piątek, 20 kwietnia 2018

O żalu za grzechy

Wracając z wizyty kontrolnej w klinice dermatologicznej (po wycięciu narośli o charakterze nowotworowym) robiłam po drodze zakupy na weekend. W sklepie Krasnal na Sądowej odezwałam się niezbyt grzecznie do starszego pana, który mnie niechcący potrącił kilka razy. Za każdym razem przepraszał mnie z pewnym zdziwieniem, że znowu to zrobił, Wyjaśniłam mu, że pewnie dlatego, że się nieco nie posunął (widząc, że oboje jesteśmy obsługiwani jednocześnie), co byłoby logiczne zważywszy okoliczności. Starszy Pan bardzo się poczuł dotknięty tymi słowy. Przecież mogłam powiedzieć, żeby się posunął. Ucięłam to lakonicznym zapewnieniem, że nie mam o nic pretensji.

Już na Grabiszyńskiej dopadły mnie wyrzuty sumienia, że zachowałam się nieprzyjemnie wobec starszego,kruchego i kulturalnego człowieka, będąc o wiele młodsza i silniejsza . Im bardziej posuwałam się w stronę samu tym fatalniej się czułam. Spontanicznie grzmotnęłam się w klatkę piersiową mówiąc "mea culpa, mea maxima culpa".  W samie przy kasie zabrakło mi pieniędzy i kobieta wielkodusznie zaproponowała, żebym doniosła, co uczyniłam z wdzięcznością. Tym dogłębniej przyszło mi uznać wielkość mojej winy, że po niechlubnym postępku zetknęłam się z ponadstandardową życzliwością osoby, której bym nie podejrzewała o coś takiego.

Nie mogłam jednak oprzeć się przewrotnej refleksji, jak prosty i oczywisty jest żal za grzechy, kiedy jest się sprawcą zła. Gdybym to ja została nieprzyjemnie, chamsko, agresywnie lub niesprawiedliwie potraktowana - i nie umiała natychmiast adekwatnie zareagować - przez co najmniej tydzień zmagałabym się się z bezsilną wściekłością, która z czasem przeszłaby w gorycz. Powierzanie sytuacji Bogu na modlitwie byłoby w istocie prośbą o zemstę, która do niego należy. Co więcej nie wyspowiadałabym się z tego, gdyż uczucia grzechem nie są, ale gorycz i pretensje o wiele skuteczniej oddzielają od Boga niż pochopne słowa, których się natychmiast żałuje.

Być może to wyjaśnia częste i spektakularne nawrócenia, przestępców, alkoholików, prostytutek, aborterów i temu podobnych "oczywistych grzeszników". O nawróceniach ofiar toksycznych matek, ludzi latami wykorzystywanych przez najbliższych (i/lub obcych), niezdolnych do przeciwstawienia się temu, lub robiących to zbyt nieudolnie, nie słyszałam nigdy. Gdyby tak zajrzeć pod pokrywę anielskiej cierpliwości, z którą znoszą swój los, można by ujrzeć istne kłębowisko żmij - tony goryczy, żalu, frustracji i pretensji do Boga.

Myśl nie wydaje mi się zbyt odkrywcza, jestem absolutnie pewna, że spowiednicy są świadomi  skali i powagi zjawiska. Ta świadomość jednak nigdy nie przedostaje się do nauk, które słyszymy w Kościele. Wygląda na to, że dla duchowieństwa pokusa oznacza gołą panienkę (w naturze lub czasopiśmie dla mężczyzn) i żadna wiedza pozyskana w konfesjonale tego nie zmieni.

Ostatnio u dominikanów, zakonnik  głoszący kazanie zauważył przytomnie, że w Kościele zawsze słyszy się nauki przeznaczone dla nieobecnych, co nie powstrzymało go jednak przed uraczeniem nas tym absurdalnym podejściem. Na popołudniowej mszy w dzień powszedni przekonywał wiernych, że uczestnictwo w eucharystii nie jest przymusem ("z niewolnika nie ma pracownika"). Co za ulga dla tych nadgorliwych dewotów marnujących swój cenny czas po pracy!!!

Mistrzostwo świata należy jednak do franciszkanina, z którym umówiłam się na rozmowę po rekolekcjach pt "Kryzys a Jezus Chrystus".Wypytawszy mnie o środowisko rodzinne zupełnie nie wiedział co zrobić z informacją, że to moja matka ma siłę sowieckiego czołgu, a ojciec jest człowiekiem łagodnym i wycofanym. Pomilczał chwilę marszcząc czoło od widocznego wysiłku intelektualnego, w końcu stwierdził, że zwykle jednak jest odwrotnie i on będzie do mnie mówił jakby tak było. Po czym uraczył mnie całkowicie zbytecznym monologiem, a na koniec dał do zrozumienia, że nie widzi dla mnie wyjścia.

