poniedziałek, 30 czerwca 2014

Quo vadis? x 3

W ramach mojej acedii obejrzałam sobie 3 ekranizacje Quo vadis pod rząd.
Pierwszą - z 1951 z Robertem Taylorem i Deborah Kerr - oglądałam za czasów PRLu 3 razy: w kościele w Międzyzdrojach, w sali katechetycznej przy kościele św. Klemensa Dworzaka we Wrocławiu i w podziemiach konwiktu na KULu w Lublinie. Do dziś pamiętam te emocje... Miałam nawet pewną obawę, że po latach film wyda mi się po prostu śmieszny, ale nie. Ma oczywiście wszystkie wady hollywoodzkich produkcji tego czasu - fatalne dekoracje, koszmarną muzykę, a kostiumy, makijaż i fryzury pominę miłosiernym milczeniem. Oczywiście scenarzysta poszalał z dialogami i nieco skomplikował intrygę wprowadzając romans Winicjusza z Poppeą, ale zasadniczo film opowiada historię znaną z powieści Sienkiewicza. Pierwsza część dość frywolna, gdzie oglądamy zbytek, zepsucie, namiętność itp. przechodzi w drugą zdecydowanie bardziej poważną, gdzie widzimy życie codzienne pierwszych chrześcijan a la Hollywood i stopniowe nawrócenie głównego bohatera, wszystko zakończone dramatycznym finałem i cudownym ocaleniem głównej bohaterki. Jest sporo całkiem dobrego aktorstwa jak np. Peter Ustinov w roli Nerona, a nawet para głównych bohaterów jest dość przekonywująca, nawet jeśli Robert Taylor gra Winicjusza dokładnie tak samo jak wszystkich swoich poprzednich amantów, nie wspominając o eternal middle-age, którym jest obdarzony....

Quo vadis Kawalerowicza z 2001 oglądałam wielokrotnie i zostało w mojej pamięci jako ekranizacja modelowa z rewelacyjnymi wnętrzami, plenerami, kostiumami i generalnie dbałością o szczegół historyczny, najwierniejsza jeśli chodzi o przebieg akcji i dialogi. Wszystko to prawda, ale uderzyła mnie tym razem zupełnie beznadziejna gra Pawła Deląga zwłaszcza na początku, nad Magdaleną Mielcarz, ani nad Kubackim w roli Ursusa nie będę się wyzwierzęcać mając w pamięci, że nie są aktorami i inne względy zadecydowały o ich obsadzeniu. Trzeba przyznać, że wizualnie prezentują się świetnie. Rzadko ogląda się na ekranie autentyczną urodę taką jak młoda Mielcarz (tylko zdecydowanie nie powinna się odzywać). Jednak nasi młodzi i prawdziwie piękni bohaterowie nie są tak przekonywujący jak starszy od nich o 20 lat Robert Taylor i Deborah Kerr ze sztucznymi rzęsami, uczernionym brwiami i dopiętymi włosami. Natomiast wszystkie pozostałe gwiazdy ekranu - może z wyjątkiem Majchrzaka w roli Tygellina - grają samych siebie Bajor gra Bajora, Linda Lindę, Trela Trelę a Pieczka Pieczkę. Jego św. Piotr mógłby być spokojnie Jańciem Wodnikiem i odwrotnie. W ogóle przedstawianie świętych na filmie jest przedsięwzięciem skazanym na niepowodzenie, gdyż doświadczenie świętości czy obcowania ze świętością jest raczej rzadkie i twórcy filmowi zdani są na swoje własne wyobrażenia na ogół dość zabawne - a to mówienie trzęsącym się głosem, a to wznoszenie oczu w niebo i temu podobne figle.
Poza tym uderzyła mnie sztuczność dialogów, zwłaszcza partii Petroniusza, które są dość wierne wersji sienkiewiczowskiej. Wszystkie te porównania manier, upodobań i umiejętności Winicjusza do kowala, cieśli, tkacza, kamieniarza brzmią dość idiotycznie, zwłaszcza w filmie gdzie prości ludzie, w tym rzemieślnicy, są bohaterami pozytywnymi.
Generalnie byłam lekko rozczarowana, choć nadal widzę wszystkie walory tego filmu.

Trzecia wersja - włoski miniserial z międzynarodową obsadą z 1985 - zniesmaczyła mnie gruntownie. Nasz osławiony minister Sienkiewicz powinien domagać się usunięcia z czołówki nazwiska swego pradziada i zmiany tytułu. Zawsze się zastanawiam dlaczego ktoś usiłuje swój własny pomysł przemycić jako ekranizację czyjejś powieści tylko dlatego, że zapożyczył imiona niektórych bohaterów.  Jest  to autorska wizja konfrontacji chrześcijaństwa z Rzymem pogańskim, gdzie obie strony są równie mroczne i odrażające.  Główni bohaterowie o imionach zapożyczonych z Sienkiewicza to pechowa, niezrównoważona, chuda dziewczynina, która przez większość czasu od pierwszego odcinka siedzi w więzieniu patrząc w jeden punkt i miniaturowy ubogi żołnierz, który z niezrozumiałych względów się jej czepił.
Jeśli chodzi o intrygę to czego tam nie ma! - 4 spiskowców zbyt niezdecydowanych, aby działać, prefekt - homoseksualista prowadzący śledztwo i przesłuchujący Ligię w więzieniu, a potem zamordowany, Petroniusz prowadzący śledztwo w sprawie zamordowanego prefekta, Max von Sydow jako św. Piotr, Klaus Maria Brandauer jako Neron, Tygellinus jako człowiek szlachetny broniący Rzymu przed upadkiem, Poppea jako kobieta skrzywdzona i temu podobne pomysły.
Jedna z najukochańszych lektur mojej młodości szpetnie spostponowana, oblepiona czymś paskudnym!

Nawiasem mówiąc to jest chyba ten moment kiedy w kinematografii nastąpił wyraźny zwrot - zaczęły się filmy najpierw subtelnie, a potem nachalnie antychrześcijańskie. To wyraźnie widać na przykładzie ekranizacji innej lektury mojej młodości Ivanhoe Waltera Scotta. W wersji z lat 50-tych (z Robertem Taylorem w roli tytułowej oczywiście) Brian de Bois-Gilbert nie jest templariuszem - czarny charakter nie mógł przecież nosić płaszcza z krzyżem! Wersji z lat 80-tych z Samem Neilem nie mogę nic zarzucić - jest po prostu dobrze zrobioną ekranizacją klasyki, gdzie akcenty rozłożone są tak jak w literackim pierwowzorze. Natomiast serial BBC z lat 90-tych jest jawnie antychrześcijański - templariusze to banda wyjątkowo odrażających degeneratów itp. itd.

Wracając do Quo vadis, to zawsze grozą napawało mnie prześladowanie pierwszych chrześcijan, jego okrucieństwo i brutalność. Nigdy nie spodziewałam się, że będę żyć w czasach, gdzie zamordowano i nadal morduje się n-krotnie więcej chrześcijan niż w Rzymie czasów Nerona, który to fakt nie może przebić się do opinii publicznej karmionej fikcyjnymi problemami.

sobota, 28 czerwca 2014

Czyżby acedia?

Wspomniałam ostatnio na tym blogu o ciężkiej chorobie duchowej, która mnie toczy i zdaje się, że z głębin Internetu wyłoniła się jej nazwa - acedia, zjawisko znane ojcom pustyni ze szczególnym uwzględnieniem Ewagriusza z Pontu, o ile dobrze pamiętam (nie sięgnęłam jeszcze do lektury).
Część objawów schodzi się idealnie z moimi np. nieprzezwyciężalna niechęć do wykonywania zadań należących do swego powołania (czyżby pisanie pracy miało związek z moim powołaniem?) i nadaktywność w dziedzinach z nim niezwiązanych, smutek, ucieczka w fantazję itp.
Zyskałam więc pewną pociechę w fakcie, że moja przypadłość została opisana przed wiekami.
Swoją drogą czyż to nie jest intrygujące, że czasem, gdy zadajemy pytanie, jakaś odpowiedź się pojawia?

czwartek, 19 czerwca 2014

O ciężkiej chorobie duchowej

Cierpię na ciężką chorobę duchową zwaną zwątpieniem totalnym.
Nie narusza ona mojej wiary w sensie religijnym, ani moich poglądów w kwestii dobra i zła, które jak mniemam są dość ortodoksyjne (w sensie ortodoksji katolickiej).
Zwątpienie dotyczy mojego własnego życia. Mimo że moja obecna sytuacja jest  całkiem nieznośna nie chce mi się ruszyć palcem w bucie, bo nie wierzę, że cokolwiek da się zmienić - tego, niestety, nauczyło mnie życie.
Zastanawiam się czy istnieje jakakolwiek kuracja na tę przypadłość.

wtorek, 17 czerwca 2014

O manipulujących k....wach (MP)

Tym wulgarnym określeniem nazywam ludzi obu płci niezdolnych do wyższych uczuć, ale za to nadzwyczajnie biegłych w kokietowaniu, uwodzeniu i ogólnie manipulowaniu, Zarzekałam się, że nie poświęcę tym zakałom rodu ludzkiego ani pół słowa, ale po namyśle stwierdziłam, że istnieje zjawisko,  więc jego opis także powinien być dostępny.
Z pewną  dopuszczalną dozą manipulacji mamy do czynienia w wychowywaniu dzieci, panowaniu nad grupą w zawodach , które tego wymagają i w pewnych sytuacjach, kiedy jawne okazanie swoich intencji byłoby niebezpieczne. Wyobrażam sobie sytuację kiedy ktoś słabszy jest zagrożony przez silniejszego i nie może mu się przeciwstawić wprost, więc ucieka się do pewnego rodzaju podstępu. Mogę to łatwo zrozumieć i usprawiedliwić.
 Podobnie z sytuacją, kiedy kobiecie podoba się określony mężczyzna, a kulturowo jest nie do przyjęcia, żeby to ona pierwsza jawnie okazała zainteresowanie, więc chcąc nie chcąc musi zastosować bardziej subtelne środki. (Od razu mówię, że sama słabo się w tej materii rozeznaje, gdyż nie ćwiczyłam się za młodu, wychowana w błędnym przekonaniu, że to mężczyźni pełni są inicjatywy.) Oczywiście mam na myśli przypadek, kiedy chodzi o rzeczywistą relację, a nie zaliczanie kolejnych obiektów w stylu Anusi Borzobohatej kręcącej fartuszkiem i strzygącej oczami obwieszczając raz po raz, że kolejny nieszczęśnik "pogrążon". Sienkiewicz sam miał ochotę ukatrupić tę niepoprawną kokietkę, co też zrobił - jak sobie wyobrażam - z pewną satysfakcją.
Z drugiej strony pewna moja znajoma z Ukrainy zaprawiona w kokieterii od młodego wieku twierdzi, że bez niej żadna relacja damsko-męska po prostu nie powstanie. Być może tak jest, z perspektywy mojego doświadczenia brzmi bardzo prawdopodobnie. Nie będę więc drążyć tematu zjawiska kokieterii, tylko jej niewłaściwego użycia.
Wszystkie kobiety biegłe w tej materii, które miałam nieszczęście znać, używały swoich manipulacyjnych sztuczek nie tylko aby pozyskać mężczyznę, na którym im zależało, ale wobec wszystkiego co się rusza aby stać się środkiem mikrokosmosu w którym jakiś złośliwy demon je postawił. Jak wygląda rodzina w której matka jest kimś takim szkoda się wypowiadać. Drogi potencjalny czytelniku użyj wyobraźni. Rozmawiałam niedawno ze swoją klientką 60-letnią kobietą sukcesu - piękną, wykształconą spełniona zawodowo, kochaną zoną, matka 2 udanych, już usamodzielnionych dzieci. Kiedy opowiadała o swojej matce i układach w domu cały jej staranny makijaż popłynął, a ja siedziałam ze szczęką na bruku bo słyszałam swoja historię tylko - odwrotnie niż w moim przypadku - zakończoną happy endem.
Manipulująca k...wa, kiedy udaje przyjaciółkę, bardzo szybko zaczyna traktować swoją ofiarę jak starającego się o nią pośledniejszego absztyfikanta. Ciągle czegoś się domaga jako rzeczy jej należnej (pieniędzy, czasu, pomocy) w najmniejszym stopniu nie czując się zobowiązana do zrewanżowania się tym samym. Przypuszczam, że wyobraża sobie, ze znajomość z nią jest zaszczytem, za który jej ofiara nie wypłaci się do końca życia.
Jest to coś niewymownie ohydnego, o czym nawet nie mam ochoty pisać, ale istnieje coś jeszcze gorszego a mianowicie męska odmiana tego paskudztwa. Taki osobnik kokietuje kobiety dokładnie tak jak Anusia Borzobohata mężczyzn, pogrąża kolejne naiwne, które wyobrażają sobie, że właśnie są na drodze do zbudowania trwałej relacji i tzw. "urządzenia sobie życia".  Męska manipulująca k...wa nie dąży do skonsumowania swoich podbojów, gdyż satysfakcję większą od seksualnej czerpie z udanego emocjonalnego oszustwa. Być może także dlatego, że w gruncie rzeczy nie jest mężczyzną i  nie tylko brak jej uczuć, ale nawet popędów zwykle mu przypisywanych.
Mimo głębokiego obrzydzenia, którym napełniają mnie MK obu płci dopuszczam wyjaśnienie, że cierpią na rodzaj nerwicy, przymus sprawiania, by wszyscy się w nich zakochiwali jako formę kontroli nad innymi ludźmi, a pośrednio nad swoim życiem.
Mam  nawet pomysł na wyleczenie ich - zesłanie na bezludną wyspę, gdzie będą jak pasożyt bez żywiciela. Zdechną albo się przestawią.
P.S.
Gwoli ostrzeżenia, jeśli słyszymy lub widzimy, że ktoś jest kochany i podziwiany przez wszystkich w swoim otoczeniu miejmy się na baczności, a najlepiej wiejmy stamtąd z wrzaskiem zanim wyciągnie po nas swoje lepkie macki.

niedziela, 15 czerwca 2014

Jeszcze o miłości nieodwzajemnionej

Jest taki wiersz ks. Twardowskiego:

Nie sądź miłości nie oskarżaj żadnej
Nie wybrzydzaj zbyt wielka więc się nie nadaje
Tak czysta, że ją tylko ocala rozstanie
Miej litość dla niewzajemnej biednej,
Co wydała się tobie jak but niepotrzebny
Uszanuj półidiotkę dokładnie od rzeczy
Taką która umarła i jeszcze się leczy
Sto lat temu pisała moja babka w listach

Wiersz ładny, pogodnie pogodzony jak - przypuszczam - sam jego autor, który szczęścia w miłości nie miał. Dziewczyny, w których się zakochiwał traktowały go jako ucho zawsze gotowe do wysłuchiwania zwierzeń na temat innych chłopaków.
Jest coś kojącego w "uszanowaniu" wszystkich swoich uczuć nawet jeśli patrząc z perspektywy czasu wydają się głupie, a nawet destrukcyjne. Oczywiście przeszłości nie da się zmienić, ale warto zapamiętać jakie skutki uboczne mają źle ulokowane uczucia, albo raczej zupełny brak dystansu wobec nich, traktowanie  zbyt poważnie, dramatyzowanie itp.
Mnie dwukrotnie taka sytuacja kosztowała utratę pracy - po raz pierwszy sama zrezygnowałam nie chcąc przebywać 8 godzin dziennie z człowiekiem, którego uczucia do mnie w stosunku do moich wobec niego pozostawały w bardzo rażącej dysproporcji. Myśląc o tym jestem wściekła na siebie, że z powodu jednego bałwana zrezygnowałam z bezpieczeństwa finansowego i socjalnego, którego dzisiaj tak bardzo mi brak. Kiedy spotkałam go po 15 latach nie mogłam uwierzyć, że ktoś taki mógł mieć jakikolwiek wpływ na moje decyzje.
Po raz drugi nadałam nadmierne znaczenie relacji z kimś, kto zajął się mną by tak rzec profesjonalnie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że ze wszystkiego, co mu powiedziałam w zaufaniu  on zrozumiał tylko tyle, że jestem kimś gorszym i tak należy mnie traktować - pomijać w sytuacjach towarzyskich, wykluczać z życia grupy itp.- odchorowałam to w sensie jak najbardziej  dosłownym, a wszelkie dobro, które pojawiło się w moim życiu przy jego wsparciu znikło, przestało istnieć. Straciłam pracę (3 miejsca), nie stać mnie było na wynajmowanie dłużej mieszkania (musiałam wrócić do toksycznego gniazda), wobec braku miejsca skończyła się moja twórczość plastyczna...
Tak więc drogi potencjalny czytelniku dobrze się zastanów zanim pofolgujesz wyobraźni...
Koszty są nieproporcjonalnie wysokie.

