sobota, 13 stycznia 2018

O dobrych uczynkach

Właściwie o jednym, który miał miejsce przed ponad 30-laty, a niesmak pozostał do dziś dnia.

Wybierałam się ostatnio do Poznania na rozmowę kwalifikacyjną, z której zresztą najprawdopodobniej nic nie wyniknie.  Oglądając plan miasta i szukając połączeń kolejowych zupełnie niechcący uruchomiłam ciąg wspomnień z połowy lat 80-tych.

Byłam wtedy studentką  drugiego roku historii sztuki na KULu. Jak co roku wybraliśmy się (specjalnie w tym celu wynajętym autobusem) na objazd naukowy, tym razem po Wielkopolsce. Objazdy uwielbiałam z powodów merytorycznych i towarzyskich. Niestety w Gostyniu (mieliśmy tam nocleg) pewna niunia zaczęła wykazywać wzmożone objawy jakiej przykrej infekcji i ktoś wymyślił, że to odra. Jak się okazało nikt tej choroby wieku dziecięcego nie przechodził z wyjątkiem mnie, Wilhelminy-Naiwnej-i-Prostodusznej. Nic strasznego nie podejrzewając, wyznałam to bez obaw, w ten prosty sposób narażając się na oczekiwanie, że to właśnie ja mam zostać w gościnnym klasztorze z chorą koleżanką, niezdolną do dalszej podróży. Gdybym zdecydowanie odmówiła nikt, prawdopodobnie, by mnie nie zmuszał. Ja jednak zgodziłam się w przekonaniu, że tak trzeba, że robię coś dobrego, może nawet wyobrażałam sobie, że to Pan Bóg tego ode mnie oczekuje albo, że to rodzaj próby, jak w bajce, kiedy to bohater/ka zostaje wielokrotnie wynagrodzona za dobro okazane jakiemuś nieszczęsnemu stworzeniu.

Rzeczona niunia nie była moją "psiapsiółką", po prostu osobą z roku, bliżej znałam jej współlokatorkę, która nie miała o niej dobrego zdania. Uważała ją za hipochondryczkę, mitomankę i histeryczkę, prawdopodobnie słusznie. Ja jednak porażona taką nieczułością, tym nieostrożniej dałam się wrobić w rolę opiekunki chorej. Nie muszę nikomu tłumaczyć, że nie była to żadna odra, ani nawet grypa moja "opieka" była całkowicie zbyteczna, podopieczna nie wykazywała śladu wdzięczności, a los - w bajkach tak hojny dla obdarzonych dobrym serduszkiem - w żaden sposób nie zrekompensował mi rezygnacji z objazdu. Pozostał mi ino niesmak, że nadużyto haniebnie mojej naiwności, dobrej woli i nadmiaru empatii. Jeszcze po 30-tu latach miałam ochotę krzyczeć do przewrotnego losu "Oddawaj mi mój objazd po Wielkopolsce, podstawiaj mi tu autobus z ludźmi z roku o 30 lat młodszymi albo przenoś mnie w czasie, żebym mogła wybrać inaczej!" Niestety, "głuchy jest los, nadaremnie wzywasz go" jak mówi poeta.

Dla kontrastu moje najpiękniejsze wspomnienie z dzieciństwa dotyczy nakopania w chudą doopę pewnej toksycznej niuni, która prześladowała mnie i moją "psiapsiółkę" od przedszkola. Był to ten rodzaj kreatury, która najlepiej się bawi dręcząc słabszych i bezbronnych. Moja "bezbronność" była wyłącznym dziełem rodziców warunkujących mnie od niemowlęctwa, że nie wolno okazywać gniewu, ani nawet go odczuwać, a co dopiero bronić się przed fizyczną agresją. Jak wielu dorosłych wyparli prawdziwy obraz dzieciństwa i nie przyjmowali do wiadomości istnienia zła w czystej postaci (lub mechanizmu stadnego w ujęciu socjo-biologicznym) manifestującego się w każdej grupie ludzi niezależnie od wieku. Owo tabu mogłam przełamać jedynie dlatego, że chuda doopa zaatakowała moją koleżankę - niedużą, okrągłą dziewczynkę, która rzeczywiście obiektywnie była słabsza i nie byłaby się w stanie obronić sama przed kimś tak bezwzględnym i przekonanym o swej bezkarności.


