wtorek, 27 kwietnia 2021

Co się stało z kościołem św. Wojciecha?

Wybrałam się dzisiaj pieszo do sklepu z drewnem celem zaopatrzenia się w listwy potrzebne mi do "odremontowania" szafek kuchennych, oraz oprawiania dużych płócien. Szłam przez Plac Dominikański i oczywiście wstąpiłam do kościoła św. Wojciecha, w którym spędziłam setki, a może tysiące godzin na mszach, adoracji i czekając do spowiedzi przez ostatnie ponad 30 lat. To miejsce było moim "duchowym domem". 

Nie chodzę tam od czasu zeszłorocznego niesławnego zamknięcia pod pretekstem pandemii, zanim jakiekolwiek oficjalne obostrzenia weszły w życie. Potem byłam jeszcze kilka razy na mszy i u spowiedzi, ale odkąd odmówiono mi komunii do ust, mimo, że podeszłam na końcu, jak tam jest przyjęte, nie mam ochoty narażać się na coś podobnego. Niemniej siłą przyzwyczajenia zawsze tam wstępuję na chwilę modlitwy, kiedy jestem w pobliżu.

Nic na to nie poradzę ale odkąd nie ma tam adoracji miejsce wydaje mi opuszczone przez Boga, wręcz zdesakralizowane. Wiem, że to brzmi dramatycznie i przesadnie, ale mam takie odczucie jakbym odwiedzała opuszczony, popadający w ruinę dom kogoś bliskiego, gdzie spędziłam pół życia.

Klęcząc w kaplicy bł. Czesława wspominałam wszystkie godziny spędzone przed najświętszym sakramentem w czasach kiedy adoracja się tam odbywała, swoje rozpaczliwe modlitwy tak intensywne, że powinny zrobić dziurę w sklepieniu, a nie poruszały nic, zupełnie nic, jakby odbijały się od betonowej ściany. Pomyślałam, że zawsze modliłam się nie o to, co trzeba... No cóż, nigdy nie wiedziałam o co trzeba i niewiele się pod tym względem zmieniło.

Wszystkie te słowa, których tak uważnie słuchałam, wszyscy ci ludzie, którzy wypowiadali je z przejęciem, jakby rzeczywiście wierzyli w to, co głoszą... Wszystko już nie aktualne? 



niedziela, 25 kwietnia 2021

O remoncie, przemijaniu i śmierci

Niedziela po remoncie łazienki. Nieziemskie zmęczenie, ból żył i spuchnięte kończyny przypominają, że zaliczam się do kategorii wiekowej 55+. Po moim mitycznym "zachodnim motorku", o który byłam posądzana w młodości ani śladu. Fakt, że zmogłam, choć z przygodami - łazienka pomalowana, wanna uszczelniona, grzyb wybity!!! 

Byłam wczoraj na grobie ojca na Cmentarzu Grabiszyńskim. Miejsce cudowne, mało ludzi, piękne stare drzewa, mnóstwo ptaków, a po grobach biegają wiewiórki. Życie i śmierć pogodzone. We mnie samej też. Za młodu nie mogłam udźwignąć psychicznie dorocznej wizyty na cmentarzu w dniu Wszystkich Świętych. Mój mózg zawieszał się próbując wyobrazić sobie co będzie ze mną po śmierci. Traciłam wątłe poczucie bezpieczeństwa i równie kruchą psychiczną stabilność na miesiąc. Rozsypywałam się.

Kryzys wieku średniego zmienił wszystko. Kto przeszedł, ten wie, że jest to doświadczenie podobne do śmierci (przy zachowaniu proporcji). Umiera dokładnie to na czym budowaliśmy swoje poczucie własnej wartości. Dla wielu kobiet to uroda ("atrakcyjność"), powodzenie u płci przeciwnej, dla wielu mężczyzn siła i sprawność fizyczna. Dla mnie była to "śmierć nadziei", utrata złudzeń co do przyszłości, że mi się powiedzie, gdyż jestem zdolna i mam potencjał... Uśmiecham się pisząc te słowa.
Naprawdę tak myślałam. Wiara w to motywowała mnie do wszystkich ambitnych działań. Tymczasem kryzys wieku średniego brutalnie usuwa nam spod nóg podłogę, lub wykopuje zydel spod siedzenia. Wisimy na ostrzu cyrkla w próżni, bez żadnego oparcia dla stóp. Panika jest potężna. Ufność jest jedyną opcją, jeśli chcemy przeżyć i nie zwariować. Im bardziej polegaliśmy na sobie tym trudniej się jej nauczyć.

