sobota, 27 lutego 2021

O sztucznie wytworzonych i sztucznie podtrzymywanych potrzebach

Mój nieszczęsny laptop, a właściwie jego klapa i zawiasy uległy tak daleko idącej destrukcji, że musiałam odnieść do naprawy, bo istniało realne niebezpieczeństwo, że przy kolejnym otwarciu całkiem się posypie. Przy okazji zdałam sobie sprawę jak bardzo uzależniona jestem od komputera. Nagle odsuwany sztucznie lęk i nierozwiązywalne problemy otoczyły mnie zwartym kołem. Nie wiedziałam gdzie się podziać czy raczej od czego zacząć, źle spałam w nocy. Na drugi dzień było znacznie lepiej. Na trzeci poszłam wreszcie do spowiedzi, długo odsuwanej z powodu następujących po sobie infekcji połączonych z przeraźliwym kaszlem, który mógłby wystraszyć księdza. 

Nie było to doświadczenie przyjemne. Spowiednik słuchając wybiórczo, wytworzył sobie w mózgu obraz osoby, nie mającej ze mną nic wspólnego i do tej osoby mówił, a właściwie ją dość brutalnie obsztorcował strasząc piekłem. Kiedyś po czymś takim miałabym z 10 lat przerwy w korzystaniu z sakramentu pojednania. Teraz raczej stosuję się do mądrej rady nie pamiętam kogo, żeby takie doświadczenia traktować jako pokutę. Co ciekawe ten sam zakonnik na kazaniu dość pobłażliwie odniósł się do grzechów duchowieństwa, które są zgorszeniem dla tak wielu wiernych...

Wśród wielu pożytecznych aktywności, na które wreszcie miałam czas, najbardziej ekscytującą był udany debiut w roli konserwatorki, a właściwie renowatorki malarstwa XX w. Moją jedyną kompetencją (poza studiami z dziedziny historii sztuki oczywiście) jest znajomość praktyczna techniki olejnej, w tym przygotowania gruntu itp. Zbyt suchy grunt (za mało pokostu lnianego) po prostu z czasem zaczyna odpadać. Czasem nie widać jak bardzo jest popękany, aż do momentu kiedy obraz np. spadnie i spore kawałki  zostają na ziemi. Mam w domu taki obraz z lat 60-tych (a może 50-tych), naprawdę dobre malarstwo, nazwisko znane lokalnie na Górnym Śląsku, wartość także sentymentalna (prezent dla mamy od brata-artysty, oboje już nie żyją). Białe plamy po odpadniętym gruncie ziały na ciemnej powierzchni melancholijnej martwej natury z więdnącymi słonecznikami. Zebrałam się na odwagę, załatałam ubytki własnoręcznie przygotowanym gruntem, a po wyschnięciu zrekonstruowałam brakujące fragmenty. Poszło mi nadspodziewanie dobrze, efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania! Za coś starszego bym się raczej bała brać, ale 2 pol. XX wieku jest na tyle nieodległa pod każdym względem, że naprawdę czuję tą sprawę...

Tak, w 2 poł. XX wieku gdzieniegdzie ludzie uprawiali jeszcze dobre malarstwo i nawet gdzieniegdzie istniał na nie popyt !!! Nawet w PRL-u! Chyba jako symbol statusu, niektórzy snobowali się na koneserów. Ta refleksja nieubłaganie prowadzi mnie do poprzedniego wpisu, czyli tzw. sztuki współczesnej, która jest zjawiskiem jeśli nie sztucznie wywołanym, to na pewno sztucznie podtrzymywanym przy życiu.

Kto zawsze był pierwszym, największym i najbardziej oczywistym odbiorcą dzieł sztuki - świątynia i kościół, potem ośrodki władzy i ludzie zamożni, wpływowi lub aspirujący np. bogate mieszczaństwo. W skromnym zakresie także przeciętna rodzina fundująca swoim zmarłym nagrobek. Możni tego świata często sponsorowali zdolnych artystów, zapewniając im stały dochód, aby mogli skupić się tworzeniu dzieł sławiących imię swego mecenasa.

A jakie jest zastosowanie dzieł sztuki współczesnej np. takich ostatnio wspomniane "Strachy" czy "Pokój dziecięcy"? Sponsorują je wyłącznie instytucje państwowe, bo żaden prywatny mecenas nie wyłożył by na coś takiego ani złamanego grosza. Odbiorcami są pracownicy tych instytucji i nieliczni goście... Ich funkcja? Nawet nie symbol statusu. Może w służbie oficjalnej kryptoreligii tzn. kulcie ohydy i perwersji. Tylko, że jest on na tyle rozproszony, że wyznawcy nie potrzebują Muzeów Sztuki Współczesnej jako jego centrów, skoro każdy ma komputer w domu...

Posiadanie komputera i ciągłe z niego korzystanie jest również całkowicie sztucznie wytworzoną i sztucznie podtrzymywaną potrzebą. Ten tydzień wolności bardzo wyraźnie mi to uświadomił. Post jest dobrym czasem, żeby go odstawić, poza tym co ma związek z zarabianiem pieniędzy (lub szukaniem pracy).


sobota, 20 lutego 2021

Hucpa wszechczasów, czyli handel "dziełami sztuki współczesnej"

 Znalezione na twitterze, konkretnie na koncie Wojciecha Korkucia:

Prace pozyskane do Kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w 2020. 
Artysta: Daniel Rycharski. Tytuł: "Strachy". Nakład: unikat. Rok powstania: 2018-2019. Technika: obiekty znalezione. Koszt: 71 400,- PLN

Brytyjska artystka: Lubaina Himid. Tytuł: "Puszka Pandory". Rok powstania: 1983. Technika: akryl na drewnie. Wymiary: 183×92×3 cm. Koszt: 374 392,80 PL

 Grecki artysta: Vlassis Caniaris. Tytuł: "Pokój dziecięcy". Rok powstania: 1974. Technika: instalacja. Wymiary: 150×256×145 cm. Koszt: 707 020,50 PLN

Daruję sobie ocenianie tych obiektów pod kątem wartości artystycznej.  Chyba się wszyscy zgodzimy, że to kryterium nie ma tu zastosowania. Skupmy się na czymś konkretnym i uchwytnym jak cena w stosunku do kosztów, jakie poniósł autor, żeby wytworzyć te dzieła.
  1. "Strachy" - autor podaje jako technikę obiekty znalezione. Bardzo jestem ciekawa, gdzie znalazł te krzyże. Na cmentarzu? Przypuszczam, że przynajmniej niektóre z nich sam musiał zbić, nawet jeśli belki rzeczywiście są znalezione. Jaki jest koszt zbicia kilku belek, nawet jeśli doliczymy koszt młotka, farby i wstydu związanego z chodzeniem po cmentarzach i śmietniskach, 100 PLN? 200? 300? Hojną rączką doliczę godzinówkę, pomysł i (domniemany przeze mnie) fakt posiadania dyplomu - niech będzie 1400 PLN. Państwowe Muzeum płaci 71 400 czyli o 70 000 tys. więcej!
  2. "Puszka Pandory" - artystka brytyjska więc koszty poniesione przez nią w przeliczeniu na złotówki większe. Niech jej będzie, ze drewno i farby akrylowe kosztowałyby nawet 2000 funtów, co w przeliczeniu da nam 10000 PLN, pomysł wykonanie i fakt bycia "artystką" drugie tyle. niech będzie 20000 PLN. Zapłacono 374 393 PLN czyli z grubsza o 372 000 więcej.
  3. Pokój dziecięcy - niech będzie dowolna suma między 1000 a 2000 PLN zapłacono 707 000 czyli o 705 000 PLN więcej.
Ktoś może wyśmiać moje kalkulacje, mówiąc, że dzieło sztuki jest warte tyle, ile ktoś jest gotowy za nie zapłacić. Bardzo pięknie, tylko dlaczego ktoś chce płacić takie sumy za tego rodzaju obiekty? W jakim sensie są one dziełami sztuki i o jakiej sztuce tu mówimy. 

Pierwszy i trzeci można by od biedy uznać za jakąś scenografię do przedstawienia teatralnego o niskim budżecie np. sztuki wystawianej przez licealne kółko teatralne na koniec roku szkolnego. Po skończonym wydarzeniu wartość dekoracji jest czysto sentymentalna, no chyba, że można ich użyć, z pewnymi modyfikacjami, przy innej okazji.

Drugi obiekt jest w miarę czytelną, karykaturą postaci ludzkiej z jakimś tam przesłaniem. Ani warsztatowo, ani artystycznie nie jest to dzieło wybitne. Niewątpliwie autorka musiała zapłacić za drewno, narzędzia do jego obróbki i farby, a wcześniej nauczyć się ich używać. Obiekt jest rodzajem społecznej satyry i mógłby być użyty w formie dekoracji na jakimś sabacie feministek czy czymś w tym rodzaju. Nie ma nawet pretensji do sztuki wysokiej, która reprezentując wartości uniwersalne, jest zrozumiała i atrakcyjna w różnych okresach i sytuacjach. 

Jeśli mamy mówić o sztuce, to w tym przypadku byłaby to sztuka zuchwałego wyłudzania pieniędzy podatnika. Bardzo jestem ciekawa czym kierował się dyrektor muzeum wybierając tych konkretnych autorów i te konkretnie prace, jeśli ich wartość jest czysto umowna. Dlaczego ktoś umawia się, żeby rzeczom praktycznie bezwartościowym przypisywać takie ceny? Zapotrzebowanie na nie jest wytwarzane sztucznie. W jakim celu? Czy ideologicznym jak destrukcja kultury chrześcijańskiej? Czy też bardziej chodzi o pranie brudnych pieniędzy?

Handel "dziełami sztuki współczesnej" jest równie zuchwałym oszustwem jak handel powietrzem, czyli limitami emisji CO2. W finansowanych z pieniędzy podatnika instytucjach edukacyjnych etykietuje się na mocy całkowicie arbitralnej decyzji pewne indywidua jako artystów. Ich dziełom na podstawie widzimisię dyrektorów państwowych placówek przypisuje jakąś wziętą z powietrza cenę i płaci. Co musi zrobić "artysta", żeby zostać tak hojnie zasponsorowanym? Nasrać na krzyż? Włożyć go do moczu? Czy może wystarczy obwiesić łachmanami i nazwać symbole chrześcijaństwa "Strachami"?!!

piątek, 19 lutego 2021

W sprawie ks. Dymera

Ks. Dymer umarł w wieku 58 lat. Prowadził w Szczecinie liczne dzieła m. in. ośrodek dla chłopców, ośrodek medyczny, liceum (tu nie jestem pewna prowadził czy  pracował w), przynoszące diecezji kupę kasy. Podobno przy tej okazji macał nieletnich (ponad 15 lat) chłopców. Red. Terlikowski twierdzi, że mogło ich być powyżej 300. Był zaprzyjaźniony z całym lokalnym establishmentem. W to wierzę bez trudu, gdyż inaczej nie mógłby prowadzić działalności na tak szeroką skalę. Wszyscy w Szczecinie podobno wiedzieli o jego "słabości".

W 2008 o. Marcin Mogielski OP poszedł z tym do GW, gdyż Rzeczpospolita odmówiła zajęcia się tematem. obawiając się łatki "antyklerykalnej" (wcześniej m in. ujawnili sprawę arcybiskupa Paetza). Pamiętam to wzmożenie. Biskup nie dawał wiary oskarżeniom, zwracając uwagę - skądinąd słusznie - jak łatwo rzucić fałszywe oskarżenie. Podawał przy okazji przykład jak jego samego usiłowano zniesławić wykorzystując fakt, że rodzona siostra (w ciąży) nocowała na jego kwaterze w czasach seminaryjnych. 

Usiłowano przedstawić sprawę jako "spisek pedałów" wykorzystując okoliczność, że sam o. Mogielski był molestowany jako nieletni przez jakiegoś księdza. Czy od tego sam został "pedałem" nie wiem, ale chyba bym się nie zdziwiła gdyby tak było.

Sąd świecki uniewinnił ks. Dymera, gdyż ofiary miały powyżej 15 lat i się nie skarżyły. Domniemano więc ich przyzwolenie na homoseksualne awanse. Sąd kościelny uznał go winnym zarzucanych mu czynów, więc czasowo odsunięto go od kontaktu z młodzieżą. Od tej decyzji ks. Dymer się odwołał i sprawa się ciągnęła 12 lat. Nie wiem czym się zakończyła.

Na krótko przed śmiercią biskup Dzięga odwołał go z funkcji dyrektora ośrodka im. Jana Pawła II. Według jednej wersji  po wysłuchaniu świadectwa jednej z ofiar, według innej z powodu ciężkiej choroby i związanej z nią niezdolności do pracy.

Zgadzam się w pełni, że ksiądz nie powinien macać chłopców, co więcej żaden homoseksualista nie powinien być księdzem. Jednak niepokoi mnie fakt, że w tej sprawie, podobnie jak w przypadku kardynała Gulbinowicza moralne wzmożenie zaczyna się, kiedy oskarżony jest na progu śmierci i nie może się bronić. W jednej i drugiej sprawie "wszyscy wiedzieli" o ciągnącej się latami obrzydliwości i nic. Jeśli chodziło o dobro ofiar, to należało nagonkę medialną rozpętać wcześniej.

Sprawę komplikuje fakt, że obaj duchowni są zasłużeni dla swoich diecezji i nie mogę sobie nie zadać pytania, czy przypadkiem właśnie dlatego stali się obiektem tak spektakularnego linczu medialnego. Czy to jest tak, że każdy duchowny ma tego rodzaju kościotrupy w szafie, a wyciąga się je tym najbardziej zasłużonym, żeby tym bardziej skompromitować Kościół? Czy też dewianci dopuszczający się tego rodzaju czynów zasłaniają się wzmożoną aktywnością charytatywną, jak to było w przypadku Jimmy Saville'a z BBC?

Jakkolwiek macanie nieletnich przez księdza jest obrzydliwe, to jak ma się ono do procederu ujawnionego w filmie Patryka Vegi. Ekspertka zajmująca się handlem ludźmi stwierdziła, że w podanych przez niego informacjach nie ma żadnej przesady. Nawet przyloty gości samolotem na sesje w burdelu dziecięcym uznała za całkiem prawdopodobne, zważywszy ceny takich usług. Stać na nie tylko najzamożniejszych wśród możnych tego świata.

Istnieje bardzo wyraźna różnica między niewłaściwym dotykiem, uwiedzeniem, wzięciem kogoś siłą wbrew jego woli, czyli gwałtem, a "porozrywaniem wszystkiego kutasem" w ciele małego dziecka i przerobieniem go na narządy. 

Dysproporcja w nagłośnieniu obu spraw każe mi wątpić w szczerość intencji medialnych funkcjonariuszy. Szczególnie słowo "pedofilia" w tytułach materiałów prasowych na temat ks. Dymera wydaje się dość bezwstydną manipulacją, co zapala w moim mózgu czerwona lampkę.

Proszę sobie przypomnieć ile razy użyto tego słowa w związku z handlem dziećmi do burdeli i ile poświęconych temu tematowi materiałów widzieliście. Żadnego? To by mnie nie zdziwiło! Też bym się nie zdziwiła, gdyby dokładnie w takim przybytku, po szczególnie "satysfakcjonującej sesji", możni tego świata planowali nagonki na księży pederastów mające dwa cele - zdyskredytowanie Kościoła i odwrócenie od nich samych uwagi.

Jeśli rzeczywiście taki burdel istnieje w Trójmieście, a korzystają z niego wyłącznie milionerzy, to grupa podejrzanych jest dość wąska, czyż nie? Z całą pewnością jest ich mniej niż księży katolickich, a zbrodniczość czynów nieporównywalnie większa!

P.S.

Rozumiem intencje ks. Isakowicza-Zaleskiego czy redaktora Terlikowskiego, ale nie jestem pewna czy np. występowanie w filmie Siekielskich jest roztropne. Co do o. Mogielskiego OP natomiast odnoszę wrażenie, że jest to człowiek po prostu niewierzący. Niewierzący zakonnik jest zawsze podejrzany, nawet jeśli jego intencje w tej konkretnej sprawie były krystalicznie czyste.



środa, 17 lutego 2021

Sport czy konkurs piękności?