O drogi czytelniku! To cudowne uczucie ciepła rozchodzącego się z brzucha po całym ciele wraz z krwią naładowana adrenaliną! To poczucie wolności i siły! Radość walki i radość zwycięstwa! Czułam się jak nie przymierzając Eomer podrzucajacy radośnie miecz w górę pośród beznadziejnej (jak się wówczas wydawało) bitwy na polach Pelenoru. Chuda doopa była szybsza ode mnie, ale ja znacznie silniejsza. Mój gniew dodał mi skrzydeł i udało mi się ją pochwycić i skopać z całych sił. Najbardziej satysfakcjonujący był wyraz jej twarzy - ten szok, że to ona teraz dostaje w doopę od kogoś "nieszkodliwego" a nie odwrotnie, że "przyrodzone" role mogą się odwrócić i że nie jest bezkarna i to boli, boli w każdym sensie tego słowa!

Przez tydzień nie mogła siedzieć na zadzie, zaczęła się mnie bać, próbowała się mścić przez chłopaków z klasy (konkretnie jednego, który nie bardzo miał ochotę poczuć mój gniew na własnej skórze), potem nabrała pewnego respektu, a co najzabawniejsze w liceum dosyć się zaprzyjaźniłyśmy.

Co z tego wynika? Pewnie to, że kiedy ktoś inny opowiada nam świat - zwłaszcza kiedy raczej daje wyraz swoim pobożnym życzeniom, niż opisuje rzeczywistość, której doświadczył na własnej skórze - wprowadza nas w błąd. Po części świadomie - idealizując go - po części nie całkiem - aplikując niewłaściwe treści niewłaściwym osobom.

Ciekawa jestem, co może kierować dorosłym pouczającym dziecko "bądź dobry dla innych, a inni będą dobrzy dla ciebie". Idąc tym tokiem rozumowania Jezus był kimś wyjątkowo złym, skoro spotkał go koniec tak tragiczny. To samo można powiedzieć o dzieciach wyskrobanych z łon własnych matek zanim jeszcze przyszły na ten padół łez. Nie wyobrażam sobie człowieka, który nie doświadczyłby, że sposób odnoszenia się innych do niego zależy wyłącznie od jego miejsca w stadzie, a dobro ani zło nie ma tu nic do rzeczy. Nawet w debacie publicznej chętniej używa się argumentów estetyczno-lifestylowych niż ocen moralnych dla ostatecznego pogłębienia przeciwnika, dokładnie tak samo jak w przedszkolu ("gruby", "rudy", "zyzol", "siwy", "śmierdzi", "kurdupel", "wieśniak" itp). Dlaczego dorosły człowiek świadomie kłamie swojemu dziecku, dlaczego na drogę do Mordoru daje mu mapę ogrodu Eden? Jedyna odpowiedź, jaka mi się nasuwa nie jest optymistyczna - chce mieć w domu naiwnego jelenia, którym łatwo manipulować.  Jeśli nawet rodzice mają takie podejście, to trudno się dziwić, że obcy ludzie nie będą szczególnie energicznie opierać się pokusie wykorzystania tej naiwności.

Na dokładkę ludzie wrażliwi i empatyczni częściej ciągną do Chrześcijaństwa (animae naturaliter christianae) niż bezwzględni egoiści i co słyszą - prawie wyłącznie nauki skierowane do tej drugiej grupy, nieobecnej w Kościele. To oczywiście sprawia, że empatia i wrażliwość tych pierwszych rozrasta się do rozmiarów karykaturalnych i na każdym kroku jest wykorzystywana, bez żadnych oporów, przez tych drugich. Między innymi dlatego teksty o "oddawaniu siebie innym za darmo" wyprowadzają mnie w równowagi, czemu już dałam wyraz na tym blogu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz