wielu kulturach pogańskich, o czym także pisałam na tym blogu. W Eddzie Poetyckiej 3 podstawowe warstwy społeczeństwa wczesnośredniowiecznej Skandynawii rozróżnić można na podstawie wyglądu. Najniższa z nich niewolni (thrael) charakteryzują się ciemną pigmentacją, długimi piętami, chorobami skóry i zwyrodniałymi kostkami, wolni kmiecie (karl) są rudzi i rumiani, estetycznie ubrani, wykwalifikowani i pracujący na swoim,. Najwyższa zaś warstwa - jarlowie - mają jasną skórę, włosy płowe, spojrzenie o przenikliwości węża, ćwiczą się w rzemiośle wojennym, a ich  kobiety o cienkich paluszkach  ubrane w jedwabie pławią się w luksusie all day long. 

Podobne estetyczno-lifestylowe uzasadnienie ma podział na kasty w Indiach. Im wyższa kasta, tym jaśniejsza skóra, bardziej prestiżowy zawód i "lepsze nazwisko" (Hindusi są w stanie ustalić na podstawie brzmienia nazwiska, kto z jakiej kasty się wywodzi).

My jednak po 2 tys. lat Chrześcijaństwa w Europie i tys. lat w Polsce powinniśmy ten sposób dzielenia ludzi dawno porzucić. Wszelka hierarchia w społeczeństwie powinna być kompetencyjna, wszak jesteśmy równi wobec prawa, czyż nie? W oczywisty sposób nie jesteśmy, mimo wielu pięknych zapisów w konstytucji i kodeksach praw. Nadal też używamy argumentu estetyczno -lifestylowego, aby ostatecznie pognębić przeciwnika, gdyż pamiętamy z przedszkola, że tym można zranić najgłębiej, a poza tym w ten sposób opuszczamy dziedzinę Logosu, gdzie w drodze uczciwych sporów i wymiany poglądów można zbliżać się do prawdy i dochodzić do konsensusu w trosce o dobro wspólne. 

Technikę możliwie najobrzydliwszego ataku ad personam stosują z upodobaniem "stare kiejkuty" (copyright by S. Michalkiewicz) co widać po wpisach ich trolli internetowych (i transparentach widocznych w manifestacjach "prodemokratycznych"). Nawet jeśli atakowana osoba jest przystojna, prosperująca i szczęśliwa w związku, zawsze można jej przypisać nieświeży oddech i nieumyte genitalia.

Jaka powinna być odpowiedź na taki atak?  Najlepszej jaką znam dostarcza anegdota o sporze dominikanina z jezuitą. Dominikanin wyraźnie był w nim górą, więc jezuita, wystrzelawszy się ze wszystkich argumentów merytorycznych, zarzucił mu, że jest rudy jak Judasz. Dominikanin na to, że nie wiadomo czy Judasz był rudy, ale ponad wszelką wątpliwość należał do towarzystwa jezusowego.

Bardzo częstym obiektem niskich ataków ad personam jest posłanka Krystyna Pawłowicz, Zarzuca się jej, że jest "starą panną", ma krzywe nogi, nikt jej nie kocha i nigdy już nie pokocha (to się nazywa siła argumentu!). Podczas rozrób "starych kiejkutów" pod sejmem była wręcz fizycznie atakowana, a posłowie opozycji publicznie wyrazili aprobatę dla tych działań. 

Dla porównania jej dawna przyjaciółka Hanna Gronkiewicz-Walc, która ma na sumieniu aferę reprywatyzacyjną i tysiące ludzi wyrzuconych na bruk, nigdy w ten sposób atakowana nie była. Nie wypomniano jej chytrych małych oczek, wąskich warg i twarzy przebiegłej przekupy mocno nadszarpniętej zębem czasu pod ciężką tapetą. W zestawieniu z tą fizjonomią twarz p. Pawłowicz wydaje się pełna szlachetnego piękna i pogody ducha. Upływ czasu był dla niej bez porównania łaskawszy, jak to się zwykle dzieje w przypadku pulchnych kobiet. Poza tym powyżej 45 roku życia każdy ma taką twarz, na jaką zasłużył.