Nie wiem jakie tajemnicze procesy dokonują się w głębi naszej istoty, ale coś zmienia radykalnie. Dla mnie najlepszym testem był mój stosunek do śmierci i cmentarzy, który zmienił się o 180 stopni. Teraz odwiedzanie grobów najbliższych jest zawsze doświadczeniem pozytywnym. Właściwie "uszczęśliwiajacym" byłoby bardziej trafnym określeniem. Wolę spacerować po cmentarzu niż po pobliskim parku, nie tylko ze względu na tłok i rowerzystów...

Dziś namierzyłam (przy pomocy pewnej pani)  dzięcioła czarnego (samiczkę):


Nie raz słyszałam ów charakterystyczny głos, ale nie mogłam go połączyć z żadnym znanym mi gatunkiem. 

Chwile, kiedy dane mi jest obserwować z bliska stworzenia boże w akcji uważam za specjalna łaskę z wysoka. Nie tylko dla nas życie składa się w przeważającej mierze ze stresu i wysiłku...






niedziela, 18 kwietnia 2021

O zbytecznych przedmiotach

Jeszcze przed świętami rozpoczęłam malowanie kuchni. Był to mój debiut w roli jednoosobowej ekipy remontowej. Szło mi tak sobie, ale zmogłam. Przypłaciłam dwukrotnym krwotokiem z nosa (w pierwszy dzień nie wietrzyłam podczas malowania), bólem kręgosłupa (prawdopodobnie mnie zawiało, bo później wietrzyłam nieustannie), spuchnięciem kończyn (żyły) i ogólnym potężnym połamaniem. Mimo tych objawów wzięłam się za łazienkę. Zaczęłam od grzyba i zasadniczo go wykończyłam, ale silikonowanie wanny nie bardzo mi wyszło. Siedzę więc z opuchniętymi nogami na biurku z poczuciem zniechęcenia, jakie towarzyszy niepowodzeniom, a przedpokój i kuchnia zawalona zawartością łazienki, której znaczny procent stanowią zbyteczne przedmioty.

Pomniejsze można wynieść, ale co np. z dodatkową pralką albo licznymi meblami na wysoki połysk upchanymi przez ojca w piwnicy albo fotelami z pufami zataszczonymi na strych? Koszty ich wywozu przekraczają moje możliwości, a sprzedać (ani nawet oddać za darmo) się nie udało...

Paradoksalnie to, co kiedyś postrzegane było jako symbol statusu PRL-owskiej klasy średniej stało się narzędziem opresji dla jej potomstwa. Pomyśleć, że możliwość zdobywania tych zbytecznych przedmiotów stanowiła znaczny procent motywacji moich rodziców do ciężkiej najemnej pracy, która znacznie ograniczała ich możliwości czasowe np. nawiązania kontaktu z własnymi dziećmi biegającymi samopas po podwórku...

Chyba za bardzo przejęłam się wezwaniem Jordana Petersona do uporządkowania najpierw swego bezpośredniego otoczenia jak pokój czy mieszkanie, a właściwie jego sugestią, że jak po zrobieniu tego pojawią się nowe możliwości uporządkowania swego życia... Nie wiem skąd wziął taki pomysł, ale człowiek w mojej sytuacji jest skłonny do spróbowania wszystkiego.

Tymczasem zajęta remontem i połamana nie przeżyłam należycie radości Zmartwychwstania mimo fizycznego uczestnictwa w triduum paschalnym. Dopiero w Święto  Miłosierdzia poszłam do spowiedzi. Generalnie mam poczucie, że cokolwiek usiłuję zrobić, nawet coś tak banalnego jak pomalowanie łazienki, wyłaniają się problemy nie do przezwyciężenia, a jeśli nawet je jakimś cudem zmogę koszt okazuje się niewspółmiernie wysoki...

wtorek, 6 kwietnia 2021

O fałszywych mistykach i równie fałszywych powołaniach

Z poczucia kronikarskiego obowiązku przeczytałam tekst Pauliny Guzik w Więzi (Recydywa u dominikanów) i dwa artykuły Sebastiana Dudy w tym w tymże samym periodyku (U dominikanów nie było superwizji, tylko struktura klerykalnej władzy; Mistyczne wodzenie na pokuszenie). Dwa pierwsze teksty były bardzo interesujące (a komentarze pod nimi jeszcze bardziej), trzeci natomiast zaskoczył mnie śmiałą tezą, że KAŻDE doświadczenie mistyczne jest rodzajem patologii prowadzącej do nadużyć seksualnych. W takiej pespektywie o. Paweł M. byłby PRAWDZIWYM MISTYKIEM ze wszystkimi tego nieuchronnymi konsekwencjami. Twierdzenie, moim zdaniem dość karkołomne i nie trzymające się kupy. 

W całej historii Kościoła świadomość, że doświadczenia mistyczne mogą być zwodzeniem wiadomo kogo istniała zawsze. Istniała również kompetentna kadra radząca sobie z oceną konkretnych przypadków. Założenie, że p. Sebastian Duda wie lepiej, bo czuje się  zażenowany jakimś passusem z dzieł św. Teresy Wielkiej wydaje mi się słabe.  A już wniosek, że ponieważ opis rozkosznego bólu zadawanego mistyczce przez anioła budzi erotyczne skojarzenia, tego rodzaju doświadczenie musiało prowadzić do (albo być skutkiem) realnych nadużyć seksualnych, wydaje mi mocno naciągany. Jakich nadużyć seksualnych mogłaby dopuszczać się hiszpańska święta, albo nasza rodzima siostra Faustyna? Wydaje się, że p. Duda mocno wykracza poza swoje kompetencje coś takiego sugerując, tylko dlatego, że kilku dominikanów (bracia Philippe i Paweł M.) oraz jeden świecki (Jean Vanier) w 20 wieku wykorzystywali seksualnie kobiety pod pozorem "kierownictwa duchowego". 

Bardzo irytują mnie próby powiązania rzekomej wiary czy też pobożności tego rodzaju ludzi z ich aktywnością seksualną. Bardziej realistyczny wydaje się wniosek, że oni po prostu byli seksualnymi drapieżcami i poszukali sobie dobrego kamuflażu jak nie przymierzając Jimmy Saville z BBC, kardynał McCarrick czy o. Marcial Maciel Degollado. Ewentualnie ich coraz śmielsze ekscesy "duszpasterskie" wynikały z bezkrytycznego uwielbienia powierzonych sobie ludzi z jednej strony, a braku jakiejkolwiek kontroli przełożonych z drugiej. 

Każdy, kto miał szansę widzieć o. Pawła w akcji musiał zauważyć, że  poziom jego "pobożności" był wprost proporcjonalny do ilości widzów gotowych ją podziwiać. Praktyk religijnych używał, jak Freud swojej psychoanalizy i kozetki, do uwodzenia .

Muszę być bardzo złym człowiekiem, bo stwierdzenie jednej z ofiar "charyzmatycznego duszpasterza", że była gwałcona trzy razy dziennie nasunęło mi proste pytanie: co ona jeszcze robiła w zasięgu jego wzroku  po pierwszym razie?!!! Czekała na kolejne dwa?!!! Jeszcze ciekawszy jest przypadek najświeższej ofiary, siostry zakonnej, która z własnej inicjatywy skontaktowała się z obłożonym karami dominikaninem w 2011, odbyła z nim co najmniej jedną rozmowę duszpasterską w pozycji leżącej oraz liczne wielogodzinne nocne sesje telefoniczne, aż wreszcie doszło do "przekroczenia granicy" w 2018 roku, kiedy to gościł w jej klasztorze w charakterze rekolekcjonisty.

Sama nie wiem dlaczego poświęcam tyle czasu i energii temu niechlujnemu ptaszysku i jego nieszczęsnym wielbicielkom. Tak naprawdę najbardziej wkurzyło mnie uświadomienie sobie jak bardzo my, świeccy wierni, jesteśmy gotowi traktować poważnie sugestie szemranych indywiduów tylko dlatego, że noszą habit. Rzeczony Paweł M. wmówił iluś tam młodym mężczyznom powołanie zakonne. Twierdził, ze to Bóg żąda od nich rozstania z dziewczyną, z którą planowali spędzić życie, tak jak żądał od patriarchy Abrahama złożenia w ofierze jedynego syna Izaaka. Im więcej takich "powołań" napędził zakonowi, tym mocniejszą miał w nim pozycję i tym trudniej było go ruszyć.