Nigdy nie uprawiałam żadnego sportu wyczynowo, ale lubię aktywność fizyczną i potrzebuję jej. Najbardziej pasują mi długie spacery w odludnych okolicach połączone z kontemplacją pięknych widoków. Czasem przy tej okazji robię zdjęcia co ciekawszym okazom fauny i flory. Latem uwielbiam pływać w naturalnych zbiornikach wodnych i obserwować z bliska ptactwo wodne. Inne pociągające aktywności jak jazda konna, żeglarstwo czy wioślarstwo wymagają nakładów finansowych, na które zwykle mnie nie stać.

Sport wyczynowy czasem oglądam w Internecie i wtedy fascynuje mnie jak wyposażenie genetyczne predestynuje człowieka do określonej aktywności. Ja sama pływam bez treningu godzinami, nie męcząc się przy tym i nie marznąc, Zwykle jako jedyna taka osoba na kąpielisku postrzegana jestem jako kaczka-dziwaczka. Natomiast w Anglii takich osób jest znacznie więcej, a kąpieliska raczej służą pływaniu po całym zbiorniku, a nie chlapaniu się przy brzegu, w tłoku, jak to ma miejsce w Polsce.

Ewidentnie na północy Europy ludzie lepiej pływają i mają do tego upodobanie, jak - nie przymierzając - niektóre rasy psów. W jakim stopniu to kwestia genów, a w jakim edukacji tego oczywiście nie wiem, ale zapewne nie łożono by na edukację, gdyby nie istniał w populacji genetyczny potencjał.

Bardzo interesujące są z tej perspektywy sporty siłowe jak rzut młotem na  przykład. W tej dyscyplinie prym wiodą Polacy. wśród kobiet najlepsza jest Anita Włodarczyk, a potem długo, długo nic i dopiero jakaś Niemka lub nafaszerowana czymś (jak podejrzewam) Chinka. Wśród mężczyzn Fajdek i Nowicki są w pierwszej trójce, a za nimi jakiś Białorusin, Niemiec, Ukrainiec czy Węgier.... Czy Polacy są najsilniejsi na świecie? Czy w innych krajach północnych, gdzie typ fizyczny mieszkańców na pewno sprzyja sportom siłowym, nie są one popularne? Nie są odpowiednio cool?

Typowy zawodnik/zawodniczka oprócz wzrostu i niebagatelnej masy mięśniowej ma sporą warstwę tkanki tłuszczowej. Tak też wyglądają niektórzy bokserzy wagi ciężkiej lub "strongmani".  Tkanka tłuszczowa ma oczywiste zastosowanie w wodzie jako izolacja cieplna, na lądzie nie jest to takie oczywiste, ale doświadczenie uczy, że naprawdę silni ludzie wyglądają raczej jak Włodarczyk czy Fajdek niż jakiś kulturysta, który "wyrzeźbił" sobie mięśnie na siłowni. Dlaczego tak jest nie wiem. Faktem jest, że to działa. Szczupła Rosjanka, która  kiedyś pokonała naszą zawodniczkę nafaszerowana była dopingiem, więc została zdyskwalifikowana.

Najzabawniejsze  (lub najsmutniejsze) są internetowe komentarze pod zawodami w rzucie młotem, że to sport dla "fat people" i że zawodnicy i zawodniczki wyglądają jak tatusiowie i mamusie w średnim wieku (choć niektórzy maja 18 lat). Komentujący ewidentnie nie rozumieją, że nie można wyglądać jak anorektyczna modelka i być w stanie podnieść tzw. młot, nie mówiąc już o rzucaniu nim. Głodzenie zawodników, żeby się lepiej prezentowali, doprowadziłoby do ich porażki na zawodach.

Wydawałoby się, że trenerzy powinni rozumieć coś tak oczywistego, ale nie zawsze tak jest. Trafiłam niedawno na filmik jakiejś amerykańskiej biegaczki, która twierdziła, że była najszybszą dziewczyną w USA, aż trafiła do NIKE (mam nadzieję, ze dobrze pamiętam). Tam usłyszała, że MUSI SCHUDNĄĆ ileś tam kilo, a miała typową suchą figurę biegaczki z dużymi mięśniami nóg. Dalej już nie miałam nerwów tego słuchać i przełączyłam na coś innego. Z komentarzy wynikało, że zmarnowano jej karierę z powodu idiotycznego widzimisię jakiegoś niekompetentnego durnia.

Nawet sport, gdzie powinny liczyć się przede wszystkim wyniki idzie w kierunku "konkursu piękności", podobnie jak polityka i inne dziedziny życia. Nie ważne, czy rzucasz młotem, startujesz na prezydenta, śpiewasz w operze czy napisałaś książkę i chcesz ją sprzedać. Pierwszym krokiem zawsze jest: zacznij się głodzić.

Każdemu można postawić takie wymaganie i najbardziej przygnębiający jest fakt, że traktowane jest śmiertelnie poważnie. Nie ma znaczenia, że stracisz swój najcenniejszy dar, jak było w przypadku Marii Callas, ale najważniejsze, że będziesz się odpowiednio prezentować. Odpowiednio nie według własnych kryteriów, tylko narzuconych przez ludzi, którzy na pewno dobrze ci nie życzą.

.


poniedziałek, 15 lutego 2021

Nastoletni chłopiec jako ideał urody kobiecej

Poświęciłam temu tematowi już wiele miejsca na tym blogu, a artykuł "Śmierć i dziewczyna" (opublikowany gdzieś na początku, chyba w 2010r.) jest najczęściej wybieranym wpisem. Dotyczy wylansowanego przez homoseksualnych projektantów "ideału urody kobiecej" jako narzędzia opresji kobiet. Przy innej okazji opublikowałam ten rysunek przedstawiający 1)prawdziwy przedmiot ich pożądania - nastoletniego chłopca 2) chłopca zastępczego, czyli zagłodzoną modelkę o nietypowej budowie


Łączy ich wysoki wzrost, chudość i długość kończyn. Dla chłopca to faza przejściowa, za kilka lat stanie się mężczyzną, nabierze masy, wyrośnie mu broda (jeśli nie będzie się golić), jego atrakcyjność dla homoseksualistów mocno się zmniejszy, natomiast dla kobiet znacząco wzrośnie, jeśli oczywiście rozwojowi fizycznemu będzie towarzyszyć osiągnięcie dojrzałości psychicznej. Natomiast chuda modelka zwiędnie przedwcześnie. W  tak wynędzniałym stanie będzie jej bardzo trudno zajść w ciążę. Jednak dalej będzie obnosić po mediach swoją chudość jako jedyny tytuł do chwały, jak to czyni pewna rodzima celebrytka, i kompromitować się wypowiedziami na tematy, o których nie ma pojęcia.


Dla porównania Adam i Ewa Tycjana. Bardzo dobrze pokazana różnica stosunku masy mięśniowej do tkanki tłuszczowej w ciele dorosłego mężczyzny i dorosłej kobiety. U Adama mięsnie i ścięgna widoczne tuż po skórą, można je nazwać i policzyć. U Ewy - niewiasty mocnej budowy - mięśnie szczelnie opakowane tkanką tłuszczową, nieco wyraźniej widać je dopiero w ruchu jak np. biceps na wyciągniętym ramieniu. 

Odmienność budowy ciała mężczyzny i kobiety jest nie tylko powodem wzajemnej atrakcyjności, ale też niewyczerpanym  źródłem natchnienia artystów przez wieki sztuki europejskiej. Ciało kobiety jest przedstawiane takie jakie jest, idealizacji może ewentualnie podlegać twarz i kolor skóry (im bielszy tym lepszy). 

Porwanie córek Leukippa Rubensa

Danae Rembrandta

Wenus Anadyomene Tycjana

Wenus i organista Tycjana

Sąd Parysa Rubensa

Batszeba Rembrandta

Wenus z Urbino Tycjana

Wenus z lustrem Velasqueza

Portret Heleny Fourment w futrze Rubensa

Akt siedzący Modiglianiego

Lady Godiva Wojciecha Kossaka

Olimpia Maneta

Narodziny Wenus Cabanela

Trzy gracje Rubensa

Kapiące się Cezanne'a

Kąpiąca się Renoira

Wenus knidyjska Praksytelesa

Co łączy te wszystkie kobiety z różnych epok? Żadna z nich nie jest chuda, choć krytycy zarzucali to modelce Eduarda Maneta !!! Jeżeli jeszcze uświadomimy sobie, że obiektyw aparatu fotograficznego dodaje ok. 10-20 kg, to te panie na zdjęciu byłyby o wiele pulchniejsze. Ktoś może mi zarzucić stronniczość w doborze materiału i nadreprezentację niewiast o pełnych kształtach. Fakt, że zbytnio się nie przyłożyłam wybierając przykłady z wikipedii (z ostrożności procesowej) i to takie, co do których mam pewność, że pozowały konkretne osoby.

Do Wenus knidyjskiej pozowała Praksytelesowi, jego kochanka, słynna z urody hetera Fryne. Ideałem urody w tym społeczeństwie  - najbardziej homoseksualnym w dziejach - i najczęstszym tematem rzeźby był atletyczny młodzieniec. Jednak ciało Fryne jako Wenus zachowało w wersji Praksytelesa całą swoją kobiecą specyfikę - wystarczy rzut oka na jej nogi z charakterystycznymi kolanami. Podobnie w pozostałych przypadkach do każdej kolejnej Wenus, Danae czy Betszeby pozowała ulubiona modelka, żona lub kochanka, której ciało artysta przedstawia z upodobaniem, nie szczędząc charakterystycznych szczegółów (czasem nawet rozmnaża to ciało na dwie lub trzy postacie jeśli tego wymaga temat).

Co z tego wynika? Nic szczególnie odkrywczego:

  • Po pierwsze ciało kobiety jest/powinno być atrakcyjne dla normalnego mężczyzny takie jakie jest (bez operacji  plastycznych, głodzenia się i wielogodzinnych treningów na siłowni)
  • Po drugie kobiety mają różną budowę i różne uwarunkowania genetyczne i żadne głodzenie się ani wielogodzinne treningi tego nie zmienią
  • Po trzecie wszystkie kobiety mają piersi, talię i biodra, choć ich rozmiar może się znacząco różnić, Włosy na głowie zachowują do śmierci, rysy twarzy mają subtelniejsze niż mężczyźni i cieńszą delikatniejszą skórę. Proporcja tkanki tłuszczowej do masy mięśniowej u kobiety jest inna niż u mężczyzny czy się komuś to podoba czy nie.
  • Po czwarte i najważniejsze ŻADNA, podkreślam ŻADNA kobieta nie wygląda, ani tym bardziej nie powinna wyglądać jak nastoletni młodzieniec!!! Jej ciało jest zaprojektowane do innych celów!!!
Moda damska powinna więc ową specyfikę kobiecej sylwetki uwzględniać, a nawet podkreślać, co bardzo dobrze ukazują stroje ludowe lub historyczne: 

Courbet, Śpiąca prządka

Auguste Renoir, Parasolki

Fragonard, Czytająca dziewczyna

Elisabeth Vigee Lebrun, Autoportret

Tycjan, Portret Lawinii

Tycjan, La Schiavona

Vermeer, Mleczarka

Ingres, Księżna d'Haussonville

Goya, Mleczarka

Orazio Gentileschi, Grająca na lutni

Auguste Ingres, Panna Riviere

David, Portret Madame de Verminac

Nie powiem chyba nic szczególnie kontrowersyjnego twierdząc, że kobiety w tych strojach z różnych epok niezależnie od wieku i stanu wyglądają znacznie korzystniej niż współczesne w obcisłych jak rajtuzy spodniach i krótkiej górze. Tego rodzaju strój nosili mężczyźni i młodzieńcy w średniowieczu. 

Współczesna popkultura usilnie obrzydza nam nie tylko nasze ciała, ale i twarze, które jak się dowiadujemy z mediów nie są wystarczająco dobre takie, jakie są. Nawet piękne i młode dziewczyny powlekają się grubą warstwą kosmetyków pod którą ginie cała ich świeżość, urok młodości indywidualny charakter i koloryt. Zamiast tego noszą maskę popkulturowej karykatury piękna, tak chętnie imitowanej przez transwestytów, twarz kokoty w poszukiwaniu klientów.

Jakkolwiek nie jestem wrogiem dyskretnego makijażu, mój gwałtowny sprzeciw budzi obowiązek codziennego tapetowania się pod groźbą uznania za "zaniedbaną" lub wręcz "brzydką". Osoby o jasnej pigmentacji nie mają czarnych rzęs ani brwi, ich usta też na ogół raczej są różowe niż czerwone. Takie twarze potraktowane czarnym tuszem, kolorowymi cieniami i czerwoną szminką, o grubej warstwie podkładu nie wspominając, wyglądają po prostu groteskowo

Makijaż, moim zdaniem, powinien wydobywać umiejętnie walory wrodzonego kolorytu, pozostając niewidoczny dla oka:

Oblubienica Dante Gabriela Rossetti'ego

Portret kobiety Roberta Campin

Portret młodej dziewczyny Petrusa Christusa

Portret Giovanny degli Albizzi Tornabuoni, Domenico Ghirlandaio

Dziewczyna z kolczykiem Rembrandta

Tycjan. Izabela d'Este

Guido Reni, Portret matki artysty

Madonna z dzieciątkiem i Janem Chrzcicielem Rafaela

Subtelna twarz kobiety bez makijażu jest nie do podrobienia przez pogubionych mężczyzn.  Młoda i świeża, kojarzy się z czystością, a poza tym bez unifikującej warstwy pudru, tuszu i szminki jej indywidualne cechy są lepiej widoczne. Nic na to nie poradzę, ale wypacykowanych kobiet z kreskami na powiekach i sztucznymi rzęsami drapiącymi przeciwległą ścianę nie jestem w stanie traktować poważnie, no może z wyjątkiem sytuacji kiedy takiego makijażu wymaga ich praca np. w teatrze, operze lub operetce. Wymalowana nastolatka albo dziecko kojarzy mi się jednoznacznie koszmarnie. Pomijając aspekt estetyczny zagadnienia, jest to wysyłanie sygnału wabiącego i tak też jest odbierane przez adresatów. 

Dlaczego twarz mężczyzny jest wystarczająco dobra taka jaka jest (nawet  niezbyt przystojna), a kobieta ma wręcz obowiązek się pacykować? Dlaczego musi maskować swoją indywidualną urodę poddając się narzuconemu ideałowi "piękna". Dlaczego swoją świeżość i czystość ma zasłaniać maską wulgarnej kokoty?

Na koniec najwspanialsza ozdoba kobiety - włosy. Jednym z najbardziej traumatycznych doświadczeń mojego dzieciństwa było obcięcie włosów. Mój ojciec doszedł do wniosku, że to moje niesforne loki wchodząc do oczu powodują zeza. W tajemnicy przed mamą i nie pytając mnie o zgodę zaprowadził  do fryzjera i kazał krótko ostrzyc. Mama nie odzywała się do niego przez tydzień, a ja nie będąc w stanie znieść swojego odbicia w lustrze cały czas chodziłam po domu w welonie zrobionym z ręcznika lub halki.

Pod wpływem tego doświadczenia ukształtował się mój indywidualny ideał kobiecej urody. Kryterium piękna było zasadniczo jedno - długość włosów. Szpetna niewiasta z długimi włosami była milsza mojemu oku niż piękna, ale krótko ostrzyżona.

Gdybym znała w dzieciństwie ten obraz mój ideał w wymarzonej stylizacji wyglądałby tak:

Lady Godiva Edmunda Blair Leightona


No ewentualnie tak:
Blair Leighton, Akolada 

Jakby na to nie patrzeć długie włosy dają nieskończenie więcej możliwości ciekawych fryzur niż krótkie, co zresztą widać na wszystkich poprzednich reprodukcjach. Naturalny ich kolor jest najlepiej dopasowany do odcienia cery i oczu, co zapewnia wygląd optymalny dla konkretnej osoby. Może być nie rzucający się w oczy, ale jest oryginalny i nie do podrobienia. Farbowanie włosów, trwała i inne barbarzyństwa niszczą je w sposób nieodwracalny, stąd spora ilość łysych lub prawie łysych starszych pań w dzisiejszych czasach.

Po co właściwie piszę po raz kolejny o tym wszystkim? Dlatego, że nie mogę patrzeć jak niszczy się poczucie własnej wartości kobiet w imię ich "wyzwalania", jak nieskończenie bardziej opresyjne są wymagania wobec współczesnej kobiety, niż były kiedykolwiek w przeszłości, jak bardzo znienawidzona jest kobiecość i jak rośnie z dnia na dzień liczba jej wrogów...

Na szczęście mamy jeszcze sztukę, która zachwyca się kobietą, nie jakąś idealną i specjalnie spreparowaną, tylko normalną osobą ludzka, która zgodziła się pozować konkretnemu artyście. Jakkolwiek różne były upodobania indywidualne artystów i mody w określonych epokach, myślę że każda z nas ma sporą szansę się odnaleźć się w jakiejś Wenus, Danae, Betszebie, Florze czy innej Lady Godivie. Mam na myśli oczywiście typ fizyczny. 

Mi samej najbliżej jest do modelek Tycjana - mocna budowa ciała, jasna pigmentacja i włosy rudo-blond.

Tycjan,  Dama przy toalecie

Mam prawie identyczne silne ramiona ("toczone" jak się niegdyś mówiło) i mocne nadgarstki. Nawet moje włosy już przy długości do połowy pleców maja podobnie niechlujne końcówki.

Proponuje więc wszystkim paniom, które chcą się bronić przed przedziwnymi modami, skazującymi większość kobiet na ciągłą udrękę i  nieuzasadnione kompleksy, terapeutyczną zabawę polegająca na znalezieniu w zasobach sztuki europejskiej wizerunku osoby w podobnym typie fizycznym, najlepiej upozowanego na jakąś mityczną lub legendarną piękność. Przy okazji odkryjecie, że chudy, nastoletni,  chłopiec nie był nigdy ideałem urody KOBIECEJ. Był obiektem pożądania greckich pederastów w średnim wieku, ale od kobiet NIGDY nie oczekiwano, że się do niego upodobnią. Tak wiele się możemy nauczyć od przeszłych pokoleń!

sobota, 13 lutego 2021

O stosunku "gejów" i "transów" do kobiet

 Dziś na koncie twitterowym Rafała Ziemkiewicza znalazłam coś takiego:



Pan Śmiszek znany głównie z tego, że jest "gejem" (i partnerem p. Biedronia, też głownie znanego z tego, że jest "gejem") uznał ten piękny plakat z dzieckiem w łonie matki za "paskudny". Bardzo ciekawy dobór przymiotnika. Rozumiem, że dla kogoś billboard może być irytujący lub przygnębiający, bo przypomina o decyzji, o której wolałoby się zapomnieć. Może być bolesny dla rodziców nie mogących doczekać potomstwa, albo takich, którzy stracili dziecko przez poronienie. Może być trudny do zniesienia dla kobiet samotnych, które marzą o macierzyństwie, a nie mogą znaleźć odpowiedniego mężczyzny na ojca dla swoich dzieci. Mogę wyobrazić sobie ileś nacechowanych emocjami określeń, ale "paskudny"? 

Patrząc na plakat bez uprzedzeń można stwierdzić, że autorka znalazła bardzo odpowiednią formą do treści, którą chciała przekazać, że musi  być bardzo utalentowaną graficzką dysponującą świetnym warsztatem. Nawet jeśli komuś słowo "piękny" nie przejdzie przez gardło, to uczciwość nakazuje przyznać, że jest estetyczny, a jego przekaz nikogo nie obraża, ani nie wzywa do przemocy.

Dla pana Śmiszka jest "paskudny" bo mówi o owocu miłości mężczyzny i kobiety. Miłości, która jest płodna i służy właśnie temu - poczęciu  niewinnej ludzkiej istotki, bezpiecznej w łonie swej matki pod jej kochającym sercem. Tutaj sama macica ma kształt serca.

Z najwyższą niechęcią próbuję sobie wyobrazić co p. Śmiszek i jemu podobni mają w głowach, że rzeczy piękne postrzegają jako paskudne. Przede wszystkim muszą nienawidzić kobiet i wszystkiego, co ma z nimi związek jak np. macierzyństwo. Dla homoseksualnych mężczyzn kobieta, którą gardzą i się nią brzydzą ma zastosowanie wyłącznie jako tzw. "surogatka" nosząca w wynajętym brzuchu dziecko kogoś, kto jej płaci. Zaraz po zabiciu na narządy, trudno wyobrazić bardziej drastyczne uprzedmiotowienie człowieka.

Ks. Oko opowiadając o homomafii w Kościele zauważył, że homoseksualni duchowni bardzo nieprzyjemnie odnoszą się do sióstr zakonnych. Ponieważ nie są one potencjalnymi obiektami  zainteresowania natury seksualnej, nie istnieją w ogóle (albo są zredukowane wyłącznie do roli anonimowej i pogardzanej służącej).

Moje własne doświadczenie pracy w seminarium duchownym potwierdza to spostrzeżenie w całej rozciągłości. Długo nie mogłam zrozumieć chamstwa wielu księży, którzy w sposób ostentacyjny mnie ignorowali np. nigdy nie odpowiadali na pozdrowienie, a kiedy już musieli się do mnie odezwać robili to przez osobę trzecią nie patrząc w moim kierunku. Jednocześnie knuli za moimi plecami, nastawiając kleryków przeciwko mnie. Była to nie tylko pogarda dla kobiety, ale zarazem zwalczanie "konkurencji" na homoseksualnych łowiskach. Z wielu źródeł słyszałam, że taki właśnie charakter miało wrocławskie seminarium pod rządami kardynała Gulbinowicza i jego następców.

P. Śmiszkowi coś się jednak w tym konkretnym bilbordzie podoba, a mianowicie przypisana ludzkiemu płodowi przez wandala  "orientacja seksualna". Jest dla mnie tajemnicą jak można postrzegać dziecko w  łonie matki jako obiekt seksualny. Przecież według terminologii lewicy to "zlepek komórek"! Rozumiem, że o ile będzie przydatny w takim charakterze, może się ewentualnie urodzić. Nie mam złudzeń co do homoseksualnych mężczyzn i ich stosunku do ludzi, którymi nie są zainteresowani seksualnie, ale przyznam, że po tym wpisie zatkało mnie z obrzydzenia.

Podobnie rzecz się ma z inną "uciskaną mniejszością seksualną" tzw. "transami". Chętnie się podczepiają pod różne "feministyczne" organizacje i ich aktywności, podobnie jak z zapałem biorą udział w zawodach sportowych przeznaczonych dla kobiet. W klimacie szaleństwa politycznej poprawności trudno się dziwić, że wykorzystują okazję i swój status świętych krów. Mam jednak nadzieję, że żadna kobieta, nawet feministka, nie ma złudzeń jak będzie wyglądała konfrontacja z kimś takim, kogo żaden szacunek do płci pięknej nie powstrzyma przed użyciem pięści i buciorów.

Pisałam już na tym blogu, jak w środku miasta, w samo południe zostałam postraszona przez młodego transwestytę idącego w towarzystwie dwóch kolegów, tylko dlatego, że mój błądzący wzrok przez moment zatrzymał się na jego osobie zrobionej na "laskę" (z ciężkim makijażem i pomarańczową peruką włącznie). Ów rozkoszny młodzieniec rzucił się ku mnie wydając odgłos rozzłoszczonego zwierzątka. Dużo agresji, ale i zazdrości było w tym zachowaniu, bo ja nie muszę nosić tony makijażu ani peruki, żeby wzięto mnie za kobietę, ani też stroju "pracownicy seksualnej".  Mogę poprzestać na skromnej, ale gustownej kiecce albo nawet spodniach i sportowej kurtce.

Żaden normalny mężczyzna nie czułby się urażony dyskretnym zainteresowaniem kobiety (prawdziwym lub domniemanym), raczej by mu to pochlebiało albo było obojętne. Poza tym natura wmontowała pewien mechanizm zabezpieczający kobietę przed agresją dużo silniejszego mężczyzny - instynkt zachowania gatunku. Agresora może ująć powab niedoszłej ofiary, jeśli jest młoda, albo skojarzenie z matką lub babcią, jeśli jest odpowiednio starsza. Oczywiście istnieją chamy naruszające tabu agresji fizycznej wobec kobiet, ale wiąże się to z powszechnym potępieniem. W przypadku tzw. "gejów" i "transów" taki mechanizm nie działa, pogarda i zazdrość raczej wzmagają agresję, a status świętej krowy chroni przed poniesieniem konsekwencji.

Zaślepienie feministek popierających tzw. LGBT doprowadziło do przechwycenia ich ruchu dokładnie przez tych mężczyzn, którzy najbardziej nienawidzą kobiet i obrócenia go przeciw nim. Zdobyczą jest np. uraz czaszki zawodniczki walczącej z mężczyzną udającym kobietę  albo bezkarne  buszowanie seryjnego mordercy i gwałciciela po damskim więzieniu, gdyż podczas procesu poczuł się kobietą. W wersji light to sytuacja nastolatki zmuszonej dzielić toaletę z mężczyzną. Przy czym prawo chroni delikatne uczucia silniejszego kosztem oczywistego zagrożenia fizycznego słabszej, o jej uczuciach i dyskomforcie nie wspominając.

"Baba diabła wyonacyła" w jakiejś ludowej bajce, ale w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie - diabeł wyonacył feministki, a skutki tego będziemy ponosić wszystkie. 



piątek, 12 lutego 2021

O aborcji

Niedawno śniło mi się, że mam podjąć pracę w jakiejś placówce oświatowej w niedużej miejscowości. Przeglądam plan i kręcę nosem, że w jakiś dzień mam za dużo godzin. Nie ma tam żadnych uczniów, po budynku tej instytucji kręcą się dorośli ludzie w sile wieku. Wśród nich jakiś mężczyzna w wieku ok. 35  lat, którego niby znam. Nie jest szczególnie wysoki, ani barczysty, ale ma ładną sportową sylwetkę i gęste, nieco odrośnięte, ciemne włosy ze złotawym połyskiem. Mówię do niego: "Ależ ty się zrobiłeś przystojny ostatnio". Powtarzając to uświadamiam sobie, że to przecież mój brat.

Mój brat (jeśli to rzeczywiście był chłopak) miałby teraz ok 54 lata, mama zaszła w ciążę bardzo szybko po moim urodzeniu. Swoją drogą starsza siostra urodziła się dopiero po 2 latach od ślubu, a już rodzice byli zaniepokojeni, że coś jest nie halo...  Najpierw długo nic, a potem jedno po drugim w zbyt krótkim odstępie.... Nie dano mu więc szansy. Ktoś zadecydował, ktoś inny uznał, że ciało kobiety daje jej prawo do takiego wyboru i nie przeciwstawił się skutecznie....

Dowiedziałam się o tym w czasie stanu wojennego, nie wiem dlaczego mamie zebrało się na zwierzenia. Prawdopodobnie podczas delegacji do Częstochowy poszła w końcu z tym do spowiedzi (po 15 czy 16 latach). Nie wiem jak wyglądałoby życie mojej rodziny gdyby nie ta nieszczęsna aborcja, ale podejrzewam, że różnica na wielu poziomach byłaby znacząca. Zawsze myślałam, że smutek i gniew mamy mają związek z wojennym dzieciństwem i wykorzenieniem, a wycofanie ojca z traumatycznymi doświadczeniami w Sowietach, wcieleniem do LWP, służbą wojskową i rozdzieleniem z częścią rodziny (matką, siostrą i młodszym bratem, którzy zostali w stronach rodzinnych)...  Teraz myślę, że pierwsza przyczyna owego nienazwanego smutku, obustronnych pretensji i ciągłej irytacji mogła być całkiem inna... Zaprzestanie przystępowania do sakramentów też zapewne nie pomogło...

Po spowiedzi i powrocie do praktykowania mamie przyśnił się młody, krótko ostrzyżony chłopak czekający pod jakąś bramą. Skądś wiedziała, że to jej syn.

Moja bliska przyjaciółka z czasów studenckich cierpiała na jakieś zaburzenia hormonalne w wyniku których nie dostawała od lat okresu, a na jej twarzy - mimo codziennej depilacji widać było wyraźny cień. Natomiast włosy na głowie znacznie się przerzedziły, z pokaźnego ciemnego warkocza został mysi ogonek, który bez żalu ścięła. Odkąd ją pamiętam planowała jakąś kurację u naprawdę dobrego specjalisty, najchętniej za granicą. Po studiach wyjechała kolejno do Anglii, Szwajcarii i Stanów. Była tam leczona przez odpowiednich specjalistów, którzy jednak jej szansę na pełne wyzdrowienie (czy raczej rozwój) oceniali nisko.

W  Stanach wyszła za mąż za dużo starszego rozwodnika i zupełnie nieoczekiwanie zaszła w ciążę, co z punktu widzenia medycyny graniczyło z cudem, po czym... dokonała aborcji. Miała lat 37, a jej mąż pewnie gdzieś około 50, ale właśnie się przeprowadzali, więc perspektywa potomka wydała się kłopotliwa... Zważywszy okoliczności i wiek musiała wiedzieć, że cud się nie powtórzy... Zawsze lubiła dzieci i miała z nimi świetny kontakt..

Pamiętam jak stoję ze słuchawką przy uchu i szczęką na bruku po wysłuchaniu tych rewelacji. "Jesteś tam jeszcze" - słyszę po dłuższej chwili. Jestem zdruzgotana przede wszystkim niepojętym zaślepieniem i zatwardziałością prowadzącą  do odrzucenia TAKIEGO daru, TAKIEGO znaku, TAKIEGO cudu, a także świadomością, że nie napisałam listu, w którym tknięta jakimś przeczuciem chciałam opowiedzieć historię aborcji w mojej rodzinie...

Spotkałyśmy się kilka lat później, po czym nasza piękna przyjaźń skończyła się. Być może nasze drogi się już dawno się rozeszły, tylko nie chciałyśmy tego uznać, a być może uświadomiłyśmy sobie wreszcie (nawzajem) kim naprawdę była ta osoba, którą uważałyśmy za przyjaciółkę.

Ta historia ma też aspekt duchowy, a jakże. Wyobraź sobie, czytelniku, młodą studentkę KULu zaangażowaną kolejno w Oazę potem udzielającą się przy parafii jezuickiej, żeby pod koniec studiów trafić do Neokatechumenatu, która po wyjeździe na zachód zrzuca z siebie wiarę jak niemodne okrycie, żeby pogrążyć się wszystkich odmianach New Age z "szamanem Majów" włącznie..., gdyż to się nosi w środowisku do którego aspiruje...

Aborcja zabija, i to nie tylko niewinną ludzka istotę w łonie matki, lecz także relacje w rodzinie i poza nią. Jak dalekosiężne są skutki duchowe, także dla urodzonych już dzieci, trudno ocenić...


środa, 10 lutego 2021

O "piekle kobiet"

W Wielkiej Brytanii złapany przez policję gwałciciel i morderca, może oświadczyć, że jest kobietą, trafić do więzienia dla kobiet (i bez przeszkód kontynuować swój proceder), a jego zbrodnie zaliczone zostaną do przestępstw popełnianych przez kobiety.

Joe Biden jedną ze swoich pierwszych decyzji umożliwił sportowcom "trans", tzn. mężczyznom podającym się za kobiety, nawet bez żadnej kuracji hormonalnej czy operacji, startować z kobietami w zawodach. To w praktyce oznacza nie tylko pozbawienie sensu całego sportu kobiecego (a młode sportsmenki wsparcia finansowego w postaci nagród i stypendiów), lecz także realne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia w przypadku sportów walki.

"Kobiety trans" mają także większe szanse w show biznesie - na pewno bliżej im do "ideału urody kobiecej", czyli nastoletniego chłopca,  niż normalnym dziewczynom.

Kobiety natomiast mogą realizować się w armii, marynarce wojennej i policji. W wielu popularnych kryminałach widzimy funkcjonariuszki w wysokiej ciąży biegające z pistoletem za przestępcami. Jak wiadomo tego rodzaju praca fantastycznie wpływa na zdrowy rozwój dziecka i samopoczucie matki. Codzienna walka z oprychami też cudownie redukuje bóle menstruacyjne, a krwawienie, nawet obfite, nie rzuca się w oczy na powalanym mundurze. 

Za to w kwestiach obyczajowych mają prawo - a nawet obowiązek gzić się bez opamiętania, po czym "usunąć" skutek takiej działalności, czyli zabić niewinnego człowieka.

Kiedy wreszcie wyjdą za mąż i urodzą dziecko, na skutek przymusu finansowego, muszą porzucać je na cały dzień wykonując pracę najemną dla kogoś innego. Co gorsza, dziecko może zostać im odebrane przez pracownika socjalnego pod najbardziej idiotycznym pretekstem bez możliwości odwołania.

W wielu zawodach muszą obsesyjnie zajmować się swoją wagą czy też grubością tkanki tłuszczowej, farbować włosięta, malować długie pazury, tapetować facjatę, przyklejać sztuczne rzęsy i chodzić w projektowanych na chłopców ubraniach i na wysokich obcasach, cały czas z poczuciem, że coś jest z nimi nie tak (najczęściej, że są za grube). 

Więc w trosce o swój wygląd muszą się głodzić i biegać w miejscu wiele godzin na specjalnie zaprojektowanych do tego celu kosztownych urządzeniach. Wynik nigdy nie jest zadawalający i każdy ma prawo im to oznajmić w sposób nie koniecznie subtelny.

W niektórych krajach nawet w kiblu lub szatni, po zajęciach sportowych, mogą zastać mężczyznę i biada im, jeśli zwrócą mu  uwagę. 

Co gorsza potencjalnego sprzymierzeńca i obrońcę kobiety - odpowiedzialnego, dojrzałego mężczyznę przedstawia się jej jako najgorszego oprawcę i ciemiężyciela. Natomiast konkurujący z nią, więc w sposób oczywisty wrogi, homoseksualista czy innej maści "trans" kreowany jest na jej sprzymierzeńca.

Doprawdy szatańskim majstersztykiem jest uciemiężyć kobiety tak dotkliwie w imię ich wyzwolenia i to przy udziale co bardziej pogubionych. Tak misterne, wielopiętrowe i zabójcze - zarówno dla szczęścia jednostki jak i przyszłości rodzaju ludzkiego - kłamstwo zdradza udział wyższej i złowrogiej inteligencji. W takim kontekście określenie "piekło kobiet" ma głęboki sens. 

poniedziałek, 8 lutego 2021

Nie wierzę w "miłość lesbijską", czyli przypadek królowej Krystyny Szwedzkiej

Obejrzałam jakąś prezentację o królowej Krystynie Szwedzkiej na YouTube i mimo nachalnej sugestii, że jest to wypisz wymaluj wczesna feministka i lesbijka zarazem, zainteresowałam się tematem. Zwłaszcza zaciekawił mnie fakt odnalezienia przez młodą dziewczynę w protestanckim kraju w XVII w. drogi do katolicyzmu. Trudno sobie wyobrażać, że ktoś ją do tego zachęcał. Sama musiała znaleźć jakieś pisma i wciągnęły ją do tego stopnia, że przemyciła do kraju dwóch jezuitów, z którymi debatowała i od których uczyła się, aby w końcu się nawrócić.

Szukałam więc jakichś szczegółów na temat tej zadziwiającej drogi duchowej, ale każdy kolejny materiał przypisywał jej związki "seksualne" z kobietami i inne podobne brednie. Na podstawie czego? Ano Krystyna miała podobno widoczne owłosienia na twarzy, często ubierała się jak mężczyzna, jeździła po męsku na koniu i jej sposób wyrażania był uznawany za odpowiedni raczej dla mężczyzn (a konkretnie żołnierzy) niż dam. Co więcej miała przyjaciółkę Ebbę Sparre zwaną "la belle comtesse", z którą dzieliła łoże!!! Nie omieszkała poinformować o tym angielskiego ambasadora, jak to XVII- wieczne szwedzkie lesbijki miały w zwyczaju!! Nie paliła się do małżeństwa ze swoim kuzynem, choć to obiecała. W końcu ustanowiła go swoim następcą, a sama abdykowała, wyjechała do Rzymu i przeszła na katolicyzm, czym zamknęła sobie drogę powrotu do ojczyzny. Co gorsza, pisała do końca życia listy do Ebby, przyjaciółki swej młodości, zapewniając ją o dozgonnej miłości.

Co robi z takimi wiadomościami feministka pisząca "herstory"? Nie mając żadnej wiedzy (podkreślam ŻADNEJ, nie tylko fachowej) o epoce, projektuje na nieszczęsną kobietę, która się nie może bronić. swoje miazmaty rodem z gender studies. Ponieważ jej odbiorcy też nie mają ŻADNEJ wiedzy, gotowi są te bzdury łyknąć, zwłaszcza, że taki "trynd". Skoro homoseksualizm jest zjawiskiem naturalnym i rozpowszechnionym (jak głosi ich dogmat), więc w każdej epoce musi być mnóstwo przypadków - trzeba je tylko odnaleźć (to znaczy przypisać jakiejś nietuzinkowej postaci).

Ludzie z mojego pokolenia w większości znają Pana Wołodyjowskiego Sienkiewicza, jeśli nie z lektury to z filmu kinowego lub telewizyjnego serialu "Przygody Pana Michała". Jest tam scena, gdzie Basia i Krzysia przed pójściem spać omawiają wydarzenia dnia. Rozbawiona Baśka udając Ketlinga rzuca się się przed towarzyszką na kolana i wygłasza owo sławne "tak waćpannę miłuje, że dychać nie mogę, pieszo, konno i po szkocku" itd. Krzysia najpierw się śmieje, potem płacze, a potem przytula i całuje Basię. Jak zinterpretowałaby to feministka-"herstoryczka"? Nietrudno sobie wyobrazić - Krzysia płacze na wspomnienie awansów mężczyzny, gdyż serce jej pragnie tylko Baśki, która - UWAGA! - zaineresowana jest głównie szermierką, jazdą konną i własnoręcznie ubiła Tatara! Śmieszne? Owszem,  ale zarazem straszne!

A Krystyna córka Lavransa Sigrid Undset dzieląca łoże z Ingebjorgą przez cały czas pobytu w klasztorze? Dziewczyny mają wprawdzie nakazane noszenie koszul dla skromności ale jednak!!! Ta sama Krystyna odwiedzając rodzinę narzeczonego - Szymona Darre - sypia z jego siostrą. Co gorsza cała rodzina śpi w jednym pomieszczeniu i jej niedoszła teściowa obserwuje jak syn podchodzi do Krystyny i niezgrabnie próbuję dotknąć jej piersi pod przykryciem. Jest niezadowolona z oziębłości z jaką zostaje przyjęty!!! Skąd ta oziębłość? Nie trudno odgadnąć! Wiadomo - lesbijka!!! A sam Szymon? Czyż gdzieś pod koniec ksiązki nie dzieli łoża z Erlendem?  Wiadomo, Erlend uwiódł mu wprawdzie  narzeczoną, ale tak naprawdę chodziło o Szymona, to przecież jasne!

A ty czytelniczko! Czyż nocując u koleżanki/kuzynki nie spałaś z nią w jednym łóżku? Czyż nie zapewniałaś osoby, którą uważałaś za przyjaciółkę o DOZGONNEJ przyjaźni? Może nawet posunęłaś się do wpisu w jej pamiętniku w tonie: "Na górze róże, na dole fiołki, my się kochamy jak dwa aniołki" zilustrowanego dwoma czerwonymi, połączonymi sercami?!! A widzisz, ty także zaliczasz się do społeczności LGBTQ.......XYZ czy chcesz tego, czy nie!!!

A ty czytelniku, czy nigdy nie wziąłeś do łóżka swojego psa, kiedy był szczeniakiem i piszczał z tęsknoty za matką i rodzeństwem? Jak więc cię nazwać? Pedofilo-zoofilem czy pedo-zoo-filem? Nie martw się jednak i posłuchaj mojego wyznania. Otóż bardzo przywiązana byłam do RÓŻOWEGO kubka, który dostałam od siostry. Piłam z niego herbatę i inne płyny dotykając krawędzi USTAMI. Niestety upadł i rozbił się. Skleiłam więc go i postawiłam na szafie. Kim mnie to czyni? Fetyszystko-nekrofilką?

A ewangeliczna przypowieść o natrętnym przyjacielu, który dobija się w środku nocy z niedorzecznym żądaniem chlebów dla swojego gościa. Jaką słyszy odpowiedź? "Nie naprzykrzaj mi się, bo drzwi są zamknięte i MOJE DZIECI SA ZE MNĄ W ŁOŻU"!!! No to już naprawdę! 