Posłanka Pawłowicz natomiast, która robi na mnie wrażenie dobrodusznej weredyczki, zapędzającej  się czasem o jeden most za daleko, zarzuciła p. Misiło nadmierną dbałość o fryzurę. Zasugerowała wręcz że jest ona dziełem fryzjera damskiego. Tego oczywiście nie wiem, ale podejrzewam, że sadząc po brzmieniu nazwiska rodzina p. Misiło może pochodzić  z  pn terenów dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Nazwiska zakończone na -o są tam dość rozpowszechnione (Szylko, Szarko, Szyndziałło, Domeyko itp) podobnie jak pewien typ fizyczny charakteryzujący się m.in. gęstymi włosami aż do śmierci (vide kudłaty Żmudzin z Potopu). Jeżeli p. Misiło ma dobre włosy to nic dziwnego, że stara się je wyeksponować. Pani Pawłowicz też ma dobre włosy, które związuje w skromny ogonek i - jak wiele kobiet - nie uświadamia sobie tzw syndromu pawia, czyli rozmiarów próżności męskiej, przy której koncentracja na sobie najbardziej obsesyjnej kokietki to kupa śmiechu.

"Prawicowi publicyści" zarzucają feministkom, że są brzydkie i zaniedbane. Może niektóre i są, ale jeśli weźmiemy kilka sztandarowych, to np p. Środa wydaje mi się przeciętną kobietą w średnim wieku o standardowym stopniu zadbania, p. Szczuka wykazuje ślady dużej urody, a p. Gretkowską można było uznać za super laskę za młodu, a i teraz trzyma się dobrze.

Obśmiany kawaler z kotem "kurdupel" Kaczyński nigdy, o ile mi wiadomo, nie aspirował do tytułu mister universum, ani arbiter elegantiae, a i on widziany życzliwym okiem może wydawać się "ładniutki", jak to ujęła pewna pani stojąca obok mnie na wiecu wyborczym. W polskiej klasie politycznej jest zapewne wielu przystojniejszych od niego mężczyzn, ale jeśli chodzi o intelekt czy talent strategiczny sprawa wygląda inaczej. Jego oponenci nie są oczywiście w stanie tego ocenić, bo po prostu porównywalnym narzędziem nie dysponują. Stąd np cytat z Asnyka (o którym zapewne nie słyszeli) "inni tu byli czynni szatani" obśmiali jako przejaw katolickiego zabobonu. Nic zatem dziwnego, że pozostaje im niski wzrost, kot, kawalerski stan i nazwisko

Ciekawe, że dość egzotycznie brzmiące imię Donald i nazwisko Tusk nigdy nie było obiektem podobnych żartów. Częściej kolor włosów rudo-blond, czyli z rosyjska ryży znaczy wredny. O ile z drugą częścią oceny p. Tuska się zgadzam, to z tak ujętym związkiem przyczynowo-skutkowym nie. Niewątpliwie ciążą na "królu Europy" bardzo poważne zarzuty jak np rezygnacja z interesu narodowego Polski w zamian za europejską synekurę, ale nie mają one żadnego związku z jego kolorytem, który -inaczej niż w kraju - na zachodzie kojarzy się jednoznacznie dobrze.

Pan Brudziński zasugerował opozycji totalnej, żeby na czas obchodów kolejnej miesięcznicy smoleńskiej wzięła p. Kasprzaka, lidera tzw obywateli RP, do dentysty. Wyznaję, ze skruchą, że sama się uśmiechnęłam.  Pan Marszałek zrobił by jednak lepiej ustalając, kto tego pana wynajął i przedsięwziął odpowiednie kroki prawne.

Argument estetyczno-lifestylowy bywa stosowany szczególnie często wobec elektoratu PIS. Za koalicji PO-PSL określano wyborców Prawa i Sprawiedliwości jako starszych, gorzej wykształconych z mniejszych miejscowości względnie mohery (zabierz babci paszport), obecnie zaś jako chamów na salonach. To bardzo ciekawy wątek. Dowiadujemy się oto z licznych wypowiedzi przedstawicieli samozwańczej elity, że spora część społeczeństwa nie powinna mieć praw wyborczych, bo została uznana przez panów Cimoszewicza, Chełstowskiego czy Łozińskiego (obecnego lidera KODu) za gorszych, za chamów ergo - jak w I RP - nie powinna mieć głosu. Prawa wyborcze w owym czasie przysługiwały wyłącznie szlachcie. Znaczy mamy jakąś nową szlachtę? Kto jej nadał szlachectwo? "Ona jest z domu von und zu, co znowu strasznie imponuje mu" jak to ujął Witkacy - von sowiecki czołg zu firma założona przez WSI, von Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy zu Agora, von UB zu WSI, von KPP zu SB,  von Solidarność zu zniknięte pieniądze Solidarności, von Stare Kiejkuty zu KOD itd. 
 Boże, miej nas w swojej opiece!