Chciałoby się powiedzieć "nie ma takiego zwierzęcia" (jak nie pamiętam kto na widok żyrafy) czy raczej "nie ma takiego kretyna", a jednak jest i to nie jeden. Zastanawiam się czy kapłani nie są uczeni, żeby unikać wszelkiej wiedzy na temat świata oraz ludzkiej natury i ignorować problemy swoich słuchaczy (bądź rozmówców), a mówić wyłączne do nieobecnych o rzeczach teoretycznie możliwych.

niedziela, 15 kwietnia 2018

O karykaturach Chrześcijaństwa

Anthony de Mello stwierdził kiedyś, że jeśli małpa usiłuje grać na saksofonie, to nie znaczy, że stała się muzykiem. To był komentarz do naśladowania Chrystusa. Trudno odmówić mu racji. Z całą pewnością istnieją takie interpretacje Chrześcijaństwa, które przypominają grę małpy na saksofonie.

Jednym z najczęstszych nieporozumień jest mylenie unikania konfliktów za wszelką cenę i ignorowania agresji skierowanej w nas z chrześcijańską miłością bliźniego. Otóż unikanie konfliktów i twierdzenie, że pada deszcz kiedy na nas plują, nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. To się nazywa wygodnictwo lub tchórzostwo (albo oba w jednym).  Nie domaganie się swego natomiast jest zachowaniem wyuczonym, czy wręcz wynikiem tresury, i wiele osób po prostu nie umie zachować się inaczej. Podobnie rzecz ma się z nieodpowiadaniem przemocą na przemoc - innymi słowy bronieniem się przed atakiem fizycznym - większość Chrześcijan w Europie po prostu nie umie tego wykonać, choćby chciało.

Moja mama całe życie przeżywała, że pewien powinowaty nie oddał pożyczonego mu płaszcza. Płaszcz ów był całkiem nowy, raczej drogi, kupiony dla mojego ojca. W sytuacji dość napiętego budżetu domowego kupienie  jeszcze jednego nie wchodziło w rachubę. Na pytanie dlaczego nie domagała się zwrotu nigdy nie umiała satysfakcjonująco odpowiedzieć. Dawała do zrozumienia, że nie wypada, a kiedy dalej pytałam, pojawiało się uzasadnienie ewangeliczne o dodawaniu płaszcza do sukni, którą ktoś chce od nas pożyczyć.

Wszystko to bardzo pięknie, ale jeżeli ktoś aplikuje tak dosłownie Ewangelię do codzienności, a potem przeżywa całe życie i karmi się goryczą i urazą, to chyba coś nie halo.  Jeżeli ktoś w oczywisty sposób nie dorasta do tak wyśrubowanych  standardów, niech się na nie nie sadzi, bo zapłaci słono on sam i jego rodzina. Wspomniany powinowaty zyskał za fryko nowy płaszcz i miał satysfakcję, rodzina "dawczyni" musiała wysłuchiwać jej gorzkich utyskiwań przez długie lata.

Moi rodzice nie chcieli reagować na pijackie ekscesy sąsiada z góry, woleli wyładować frustrację na swoje nastoletniej córce, która próbowała to robić. Mając wybór wobec kogo zachować się "po chrześcijańsku" wybrali sąsiada pijaka.  Racjonalizując takie wybory mój ojciec często mawiał "no przecież nie będę się z nim bić!" A dlaczego nie? Czyż nie jest to prosty i skuteczny sposób rozładowywania drobnych konfliktów między mężczyznami? A może męska rozmowa by wystarczyła? Czyż obrona terytorium nie należy do zupełnie podstawowych zadań głowy rodziny?  Mój ojciec był człowiekiem obdarzonym niebagatelną siłą fizyczną, a przy tym łagodnym usposobieniem. Nie lubił wchodzenia z kimkolwiek w konflikt i nie umiał takich sytuacji wygrywać. Nie miał ochoty się nauczyć, ani nawet próbować. Wolał się wycofywać i abdykować z roli mężczyzny. Mam absolutna pewność, że nie miało to nic wspólnego z chrześcijaństwem.

Często jest tak, że komuś odpowiedzialnemu za innych, chcącemu popisać się "miłosierdziem" na zewnątrz, może go zabraknąć dla tych powierzonej swojej pieczy. Dobrym przykładem są biskupi tak zatroskani o poprawę bytu muzułmańskich nachodźców, że gotowi poświęcić bezpieczeństwo europejskich kobiet i dzieci. Papież Who-am-I-to-judge Franciszek nagradzający watykańskimi orderami proaborcyjne aktywistki i regularnie gwarzący przyjaźnie z wojującymi ateistami, zupełnie nie znajduje w sobie tej ujmującej gotowości do dialogu z wiernymi zaniepokojonymi rozmywaniem nauki Kościoła, kardynałami wiernymi doktrynie czy proliferami. Zbrzydza go już nie tylko 'absolutyzowanie prawdy" i "czynienie z niej idola", ale nawet życie poświęcone kontemplacji.

Tak się składa, że to właśnie modlitwa otwiera nas na Prawdę. Dzięki niej czasem wiemy co należy zrobić, mamy tzw natchnienia w konkretnych sytuacjach życiowych. Często wymagają od nas wysiłku, działania wbrew nawykom i wygodzie. W moim przypadku prawie zawsze wzywały mnie do akcji  "mało chrześcijańskich" i nieprzyjemnych - jak wzywanie policji do uciążliwych sąsiadów czy stawiania jedynek leniwym i pełnym lekceważenia uczniom - czyli dokładnie takich jakich zwykle unikamy zasłaniając się "miłosierdziem"




sobota, 14 kwietnia 2018

O nawróceniu

Kiedy mówi się "nawróć się" (po lubelsku: "naaaaawrć się!") do konia w stajni, zwierzak przestawia zad w stronę ściany boksu robiąc miejsce człowiekowi, który np chce go wyczyścić. Kiedy ten skończy szczotkowanie jednego boku, powtarza to samo polecenie i koń przechodzi na przeciwną stronę boksu. W tak dosadny sposób krótki "epizod jeździecki" w moim życiu pokazał mi czym powinno być nawrócenie - zmianą dotychczasowej postawy na wręcz przeciwną na skutek działania łaski.

Słyszałam (a może czytałam) wypowiedź księdza działającego w Odnowie, że ludzie hałaśliwi i ekstrawertyczni pod wpływem działania Ducha św. wyciszają się i kierują do wewnątrz, natomiast wycofani introwertycy zaczynają nagle publicznie głośno się modlić i wielbić Boga.  To oczywiście tylko zewnętrzne oznaki nawrócenia, ale wskazujące na jakąś głęboką przemianę, która w zaszła "wbrew ich naturze".

Z drugiej strony jeżeli zgodna, empatyczna i współczująca niewiasta, wykorzystywana przez wszystkich i nie umiejąca zadbać o siebie, mimo lat praktyk religijnych utwierdza się w takiej postawie i w wierze znajduje dla niej uzasadnienie, to raczej należy wątpić w szczerość jej nawrócenia. Podobnie rzecz ma się ze skłonnym do dominacji egoistą  czy przebiegłą manipulatorką. Jeśli w Kościele znajdują nowe zagłębie jeleni gotowych do użycia w służbie swojego ego, nowe obszary do dominacji i manipulacji - mówienie o nawróceniu jest po prostu kupą śmiechu.

Na mszy św. w dzień powszedni ta pierwsza kategoria wiernych - spolegliwe niewiasty - jest znacząco nadreprezentowana. To nie tylko ich wina, że słyszą to, co chcą usłyszeć tzn należy pozwalać się wykorzystywać, "oddawać się za darmo", "żyć dla innych", "nie szukać swego" (co za ulga, nie trzeba się zmieniać!) Często nauka głoszona od ołtarza taka właśnie jest, gdyż skierowana jest do zatwardziałych egoistów i hedonistów - całkowicie nieobecnych w kościele - lub po prostu powstała z myślą o mężczyznach, którzy ze swej natury są znacznie mniej empatyczni, współczujący i zgodni, a bardziej agresywni, nastawieni na rywalizację, konfrontację i osobisty sukces.

Słuchałam ostatnio wykładu prof. Jordana Petersona o różnicach między mężczyznami i kobietami w dziedzinie osobowości. Podejrzewam, że mówił rzeczy powszechnie wiadome, z którymi każdy student psychologii musi się zapoznać. Stwierdził powołując się na konkretne badania, że w okresie pokwitania kobietom wzrasta "trait neuroticism"  i pozostaje wyższy niż u mężczyzn do końca życia. Są one nadreprezentowane wśród pacjentów z depresją i "anxiety" (stanami lękowymi?), mężczyźni natomiast częściej są alkoholikami, narkomanami i  mają "learning disorders" o ile dobrze pamiętam.

Uzasadnił to faktem, że dla kobiet świat jest po prostu bardziej niebezpieczny, gdyż grozi im nie tylko "zwykła" agresja (jako, że są słabsze fizycznie) lecz także seksualna. Cena jaka płacą za seks jest przy tym nieporównywalnie wyższa niż w przypadku mężczyzn. Co więcej, system nerwowy kobiety jest zaprojektowany z myślą o macierzyństwie, a bardziej precyzyjnie o relacji z niemowlęciem. Aby dobrze wywiązać się z tego zadania musi  być "agreeable" - co pozwala unikać konfliktów mogących narazić jej dziecko na niebezpieczeństwo - empatyczna i współczująca, żeby reagować na potrzeby noworodka, których on nie umie jasno wyartykułować, nieskończenie cierpliwa wobec tej całkowicie bezbronnej istotki i pozwalająca się jej wykorzystywać ignorując własne potrzeby (co najmniej do wieku 9 miesięcy niemowlę ma zawsze rację). Te wszystkie zachwycające cechy kobiety umożliwiające przetrwanie gatunku, znacząco utrudniają jej odniesienie sukcesu w biznesie czy każdej innej dziedzinie życia, gdzie konkuruje z mężczyznami.

To naturalne środowisko ludzi, dla których świat nie jest zagrożeniem tylko okazją do podboju i dominacji, "disagreeable, taugh-minded, blunt, competitive and agressive", przy czym jest to "predatory agression" (a nie "defensive agresion"podyktowana lękiem typowa dla kobiet).  Jakie szanse ma osoba zgodna, grzeczna, empatyczna i uległa w zestawieniu z kimś takim?  Jest oczywiście wykorzystywanym do immentu jeleniem. Peterson stwierdził, że gdyby chciał zatrudnić pracowników, których można eksploatować bez ograniczeń wybrałby "middle-aged women, high in agreeableness and concienciousnesss". Takie osoby ciężko pracują, za nic nie przypisują sobie zasług i nigdy nie narzekają, nie umieją nawet poprosić o podwyżkę.

Oczywiście, mają świadomość że są wykorzystywane i wzbiera w nich gorycz i uraza do świata. Często potrzebują terapii, treningu asertywności, nauczenia się mówienia innym rzeczy przykrych i raniących (ale prawdziwych), negocjowania swoich warunków, "stawiania się".  Jest to zadanie na granicy ich możliwości ludzkich. Czasem udaje się przy okazji autentycznego nawrócenia przy pomocy łaski.

Jest taka modlitwa "Jezu cichy i pokornego serca, uczyń serca nasze na podobieństwo serca Twego", która mnie na przemian drażni i szokuje. Jezus wyłaniający się z kart Ewangelii zupełnie do takiego opisu nie pasuje. Przede wszystkim jest to charyzmatyczny (w każdym sensie tego słowa) przywódca, porywający tłumy swoją nauką, wskazujący na siebie jako źródło autorytetu wyższego niż wszystkie znane jego słuchaczom. Według terminologii Petersona jest "high in disagreeableness and compassion". Raz po raz widzimy go w sytuacji ostrego konfliktu z konkurentami do przywództwa duchowego nad narodem wybranym. Nie przebiera wtedy w słowach i mówi rzeczy niewiarygodnie brutalne jak "plemię żmijowe" czy "groby pobielane", posuwa się nawet do agresji fizycznej wyrzucając kupców ze świątyni. Nie ma żadnych oporów, żeby ranić czyjeś uczucia albo sprawiać ból, jeśli widzi w tym sens. Najbardziej szokująca jest rozmowa z Syrofenicjanką, kiedy to kobieta prosząca o pomoc dla udręczonej córki zostaje porównana do psa. Gdyby scena odbywała się we wnętrzu, siła ciosu rzuciłaby nieszczęsną istotę na przeciwległą ścianę. Rozmowa z Samarytanką przy studni też nie należy do szczególnie przyjemnych. Jezus dość bezceremonialnie namierza jej bolesne miejsce i wydobywa na światło dzienne jej hańbę. Świadomie ociąga się w przypadku córki Jaira, aż dziewczynka umiera. Podobnie postępuje w przypadku Łazarza, choć zapewnia się nas, że go miłował, jak również jego siostry Marię i Martę. Nie waha się wystawić tych bliskich sobie ludzi na ból ekstremalny, aby chwała Boża mogła się objawić.

Jezus ma wszystkie cechy urodzonego przywódcy siłę osobowości, wizję, odwagę, wielkoduszność wobec słabszych i bezwzględność wobec wywyższających się. Jest obiektem podziwu mężczyzn i miłości kobiet. Jego serce to serce lwa, a nie baranka. Tym bardziej szokujące jest dobrowolne przyjęcie męki i hańbiącej śmierci. Jezus przekracza w tym swoją naturę. Godzi się na upokorzenie, które w oczach większości unicestwia jego aspiracje do przywództwa raz na zawsze. Jednak nawet w godzinie tej strasznej próby zachowuje godność i wielkość, która onieśmiela oprawców. Uderzony w twarz bynajmniej nie nadstawia drugiego policzka, tylko żąda podania racji. Sanhedryn wygląda przy nim jak sfora psów obszczekujących olbrzyma, rzymski namiestnik jak przestraszony uczniak próbujący zepchnąć na kogokolwiek odpowiedzialność za jego śmierć, Herod jak żałosny kretyn.

Jezus z Ewangelii ma się tak do swojej zniewieściałej błękitnookiej karykatury o lśniący lokach i trefionej brodzie jak Chrześcijaństwo do utwierdzania się w chorych i niszczących postawach tylko dlatego, ze mają pozór pokory. Pokora nie oznacza bezwzględnego podporządkowania możnym tego świata i unikania konfliktu za każdą cenę, tylko otwartość na prawdę i posłuszeństwo wobec niej.










piątek, 13 kwietnia 2018

Izrael podsuwa nam świetny pomysł biznesowy!!!

Ostatnio staram się nie oglądać i nie słuchać niczego, co ma związek z polityką, gdyż jestem głęboko rozczarowana postawą rządu wobec nieuzasadnionych żydowskich roszczeń materialnych i symbolicznych. Więcej, jestem potężnie zdegustowana. Dziś jednak z przyzwyczajenia robiłam obiad przy wtórze podsumowania tygodnia z Ziemkiewiczem w Republice. Zajęta szatkowaniem botwinki nie zdążyłam na czas wyłączyć omawiania wątku izraelskiego i dowiedziałam się, że trzy tamtejsze główne dzienniki napisały przy okazji tzw. "marszu żywych", że Polska jest odpowiedzialna za holokaust (podobno ichni prezydent tak powiedział w swoim przemówieniu). Jeśli ktoś uważał, że określenia typu "plemię żmijowe", "groby pobielane" czy "synagoga szatana" są retoryczną przesadą to teraz chyba nie ma żadnych wątpliwości co do ich trafności.

Ziemkiewicz słusznie zauważył, że postawa polskiego rządu przypomina inteligencika napadniętego przez zbira. Jedyne co potrafi zrobić to apelować do jego uczciwości i zasad, których zbir z zasady nie uznaje (na tym polega bycie zbirem). Chce budować kolejne antypolskie muzeum i powoływać kolejną komisję kajania się przed Żydami za nie popełnione grzechy - OHYDA!!!

A może należałoby skorzystać z nachalnie podsuwanego pomysłu fałszowania historii do celów biznesowych. Żydzi budzą uzasadnioną niechęć wśród wielu narodów jak np Arabowie i może to do nich należy kierować ofertę turystyczną pt "co można zrobić z Żydami na przykładzie obozu w Auschwitz". Podobno są zachwyceni i rozanieleni oglądając to miejsce.

Przypisują nam antysemityzm? Róbmy na tym kasę!!! Nie wzbraniajmy się przed  tą etykietą, bo dzięki niej zyskujemy więcej przyjaciół niż nam się wydaje! Może też nas skutecznie bronić przed zalewem niechcianych gości, jeśli sytuacja na bliskim wschodzie rozwinie się niekorzystnie dla państwa Izrael. Pomyślmy nad rozwinięciem gałęzi usług antysemickich jak pobicie, oplucie czy namalowanie gwiazdy Dawida z napisem "Jude" na drzwiach. Goście z Izraela byliby zachwyceni i hojnie sypali szeklami za te wstrząsające zdjęcia na smartfonach pokazywane na spotkaniach rodzinnych i towarzyskich. Wymyślajmy na zamówienie antysemickie dowcipy i duszaszczypatielnyje historie rodzinne o uratowanych z holokaustu. W końcu mamy - w przeciwieństwie do Żydów - jakieś pojęcie o realiach tych czasów, historii i geografii, tylko każmy sobie słono za to płacić. Niech nasz "Antisemitism industry" przebije zyskownością ichni "Holocaust industry".

Oczyma duszy widzę nowy trend w modzie - koszulki z napisem "Antisemitism is O.K." albo "I enjoy pogroms" względnie "I hate Jews". Sprzedawajmy je jako pamiątki z Polski - założę się, że szłyby jak świeże bułeczki. Stańmy się "ziemią świętą" holokaustianizmu. Potnijmy druty kolczaste z Auschwitz na relikwie. Sprzedawajmy je za miliony dolarów, dodajmy do oferty widły, z którymi polscy chłopi gonili Żydów, okulary, przez które ktoś na nich krzywo spojrzał, zupę, którą jedli w obozie, w ampułkach, pasiaki i chodaki. Zorganizujmy 2-tygodniowe pobyty w Auschwitz - rodzaj rekonstrukcji historycznej, gdzie będzie można wcielić się w rolę więźnia lub SS-mana za odpowiednią opłatą. Pomysły można mnożyć. To po prostu żyła złota!!!

środa, 11 kwietnia 2018

O uciążliwych sąsiadach, naiwności i pokorze.

Moja mama, była zachwycona nowym mieszkaniem w bloku, do którego wprowadziła się po ślubie z moim ojcem we wczesnych latach 60-tych ubiegłego wieku. Wydało jej się przestronne, słoneczne i fantastycznie położone wśród zieleni, a jednocześnie w centrum miasta.  Jeszcze bardziej zachwycały ją liczne młode małżeństwa i rodziny z dziećmi zamieszkujące sąsiednie lokale. Opowiadała mi w uniesieniu jakie poczucie bezpieczeństwa dawała jej bliskość tak wielu ludzi ("nigdy człowiek nie będzie sam, zawsze ktoś pomoże..."). Nawet konieczność mieszkania z teściem w 2-pokojowym mieszkaniu nie przyćmiewała jej szczęścia, zwłaszcza, że był on człowiekiem spolegliwym i taktownie umarł rok po ślubie rodziców, zanim przyszły na świat dzieci.

Oboje pozostawali całe życie pod wrażeniem owego PRL-owskiego raju - nowego osiedla mieszkaniowego wśród jeszcze nie uprzątniętych gruzów przedwojennego Wrocławia. Każdą uwagę o alkoholowym problemie sąsiadów, braku miejsca, koszmarnej akustyce traktowali jak świętokradztwo i bluźnierstwo w jednym.