Wygląda wręcz na to, że tzw. duszpasterstwa akademickie są rewirami łowieckimi. gdzie poluje się na przystojnych młodych mężczyzn. Ciągnące tam licznie dziewczęta są tolerowane wyłącznie jako przynęta, co zresztą otwartym tekstem napisał swego czasu o. Popławski. Ilu młodych ludzi ma tą świadomość, a ilu w swojej naiwności oczekuje chrześcijańskiej zdrowej formacji, nawiązania licznych przyjaźni, a może nawet znalezienia  miłości?

Jakie kompetencje ma dwudziestoparo- albo trzydziestoparolatek żeby sugerować komukolwiek jaką drogę życia powinien obrać? Jakie kompetencje ma zakonnik, żeby namawiać młodych mężczyzn do rezygnacji z miłości kobiety i narażać się na homoseksualne awanse w toczonym zepsuciem zakonie? Jakie kompetencje ma zakonnik, żeby wskazywać samotnym młodym kobietom adopcję dzieci autystycznych jako jedyny sposób usprawiedliwienia ich "bezwartościowej egzystencji"? Najbardziej "nieudane" życie świeckiego człowieka wydaje się mieć więcej sensu niż wstąpienie do zakonu bez wiary, a jedynie w celu bezkarnego dupczenia współbraci (i wszystkiego innego, co się rusza).

Ludzie miewają ekstremalne pomysły - wdrapują się na wysokie góry w odległych krajach przy złej pogodzie, pływają na kruchych żaglówkach dookoła świata, narażają na śmierć robiąc zdjęcia niebezpiecznym zwierzętom lub zjawiskom. Inni wyjeżdżają na misje do targanych wojnami zakątków świata, zostają pustelnikami lub adoptują dzieci, których właśni rodzice nie chcieli... Cokolwiek myślimy o takich pomysłach, nie można ich zakazać dorosłemu i świadomemu ryzyka człowiekowi, zwłaszcza jeśli jest to głębokie pragnienie jego serca... Natomiast namawianie kogoś niezainteresowanego, do tego rodzaju aktywności na pewno nie wynika z życzliwości i  jest w swej istocie namawianiem do samobójstwa...

Mam wrażenie, że na zakon dominikański w obecnym kształcie należy patrzeć nie jako źródło jakiekolwiek autorytetu, gdyż zrezygnował ze swego właściwego celu tzn. walki z herezją i przekazywania owoców kontemplacji, lecz jako na klub (w dużej części homoseksualnych) kawalerów chcących się dobrze bawić lub dobrze ukryć, a nade wszystko podobać światu. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że istnieją wyjątki od tej reguły. Jaki stanowią procent? Nie wiem.


niedziela, 4 kwietnia 2021

O "przyciąganiu tłumów" oraz ślepych i głuchych współbraciach

 Z docierających do opinii publicznej odgłosów skandalu u dominikanów z końca ubiegłego wieku wyłania się kilka interesujących dla mnie wątków:

  • jak "ekscesy duszpasterskie" o. Pawła M. były możliwe w klasztorze, w którym oprócz braci mieszkały w tym czasie także siostry dominikanki
  • wmawianie chłopakom owych poszkodowanych dziewcząt powołania do dominikanów
  • formatowanie o. Pawła M. jako religijnego maniaka, czego dowodem mają być jego słowa o realności istnienia diabła
Jeszcze raz pragnę podkreślić z pozycji świadka jego kaznodziejskiej działalności we Wrocławiu, że była to postać w moim odbiorze przede wszystkim zabawna ze swoim przerostem ego, a chwilami żałosna w swoim infantylizmie. Podtrzymuje moje wcześniejsze stwierdzenie, że bardzo mało wiarygodne są dla mnie oskarżenia o gwałt i przemoc, z powodu wątłej postury oskarżonego. Trudno doprawdy wyobrazić sobie takiego cherlawego kurdupla jako zagrożenie fizyczne dla kogokolwiek poza małym dzieckiem lub kruchą staruszką. Raczej chodziło o manipulację, uwiedzenie i wykorzystanie. Jakiś rodzaj zgody poszkodowanych osób był niezbędny, żeby do sytuacji opisywanych w mediach mogło dojść.

Jedna z nich wspomina, że praktycznie mieszkała w duszpasterstwie, bo rano szła na zajęcia, po południe do pracy, a wieczorem na spotkania grupy modlitewnej, które ciągnęły się długo w noc, więc nie opłacało jej się już wracać do domu. To jedno stwierdzenie daje nam cenny wgląd w życie wrocławskiej wspólnoty dominikańskiej. Co do k...wy nędzy robią młode studentki w środku nocy na terenie męskiego klasztoru?!!! Nikogo to nie zastanawiało?!!! Ojciec przeor Konopka ogłuchł i oślepł?
A co z współbraćmi? Też nic nie wiedzieli i nie słyszeli? Zarzuty dotyczą przecież gwałtów i pobić, których ślady były długo widoczne!

Cała ta sytuacja pokazuje patologię tzw. duszpasterstw akademickich, które są w swej istocie towarzystwami wzajemnej adoracji lub adoracji jakiejś niedowarzonej primadonny zakonnej w rodzaju o. Pawła M. Tenże popularny duszpasterz utworzył jeszcze wewnętrzny krąg, creme de la creme, do obsługi potrzeb własnej osoby, złożony głównie z podatnych na manipulację studentek. Jeśli miały chłopaków, byli oni przekonywani (skutecznie) o swoim rzekomym powołaniu do dominikanów...
Wielu dominikanów pracujących we Wrocławiu także "odkryło" swoje powołanie w duszpasterstwie akademickim prowadzonym przez ten zakon... Czy to powód do powątpiewania o ich autentyczności?
Według mnie - tak.

W jednym z tekstów o tej sprawie widać było wyraźny wysiłek powiązania "dosłownej wiary" o. Pawła w byty duchowe z jego dziwacznymi praktykami. Jest to manipulacja czystej wody. Na dowód przytoczę jeden z jego popisów kaznodziejskich. O. Paweł referował (szokującą dla siebie) porażkę swoich rekolekcji w Skierniewicach (lub Pabianicach). Po pierwszym dniu nie mógł pojąć wyraźnego braku zainteresowania parafian dla pozytywnych treści, które głosił (miłość, miłości, miłością, o miłości). Dopiero później odkrył powód. Otóż rok wcześniej rekolekcjonista urządził prawdziwy horror. W ciemnym kościele uczestnicy słyszeli najpierw tylko podzwanianie łańcuchów, aż wreszcie jakiś przeraźliwy głos obwieścił: "Diabeł idzie na Pabianice (czy tez Skierniewice)!" Tak przygotowani duchowo parafianie otworzyli czem prędzej swoje serduszka na głoszoną naukę... Nic więc dziwnego, że w porównaniu z takimi efektami popisy o. Pawła wypadły blado!!!

To także pokazuje, że jego wdzięk działał wyłącznie na określone osoby, najczęściej młode, bezkrytyczne, egzaltowane z silną potrzebą kultu jakiegoś "mistrza" czy tez "bohatera". O. Paweł się na kogoś takiego kreował podobnie jak wielu innych dominikańskich duszpasterzy akademickich. Taki typ osoby jest ewidentnie preferowany, nagradzany i popierany w zakonie. "Przyciąganie tłumów" stanowi najważniejsze kryterium skuteczności działalności duszpasterskiej.

O. Paweł w poszukiwaniu tłumów do przyciągania chciał nawet uszczęśliwić swoją osobą -  w charakterze misjonarza - dalekie Chiny, ale sprawa się rypła. Pamiętam owo słynne kazanie relacjonujące wyprawę naszego charyzmatycznego duszpasterza z kręgiem najbliższych wielbicielek do Kraju Środka. Jedna z nich dostała w pociągu "daru łez" i chińscy współpasażerowie jęli ją pocieszać na wyścigi oferując chusteczki, a nawet jedzenie (myśleli, że płacze z głodu).

Na koniec owej fascynującej opowieści. o. Paweł obwieścił swój zamiar udania się na misje do Chin i zadał zebranym dramatyczne pytanie "Puścicie mnie?" w oczekiwaniu na głośne protesty, które  - rzecz jasna - nastąpiły. Nie muszę nikomu tłumaczyć jak żenujące było to widowisko dla osób odpornych na wdzięki infantylnych narcyzów.