Można się tak bawić się ad nauseam, ale nie zmienia to faktu, że projektowanie na ludzi żyjących w odległych czasach, w rzeczywistej rzeczywistości wykwitów chorych umysłów indywiduów typu Wilhelm Reich  jest po prostu niedorzeczne. Także w dzisiejszych czasach bardzo niewielu ludzi jest seksualnymi maniakami. Bardzo niewielu ludzi po dniu pracy zarobkowej ma nadmiar energii, którą pragnie spożytkować na całkowicie jałową, nieestetyczną i niebezpieczną aktywność homoseksualną. Normalny człowiek kocha wielu ludzi różnej płci(rodzice, dzieci, rodzeństwo, dziadkowie, przyjaciele, mentorzy itp.), stosunki natury romantyczno-seksualnej łączą go tylko z jedną osobą płci przeciwnej (żona lub mąż). Dotyk, przytulanie, obejmowanie i pocałunki w WIĘKSZOŚCI przypadków nie mają charakteru seksualnego. Wyrażają bliskość i czułość, albo są wyłącznie towarzyskim rytuałem. Kwieciste zwroty o dozgonnej przyjaźni lub miłości w listach były standardem m.in w czasach królowej Krystyny i występują również w jej korespondencji z osobami, których nawet nie miała okazji poznać osobiście. Także wśród mężczyzn zwroty typu 'mój piękny kuzynie" były na porządku dziennym (np. w średniowiecznej Francji) i nie znaczyły dokładnie nic.

Owo projektowanie na wszystkich i wszystko dewiacji pewnych niszowych, ale wpływowych środowisk przyprawia mnie o mdłości. Nachalna seksualizacja wszystkiego co się rusza i to koniecznie już od niemowlęctwa, przy czym ma być to seksualność możliwie jak najbardziej pokręcona. Na YouTube mnóstwo filmików nastolatków pot tytułem "My transition" albo "I am detransitioning". To jest szaleństwo albo raczej szataństwo. Nikt mi nie wmówi, że co drugi nastolatek nie wie jakiej jest płci, albo do jakiej płci ma pociąg. Dziewczyno, chłopaku, może po prostu jesteście za młodzi? Czy nie ma ciekawszych rzeczy na świecie dla osób w waszym wieku? Bliskie intensywne przyjaźnie z osobami tej samej płci w młodości nie wskazują na homoseksualizm, tylko są uczeniem się bliskiej relacji, której nie zaburza seks. Czasem trwają całe życie niezależnie od posiadania męża/żony i dzieci.

Im bardziej skomplikowany człowiek, tym dłużej się rozwija i tym później czuje tzw. Wolę Bożą. Dla kobiet często oznacza to nie wejście w związki małżeńskie. W przypadku królowej Krystyny była to najprawdopodobniej kwestia braku odpowiedniego mężczyzny. Kto ma ochotę poślubiać swojego kuzyna?  Z drugiej strony jaki mężczyzna ma ochotę poślubić kobietę, która góruje nad nim dokładnie pod każdym względem?

Czytałam niedawno na Frondzie kąśliwy tekścik o Marcie Lempart, o której nie mam dobrego zdania. Był nawiązaniem do jakiegoś jej "szczerego wywiadu" w prasie zaprzyjaźnionej, w którym wyznaje, że (w szkole średniej chyba) nie miała chłopaka, a wszystkie koleżanki miały, co stało się źródłem jej kompleksów. Wspomina też o jakichś podchodach zakończonych porażką. To wszystko, jak rozumiem, pomogło jej uświadomić sobie odmienną "orientację seksualną". Dopiero na studiach poznała swoją "pierwszą dziewczynę". No cóż, nie kupuję tego. Taka z niej lesbijka jak z koziej d... trąba.

Rafał Ziemkiewicz w swoim ostatnim nagraniu stwierdził, że w dzisiejszych czasach dziewczyna jeszcze nie zainteresowana nachalnie wciskanym jej seksem oświadcza "jestem niebinarna"., co się tłumaczy "jestem dziewicą i póki co, nie mam ochoty tego zmieniać". Przez analogię twierdzenie "jestem lesbijką" w większości (jeśli nie wszystkich) przypadków oznacza po prostu "jestem kobietą samotną, ale nie zniosę, żeby nazywano mnie starą panną". Owe związki lesbijskie są najczęściej jak taniec dwóch kobiet w parze z braku facetów na balu.

Kobiety są warunkowane od dzieciństwa, żeby na dźwięk słów "stara panna" reagować paniką i podejmować najgłupsze z możliwych decyzji, nawet jeśli brak mężczyzny w życiu jakoś specjalnie im nie ciąży. Tymczasem mimo (podobno) mniej więcej równej ilości mężczyzn i kobiet w populacji, nie wszyscy mężczyźni a)nadają się do małżeństwa b)mają odwagę podejść do dziewczyny, która im się podoba. Co z tego wynika? Ano część kobiet pozostanie bez pary! Najczęściej te późno dojrzewające, zbyt wykształcone, za wysokie, mające jakieś wymagania lub "zawyżone" standardy moralne, introwertyczki, nie rozpoznane powołania do życia konsekrowanego itp. Żadna z tych przypadłości nie hańbi człowieka, niektóre wręcz przynoszą zaszczyt.

Powiem wprost: ja po prostu nie wierzę, że istnieje coś takiego jak "związek lesbijski". Jak ów rzekomy pociąg seksualny miałby się wyrażać wobec braku odpowiedniego organu u każdej ze stron? Owszem, dwie kobiety mogą być sobie bliskie, mogą ze sobą mieszkać (także ze względów ekonomicznych), wspierać się i opiekować w chorobie (mnóstwo takich sytuacji opisuje Lucy Maud Montgomery w Ani z Zielonego Wzgórza i Emilce ze Srebrnego Nowiu), ale nie jest to związek natury romantyczno-seksualnej. 

Swoją drogą różnicę w dojrzewaniu do prawdziwych tego rodzaju związków ilustrują losy dwóch przyjaciółek Ani i Diany z Ani z Zielonego Wzgórza. Ania jako dziewczynka marzy przede wszystkim o przyjaciółce. Diana wydaje się jej bratnią duszą, równie górnolotną jak ona sama. Intensywność przeżywania też przyjaźni uszczęśliwiłaby każdą feministkę, zwłaszcza w zestawieniu z uporem z jakim odrzuca Gilberta. Jakie jest zaskoczenie i rozczarowanie Ani, kiedy Diana w wieku lat ok. 16, a może 17 obwieszcza, że wychodzi za mąż za grubawego, poczciwego i mało wzniosłego Alfreda. Trudno nie podejrzewać, że Ania w końcu zdaje sobie sprawę, że przypisywała przyjaciółce swoje własne cechy, a realna Diana jest dobrą i lojalną dziewczyną, ale znacznie prostszą niż ona sama. Ania wyjeżdża na studia, pozyskuje nowe przyjaciółki, które darzy wielkim uczuciem, a także otrzymuje ileś tam propozycji małżeńskich. Po pierwszej gorzko płacze. Nie może się pogodzić z brutalnością pewnych mechanizmów społecznych i ich brakiem związku z romantyczną miłością, jak ją sobie wyobraziła. Pod koniec studiów dopiero, czyli w wieku ok. lat 22 lub 23 Ania pod wpływem dramatycznych okoliczności uświadamia sobie, że kocha Gilberta. Wychodzi za niego dopiero w wieku lat 25. Marta Lempart nie miała do siebie tyle cierpliwości i już na studiach poszukała sobie "pierwszej dziewczyny". Sama Lucy Maud Montgomery wyszła za mąż mając lat 38. W którymś tomie cyklu, prawdopodobnie w Ani z Avonlea, bohaterka dzieli się z czytelnikiem zabawnymi wypowiedziami swoich uczniów. Jedna dziewczynka na pytanie kim chciałaby być w przyszłości odpowiada: "wdową". Poproszona o wyjaśnienie tłumaczy cierpliwie: "Jak jesteś starą panną ludzie się z ciebie śmieją, a jak masz męża to cię tłucze". Wdowa ma spokój od obu tych przykrych okoliczności, może cieszyć się swoją niezależnością i zarazem szacunkiem należnym zamężnej kobiecie. Wydaje mi się, że tak zwanym lesbijkom w rodzaju Marty Lempart chodzi dokładnie o to samo!!!