Niestety owe obiecujące rodziny, które tak zachwycały moją matkę ulegały z czasem rozkładowi z wszystkimi jego skutkami ubocznymi. Sąsiad z góry rozpił się (po lub przed rozwodem) i miał trzydniowe ciągi, kiedy uprzyjemniał sobie alkoholowe ekscesy nieustającą głośną muzyką (Denis Russos "My friend the wind" i temu podobne kawałki), a piętro wyżej dziadek, ojciec i syn tknięci byli tym samym problemem.  Moi rodzice zwyczajnie nie mieli pojęcia jak się do tego odnieść, postanowili więc udawać, że problemu nie ma. Na stwierdzenie, że nie mogę spać w nocy reagowali złością i zniecierpliwieniem. Jako (wczesna) nastolatka "wzięłam więc sprawy w swoje ręce" i zaczęłam sama interweniować. Kontakt z bełkoczącym alkoholikiem w bieliźnie był niczym w porównaniu z furią moich rodziców skierowaną na mnie ("jak śmiałam"). W trakcie tych prób spacyfikowania mnie (jedna dziesiąta tego wystarczyłaby do uspokojenia uciążliwego sąsiada na zawsze) została wyartykułowana doktryna współżycia z sąsiadami pt "z ludźmi trzeba dobrze żyć".
Zakładała ona nie reagowanie na jakiekolwiek ekscesy, a w przerwach świadczenie socjopatycznym sąsiadom dobra w obfitości, czyli innymi słowy "zło dobrem zwyciężaj". Bardzo to pięknie i po chrześcijańsku, ale zawsze podejrzewałam, że kryje się za tym lęk przed konfrontacją z czymś nieprzyjemnym - nie tylko złośliwym, zapitym degeneratem, lecz także koniecznością uznania istnienie zła w postaci czystej. Moi rodzice nie chcieli skonfrontować się z tą oczywistością za żadne skarby. Zdecydowanie łatwiej było im uznać mnie za złą osobę i źródło problemu. Mi samej też znacznie łatwiej byłoby uznać samą siebie za źródło problemu, bo nie musiałabym uspakajać alkoholika i wystawiać się na wściekłość rodziców, ale rzeczywistości w postaci głośnej muzyki w środku nocy nie da się jednak w tak prosty sposób zaczarować.

Moi rodzice kontynuowali "zwyciężanie dobra złem" długo po moim wyprowadzeniu się z domu. Alkoholik z góry umarł dobrze po dziewięćdziesiątce. Upadł w łazience i nie mógł wstać. Moja siostra usłyszała podejrzane dźwięki i wspólnie z synem sąsiadki - studentem medycyny - podnieśli nieszczęśnika i sprowadzili pomoc. Umarł nad ranem w szpitalu. Córka denata postanowiła odremontować mieszkanie i przeznaczyć na wynajem.  W trakcie tego remontu moja mama dostała zawału. Jej reanimacja przebiegała wśród hałasu (wiercenia i kucia), którego natężenie mogłoby zabić zdrowego człowieka. Umarła tydzień później na oddziale intensywnej terapii. Ojciec nie żył wtedy już od 9 lat. Nie musiał oglądać tak spektakularnego fiaska swojej doktryny.

Śmierć zabiera po kolei wszystkich sąsiadów pokolenia moich rodziców. Ich mieszkania przeznaczane są na wynajem i powoli nasze "rajskie" osiedle zamienia się w akademik połączony z meliną. Poczciwy alkoholik-degenerat z góry, ze swoimi trzydniówkami i sprowadzaniem kurewek, to cienki Bolek w porównaniu z mieszkańcami tzw "mieszkań studenckich". Nawet moi rodzice nie nadążyliby z "odpłacaniem im dobrem za złe".

Wiele lat mieszkałam na stancji, w wynajętym mieszkaniu i budynku, gdzie wszystkie mieszkania były na wynajem. Ilekroć nie chciało mi się już reagować na ekscesy jakiejś dziczy i wolałam użyć broni duchowej w postaci różańca, już przy pierwszym dziesiątku doświadczałam silnego impulsu, żeby chwycić za telefon i dzwonić na policję. Na ogół robiłam to, choć z najwyższą niechęcią - lata tresury antyinterwencyjnej zrobiły swoje. Taki trening w jakimś stopniu przygotował mnie na powrót do mieszkania rodziców, którego połowę odziedziczyłam po śmierci mamy.

Co z tego wszystkiego wynika? To co zawsze - naiwność nie jest żadnym dobrem, tylko ucieczką przed uznaniem oczywistości, że istnieje zło. Trudno wyobrazić mi sobie zatwardziałość ludzi, którzy przeżywszy wojnę, sowietów i wczesną władzę ludową, nadal bronili się przed przyjęciem tego faktu do wiadomości. Co więcej, usiłowali z uporem godnym lepszej sprawy wdrożyć własne dzieci do takiego sposobu widzenia świata w myśl zasady: "bądź dobra dla innych, a inni będą dobrzy dla ciebie". O jej dogłębnej fałszywości przekonałam się ostatecznie w wielu lat niecałych siedmiu (wcześniej pobyt w przedszkolu znacząco podważył moja wiarę w jej prawdziwość). Byłam wtedy na wczasach z rodzicami nad morzem. Na czas wieczorku tanecznego młodsze dzieci zostawiono pod opieką starszych. Pamiętam spanie w szerokim łóżku z nastoletnimi dziewczynkami - córkami znajomych moich rodziców. Mama prosiła, żeby uważały na moje poparzone plecy. Zaopatrzona w tę cenną wiedzę o słabym punkcie potencjalnej ofiary, jedna z nich rąbnęła mnie z rozmachem dokładnie we wskazane miejsce, bez żadnego widocznego powodu. Ból fizyczny prawie mnie nie obszedł w porównaniu z  grozą zetknięcia ze złem w czystej postaci. Jakbym nie obracała tego doświadczenia w głowie, nie było ucieczki przed koniecznością uznania istnienia czystego zła i jego działania, nawet poprzez istoty pozornie niewinne i przyjazne jak nastoletnie córki znajomych.

Od tego czasu nie cierpię naiwności, zwłaszcza u tych, którzy z racji sprawowanej funkcji, mają być mądrzy, dojrzali i odpowiedzialni. Dlatego drażnią mnie niepomiernie niektóre gesty i słowa papieża Franciszka, biskupów, pewnych księży i polityków, czemu często daje wyraz na tym blogu.

Czy jest to brak pokory? Nie wiem. Podobno pycha umiera 3 trzy dni po człowieku. Zapewne nie różnię się pod tym względem od swoich bliźnich. Ponieważ jednak należę do "pozbawionych prawa do mówienia" (jak śpiewamy w akatyście), ten blog jest dla mnie jedyną przestrzenią nieograniczonej wolności wypowiedzi i nie zamierzam się cenzurować.




niedziela, 1 kwietnia 2018

O tym, co nazywamy miłością

Strasznie nie lubię nadużywania słowa miłość i miłosierdzie. Na sam dźwięk włącza mi się w mózgu czerwona lampka z napisem "uwaga, próba manipulacji". Dokładnie ten sam sygnał ostrzegawczy wyzwala we mnie słowo egoizm.  Dwa końce tego samego kija, albo raczej kij i marchewka do warunkowania naiwnych jeleni.

Miłość jest właściwością Boga, stwarza wszechświat z niczego, podtrzymuje nasze istnienie - to niepodważalne. Wciela się w człowieka, aby go odkupić, cierpi, umiera i zmartwychwstaje - to tajemnicze i niepojęte (dla mnie, w każdym razie).

"Jak śmierć potężna jest miłość" - ten piękny i inspirujący cytat z Pieśni nad pieśniami czytany na  ślubach brzmi zupełnie niewspółmiernie, coś jakby ktoś nazwał swoją poranną kawę eliksirem życia.  Przyznam, że nigdy nie widziałam młodożeńców, do opisu relacji których można użyć tak górnolotnych słów. Małżeństwo to raczej coś jak wspólny biznes, trzeba rozsądnie wybrać partnera ufać mu choćby w stopniu podstawowym i zgadzać się co do kierunku rozwoju przedsięwzięcia. Ze względu na jego specyfikę (współżycie seksualne) należy wziąć pod uwagę także atrakcyjność fizyczną ewentualnego współmałżonka.

Między 19-tym a 25-rokiem życia znałam co najmniej 2 mężczyzn jakoś mną zainteresowanych. O jednym z nich wspólni znajomi twierdzili, że jest we mnie zakochany. Jeśli to prawda, to nie była to ewidentnie "miłość potężna jak śmierć", gdyż rzeczony młodzieniec nie zdobył się nawet na wyartykułowanie swojej propozycji małżeńskiej inaczej niż  w formie żartu, z którego łatwo się wycofać. Ryzyko jasnego zadeklarowania się wyraźnie go przerosło, albo po prostu uznał, że gra nie warta świeczki. Drugi natomiast wybrał z dostępnych opcji tę, która dysponowała zasobami umożliwiającymi mu szybki awans społeczny. Obaj po prostu kalkulowali zyski i straty, a ja nigdy nie byłam "napalona na chłopa" i małżeństwo. Tęskniłam za miłością nie wiedząc co to jest.

Później co najmniej dwóch rozwodników sondowało mnie na okoliczność jakiejś "relacji" Moja powściągliwa reakcja ich zniechęciła. Nigdy nie byłam zainteresowana funkcją zapchajdziury w czyimś życiu intymnym. Tęskniłam za miłością...

Inna kobieta, zainteresowana "urządzeniem się", mogłaby coś ugrać w takich okolicznościach. "Wejść w relację", doprowadzić do małżeństwa, urodzić dzieci, a nawet wytworzyć silną więź emocjonalną z którymś z tych mężczyzn. Nazwałaby to słowem miłość z braku lepszego, a papież Franciszek i biskupi niemieccy uznaliby, że komunia należy się jej jak psu zupa.

