Nie zamierzałam w tym sezonie kupować nowych butów jesienno-zimowych. Mam 2 pary starych - zgrabnych, wiązanych trzewików za kostkę, na dobrej, grubej podeszwie z traktorem (uwielbiam ten fason). Niestety w obu parach na skutek wieloletniego intensywnego użytkowania zrobiła się niewielka dziura w prawym bucie. Zasadniczo mi nie przeszkadza, ale jestem świadoma, że dla wielu moich bliźnich będzie to pierwsza i najistotniejsza informacja o mnie. Większość ludzi, która nie dostrzega starszej kobiety z wylewem siedzącej na trawniku, bez najmniejszego trudu zauważy niewielką dziurkę w moim bucie, zanim jeszcze otworzę usta. Co więcej, nawet jeśli słowa moje będą jak miód, ów kompromitujący szczegół je całkowicie unieważni. Ma to znaczenie w sytuacji, kiedy szukam pracy. Wybrałam się więc do CCC i kupiłam z moich topniejących zasobów dobre buty na wyprzedaży. Cena rewelacyjna, gumowa podeszwa, ładny fason, przyjemny nubuk, tylko jakby ciasnawe, choć mój rozmiar.
Idę więc na drugi dzień zmierzyć o numer większe i ewentualnie wymienić. Jestem tak zaaferowana, że siadając nie trafiam zadkiem na krzesło. Jako pani w średnim wieku, w eleganckim, choć starożytnym płaszczu i takimże kapeluszu, fikająca krzepkimi odnóżami w powietrzu daję światu ucieszny prospekt. Na szczęście w sklepie jest prawie pusto. Prawie, bo jakaś przyjemna młoda twarz pochyla się nade mną. "Wsio dobre?" - pyta życzliwie. "Dobre, dobre" - zapewniam ją pośpiesznie gramoląc się na krzesło. Dziewczyna ulatnia się taktownie, żeby nie być świadkiem mojego zakłopotania. Mierząc buty śmieję się pod nosem ze swojej "przygody".
Uśmiecham się także dlatego, że lubię ludzi ze wschodu. Jakoś blisko mi do nich mentalnie. Moja rodzina pochodzi wprawdzie z kresów pn-wschodnich II RP (teraz Białoruś przy granicy z Litwą), ale Ukraińców - zwłaszcza o polskich korzeniach - nie uważam za obcych. Powiem więcej, w szkole językowej w Londynie najlepiej dogadywałam się z Chinką z Tajwanu, mimo, że grupa składała się w większości z Europejczyków Włochów, Francuzów, Szwajcarów itp. W drodze na konferencję do Berlina poznałam w Polskim Busie dziewczynę z Kazachstanu, która zaimponowała mi znajomością języków, w tym polskiego, i rozmachem życiowym. Ona, potomkini nomadów z kazachskich stepów czuła się swobodniej i pewniej w Europie niż ja, która się tu urodziłam. Tutaj znaczy we Wrocławiu, z wykorzenionych rodziców, którzy zostawili groby swych przodków w postawskim powiecie dawnego województwa wileńskiego. Nie zapuścili korzeni. Jestem wykorzeniona w drugim pokoleniu .
Studiując na KULu poznałam wielu ludzi ze wschodniej Polski, wszyscy moi najbliżsi przyjaciele pochodzili spod wschodnich rubieży. Zaciąganie posła Andruszkiewicza z Podlasia przyjemnie brzmi dla mojego ucha, podobnie jak język białoruski. "Po prostemu", czyli po białorusku mówiło się podobno w domu księdza Popiełuszki. Niezależnie jednak od używanego języka, każdy katolik na wschodzie zawsze uważał się i był uważany za Polaka.
"Tuż za orłem znak pogoni, poszli nasi w bój bez broni..." Uświadamiam sobie, że dla mnie nasi są spod znaku Pogoni, dobrze sportretowani w postaci Longina Podbipięty z Ogniem i mieczem - wysoki wzrost, grube kości, krzepa, jasna pigmentacja, dobry charakter, prostoduszność i naiwność (wypisz wymaluj mój ojciec). Idą w bój, nawet jeśli nie mają broni, ich gościnność posunięta jest do granic absurdu, podobnie jak gotowość niesienia pomocy i uczynność wobec obcych...
"Białoruś to jednak północny kraj, jak Litwa i Łotwa. Ma w sobie pewną ponurość..." - takie zdanie usłyszałam na jakimś spotkaniu Klubu Ronina lub Jagiellońskiego (albo Wtorkowego) obejrzanym na YouTube. Ucieszyła mnie ta północna ponurość jak mało co, pewnie dlatego, że odnajduje ją także w sobie. Jest we mnie tęsknota za krajem przodków, za ludźmi z mojego plemienia. Umiem go sobie tak pięknie wyobrazić, że nie zniosłabym konfrontacji z postsowiecką Białorusią Łukaszenki ani z Litwą zacierającą ślady wspólnej historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz