poniedziałek, 22 maja 2017

O niespodziewanych skutkach błyskawicznej modlitwy o uzdrowienie

W zeszłym tygodniu, w niedziele dominikanie gościli uzdrowiciela z Australii, Alana Amesa (o ile dobrze pamiętam). Po mszy południowej mówił krótkie świadectwo, a następnie modlił się bardzo krótko nad każdym wiernym w kościele, a wszystko to przy akompaniamencie pieśni wielbiących by zespół grupy odnowy w Duchu Św. i głośnych modlitw (w tym językami) najbardziej irytującego zakonnika we wrocławskim klasztorze. Szczerze mówiąc nie lubię takich imprez, zbyt przypominają zgromadzenia protestanckie, gdzie element ludzki dominuje nad boskim. Jednak będąc w sytuacji obiektywnie trudnej czasem uczestniczę w podobnych przedsięwzięciach i proszę o modlitwę wstawienniczą. Tym razem modlitwa była tak błyskawiczna, że trudno mi było wiązać z nią jakieś nadzieje.

Nie czułam się specjalnie dobrze ani bezpośrednio po niej, ani przez następne dni. Prawdziwa jazda zaczęła się jednak po spowiedzi. Obudziłam się wściekła i sfrustrowana. Na adoracji miałam ochotę walić pięścią w ławkę domagając się głowy tych, którzy mnie kiedykolwiek skrzywdzili, prześladowali lub potraktowali niesprawiedliwie. Było niestety zbyt wielu świadków i zbyt blisko mnie, dałam więc upust bezsilnej złości w stłumionym płaczu (jakaś ciumcia klęczała tuż za moimi plecami).

Następnie pomaszerowałam z podaniem do pewnego urzędu państwowego (związanego z konserwacją zabytków), gdzie od jesieni bezskutecznie staram się o pracę. Tamtejsza sekretarka tak chętnie udziela jakichkolwiek informacji jakby każde jej słowo warte było milion dolarów i nie będzie przecież rzucała takich pereł przed jakieś uciążliwe wieprze, które przyłażą ze swoimi zbytecznymi papierami, jakby nie rozumiały, że ogłoszona na stronie posada jest już dawno zajęta dla jakiejś swojej niuni właśnie kończącej studia lub liceum. Z największym trudem powstrzymałam się od siłowego poszerzenia jej otworu gębowego, ażeby słowa mogły swobodniej przezeń płynąć. W zamian postanowiłam nasłać na to gniazdo nepotyzmu jakąś odnośną służbę.

Męczyłam się jeszcze przez kilka dni aż w końcu (także na adoracji) uświadomiłam sobie, że oto otworzyły się wszystkie moje stare rany, także te, które wydawały się czysto zabliźnione i wycieka z nich ropa zbierająca się od lat albo wręcz dekad. W tym momencie spłynął na mnie pokój. Po raz kolejny pomyślałam sobie, że gdyby człowiek przyjął do wiadomości, że jest na wojnie nie miałby nierealistycznych oczekiwań wobec życia. Nie zwracałby nawet uwagi na prześladowania, oszczerstwa, a nawet ataki fizyczne. Sprawdzałby tylko czy nadal ma wszystkie kończyny, narządy zmysłów oraz organy wewnętrzne i przechodził do swoich zadań szczęśliwy, że znowu uszedł z życiem. Zanieczyszczone rany niespodziewanie otwierające się także mieszczą się w owej wojennej metaforze i są szczególnie uciążliwe kiedy nie wiemy, co właściwie jest naszym zadaniem w tym momencie i nie możemy się temu poświęcić. Czekając więc na rozkazy przyjmuję, że moim zadaniem jest owe rany porządnie oczyścić, w czym być może pomoże mi także ów blog.



niedziela, 21 maja 2017

Ewangeliczna scena u wrocławskich dominikanów

Dziś na mszy (o 12.00) u dominikanów byłam światkiem niezwykłego zjawiska (piszę to bez ironii).

Oto pewna kobieta z dużą ilością szmat na głowie podwiązanych szalem pod brodą (żeby nie spadły) weszła lekko spóźniona i usiadła na ławce pod ścianą prezbiterium mniej więc w połowie jego długości. Odwróciła się kilkakrotnie przez ramię jakby sprawdzała czy ktoś za nią idzie. Ekstrawagancja jej stroju - dziwne "nakrycie głowy", dużo za duże męskie buty, coś dziwnego na nogach (w funkcji rajstop) - nie mogły nie zwracać uwagi wiernych, w tym mojej. Bardziej zastanawiające było jednak jej zachowanie - co pewien czas z dużą złością okładała pięścią swoją torebkę przewieszoną przez ramię albo energicznie kopała powietrze przed sobą. Raz nawet gniewnie szczerząc zęby pobiegła w kierunku kogoś, kto - jak mi się wydawało - z nią przyszedł i został nieco w tyle . Potem zaczęła przesuwać się wzdłuż ławki biegnącej pod ścianą prezbiterium w kierunku absydy,  aż zbliżyła się do ołtarza najbliżej jak to możliwe dla wiernego podczas mszy. Tam znacząco się uspokoiła. Jej zachowanie - poza kilkoma ciosami wymierzonymi torebce - nie odbiegało od normy, a nawet nacechowane było budującym skupieniem i pobożnością. Do komunii nie przystąpiła, ale pozostała na klęczkach modląc się przytulona bokiem do ściany, żeby nie blokować przejścia.

Bardzo poruszyła mnie ta osoba robiąca wrażenie psychicznie chorej, a w każdym razie poważnie zaburzonej. Wiem z doświadczenia jaką udrękę może powodować lekka nerwica, więc mogę sobie wyobrazić czym jest choroba psychiczna. To zapewne najstraszniejsze cierpienie jakie istnieje, przy którym największy ból fizyczny wydaje się pieszczotą.

Tylko czym właściwie jest owa choroba psychiczna? Kobieta, o której piszę ewidentnie zmagała się z jakimś niewidzialnym bytem, który z nią przyszedł i ją atakował. To jemu wymierzała ciosy i kopniaki i jego chciała przegonić szarżą z wyszczerzonymi zębami. Im bliżej była ołtarza (i tabernakulum) tym mniej ów byt miał odwagi ją zaczepiać. Nawet jej przedziwne nakrycie głowy może być uznane za całkowicie racjonalne, jeśli potraktować je jako rodzaj hełmu chroniącego głowę przed atakiem albo wtargnięciem niewidzialnego wroga.

Często się słyszy, że chorzy psychicznie cierpią na urojenia. A skąd wiadomo, że to są urojenia? Czy istnieje jakakolwiek metoda naukowa, która jest w stanie odróżnić urojenie od bytu duchowego? Doświadczenie istnienia duchów właściwe jest wszystkim kulturom i religiom. Dlaczego nas miałoby nie dotyczyć? Dlatego, że znamy mikroskop i nic pod nim nie widać?

Jeśli przyjąć, że byty duchowe istnieją jak poucza nas Kościół (w każdy razie tak nauczał od początku swego istnienia aż do niedawna) i że obecność Chrystusa w sakramencie ołtarza jest rzeczywista, to byłam świadkiem iście ewangelicznej sceny.
Oto pewna kobieta od lat cierpiąca od złego ducha usłyszała (albo przypomniała sobie) o Jezusie z Nazaretu i tak sobie mówiła: "Gdybym chociaż mogła podejść blisko niego, może opuści mnie mój prześladowca" Owinęła sobie głowę szmatami, aby zły nie mógł zawładnąć jej umysłem, ten jednak szarpał ją i groził,  a przy tym podburzał ludzi przeciwko niej. Ona jednak opędzając się ciosami i kopniakami od swego dręczyciela przedarła się tak blisko Jezusa jak to tylko możliwe i tam upadła na kolana nie śmiąc go dotknąć.  "Jezusie synu Dawida ulituj się nade mną" wołała bezgłośnie w swoim sercu kiedy inni podchodzili do jego stołu. 
Niestety nie wiem, co Jezus jej odpowiedział, ale widziałam, że duch dręczący niewiastę wyraźnie się zacukał.