Przyznam, że nie ogarniam. Tych propozycji nawet nie można było uznać za pokusę ze względu na ich zerową atrakcyjność. Odrzucenie (czy też nie dość entuzjastyczne wyjście naprzeciw) nie wymagało żadnego wysiłku z mojej strony . To raczej brnięcie w tego rodzaju związek byłoby czynem heroicznym i może to właśnie Kościół pragnie nagradzać? Desperacką próbę urządzenia się w życiu z cudzym mężem, wbrew rozsądkowi, szacunkowi dla siebie i przekonaniom?

Fakt, jestem specyficzną jednostką "bardziej wrażliwą, gorzej przystosowaną". Nigdy nie ćwiczyłam się w kokieterii uznając ją górnolotnie za rodzaj manipulacji (którą z zasady się brzydzę). Nie dysponuję zasobami umożliwiającymi awans społeczny potencjalnemu partnerowi, o pozycji w stadzie nie wspominając, więc moje doświadczenie jest pozbawione waloru uniwersalności.

Patrzę z ciekawością na znajome i nieznajome pary. Widzę heroiczny wysiłek ze strony kobiet -szpilki, "sexy" przykuse kreacje, farbowane, nastroszone włosięta, ciężkie tapety - sztywność mężczyzn usiłujących imponować towarzyszkom swymi żałosnymi przewagami, silących się na dowcip (którego Bozia ewidentnie poskąpiła), niezręczność obojga, zero przyjemności czy radości. Czuję wielką ulgę, że mnie to już nie dotyczy.

Heroizm tych młodych ludzi można podziwiać, jeśli służy założeniu rodziny i zachowaniu gatunku. W przypadku rozwodników rzecz nie jest oczywista. Ani jedni ani drudzy nie są powodowani miłością, tylko chęcią urządzenia się w życiu. Chęć całkowicie zrozumiała, ale naginanie dla niej nauki Kościoła niezmiennej w kwestii małżeństwa od 2 tys. lat jest pomysłem bardzo ryzykownym.

Rozumiem, że pomysłodawcy nie wierzą w realność grzechu ani potępienia, ani w realną obecność Chrystusa w Eucharystii, ale ich praca polega na przechowaniu depozytu wiary i przekazaniu ich przyszłym pokoleniom.





O prawdzie poświęconej na ołtarzu politycznej poprawności

Wielki Piątek - znowu brak modlitwy o nawrócenie Żydów. Jest tylko prośba o to by byli wierni swojemu przymierzu. Więc przyjście Chrystusa i jego ofiara nie miały żadnego znaczenia. Można go przyjąć lub uznać, że to właściwie drugi Haman z Ksiegi Estery i słusznie smaży w piekle zanurzony we wrzących ekskrementach przez całą wieczność (jak poucza Talmud). Polecenie Chrystusa "idźcie i nawracajcie wszystkie narody" jest jakąś smutną pomyłką i namawianiem do czynów jawnie niemoralnych. Mam przykre poczucie, ze Kościół nie tylko przestał wierzyć w swoją naukę, ale zaczął jej się wstydzić co najmniej od Soboru Watykańskiego II.

Słyszałam wypowiedź pewnego nawróconego Żyda (profesora z Harvardu jak go przedstawiono). Był zbulwersowany, że aż do czasu swojego nawrócenia - czyli mniej więcej połowy życia - nie słyszał o Fatimie. Nie mógł zrozumieć jak to możliwe w świecie pełnym  katolików. Uznał, że jesteśmy jak bogacz z przypowieści o ubogim Łazarzu, mamy do dyspozycji skarby i nie dzielimy się nimi z głodującymi leżącymi u naszych bram. Co więcej był zdania, że powinniśmy zostać potraktowani podobnie po śmierci za zatrzymywanie dla siebie tego, co przeznaczone jest dla całej ludzkości.

Z perspektywy wiary trudno nie przyznać mu racji. Wiara jest jednak dobrem rzadkim, być może rzadszym jeszcze w gronie hierarchów i duchowieństwa niż wśród nas - ludu Bożego pełnego półpogan, jak pisząca te słowa. Gdyby biskupi niemieccy rzeczywiście wierzyli w realność grzechu cudzołóstwa i realną obecność Chrystusa w sakramencie ołtarza czy dla zachowania podatku kościelnego wiedli by powierzonych sobie ludzi na potępienie? Myślę, że wątpię.

Prawda została poświęcona na ołtarzu politycznej poprawności i holokaustianizmu, w imię "miłosierdzia". Słowo miłość i wszelkie pochodne to ulubione narzędzie manipulatora. Apelowanie do chrześcijańskiej miłości na przemian z wzbudzaniem poczucia winy za niepopełnione grzechy okazuje się skuteczne nie tylko w przypadku pozbawionych poczucia własnej wartości produktów dysfunkcyjnych rodzin. Działa na najświetniejsze umysły wsparte powagą urzędu i 2 tysiącami tradycji, o łasce nie wspominając.

Naiwność nie jest cnotą. Błąd miewa skutki gorsze niż grzech. Rezygnacja z prawdy jest jednym i drugim jednocześnie.