sobota, 14 czerwca 2014

Jeszcze o zakochiwaniu się

Nie pamiętam skąd pochodzi ten cytat z Dantego czy Petrarki z Boskiej Komedii czy Sonetów do Laury ani w czyim jest przekładzie, ale brzmi mniej więcej tak "Miłość, co serc zacnych się chwyta dodała wdzięku jej ziemskiej postaci...".
Chodzi za mną od liceum. Z czasem jego znaczenie zaczęło się przebijać do mojej świadomości. Owe zacne serca są kluczem - tylko one są zdolne do miłości w takim sensie, w jakim się zwykle ją rozumie tzn. do zachwytu, poświecenia, ofiary, wierności itp.
Pytanie tylko jaką część populacji stanowią. Myślę, że śmiało mogę zaryzykować twierdzenie, że mniejszość. Jaką nie wiem, czy 1%, 5% czy może nawet 10%.. Niestety owym wzniosłym uczuciem obdarzają obiekty delikatnie mówiąc znacznie mniej zacne, ze szczególnym uwzględnieniem manipulujących k....w płci obojga. Mam na myśli osoby niezdolne do żadnych wyższych uczuć, ale za to biegłe w kokieterii, uwodzeniu i manipulacji. Nie chcę mi się tym zakałom rodu ludzkiego poświęcać ani pól słowa więcej.
Skutek jest taki że mamy albo perły przed wieprze albo wieprze kontra wieprze, jeśli im to z jakichś powodów pasuje.
Tu pozwolę sobie jeszcze raz powrócić do filmu Fantaghiro i mojego ulubionego bohatera Tarabasa, który cierpiąc z powodu nieodwzajemnionej miłości do nałogowej kokietki zastanawia się kto wymyślił tę "cruel game of impossible rules" i czy jest regułą, że kochamy tych, którzy nas nie chcą.
W końcu postanawia, że w jego świecie będzie inaczej  - ci, którzy kochają dostaną miłość, której pragną, bo szkoda by tak piękne uczucie było jedynie powodem łez i cierpienia.
Postanawia zwrócić się ku pewnej namolnej księżniczce, która latając za nim od początku części 4 przeszła długą drogę od zepsutego bachora, który musi dostać to, czego pragnie, do osoby mającej głównie na względzie dobro ukochanego. Tarabas zamierza uczynić ją szczęśliwą siłą woli w nadziei, że z czasem sam doświadczy szczęścia w tym związku. Nie byłabym taka pewna, że to tak działa, ale biorąc pod uwagę niezwykłą szlachetność naszego bohatera, a też wyjątkowo dobrze wyćwiczoną wolę kto wie...
Istnieje także wyjaśnienie fenomenu zakochiwania się w tych, którzy nas nie chcą, jako efektu niedostatku miłości w dzieciństwie, kiedy to nieszczęsne DDD pragnęły miłości rodziców,  ich uwagi i akceptacji nadaremnie, więc nieświadomie powtarzają tę męczącą sytuację w dorosłym życiu jako znaną.
Jeśli tak rzeczywiście jest, to Tarabas podjął słuszną decyzję...

piątek, 13 czerwca 2014

Jeszcze o Tarabasie

Nie wiem czy w życiu miłość (wzajemna, udana, zrealizowana) istnieje (nie podważam istnienia zjawiska zakochiwania się i cierpienia z miłości), natomiast z całą pewnością istnieją mniej lub bardziej udane opowieści o miłości - czy to w formie literackiej czy filmowej.
 Tarabas, o którym pisałam ostatnio, jest idealnym bohaterem porywająco pięknej opowieści, lecz niestety jego wątek został przez scenarzystę zmarnowany w sposób haniebny, z czym nie mogę się pogodzić.
Zaczyna się obiecująco - młody, piękny i bardzo zły czarnoksiężnik dowiaduje się o przepowiedni, według której jego królestwo zostanie zniszczone przez niewinne królewskie dziecię poniżej lat dziesięciu. Tarabas jest zaintrygowany jak niewinność może mu zagrozić - nie może go przecież zabić, bo jest nieśmiertelny, ani umniejszyć jego mocy, bo jest nieskończona więc jak?!!!
Postanawia porwać wszystkie królewskie dzieci w przedziale od 0 do 10 lat i zbadać rzecz na materiale ludzkim. Efektem ubocznym tej akcji zupełnie niezamierzonym ani zauważonym przez Tarabasa jest zaklęcie księcia Romualda w  kamień. Ukochana księcia, tytułowa księżniczka Fantaghiro, dowiedziawszy się kto za tym stoi, postanawia winowajcę odszukać i ukraść mu pocałunek, który przywróci życie Romualdowi.
Sam pomysł jest dość figlarny.
Fantaghiro ratuje przed uprowadzeniem wyjątkowo rozkapryszoną księżniczkę, a w momencie szczególnej frustracji wyzywa Tarabasa, aby się z nią zmierzył w imię miłości.
Tarabas jest na tyle zaciekawiony, że mimo oporu swej matki wyrusza do świata żywych aby zobaczyć ową szaloną, która go wyzwała.
Dalszy ciąg łatwo przewidzieć. Fantaghiro, zdeterminowana kokietka uzyskuje co chciała, a nieszczęsny Tarabas cierpi męki nieodwzajemnionej miłości, nawraca się przy tym radykalnie i postanawia zerwać z magią i żyć jak śmiertelni.
Widz jednak nie jest usatysfakcjonowany takim zakończeniem.
Po pierwsze gdzie decydująca rola królewskiego dziecięcia - kapryśna jasnowłosa księżniczka Esmeralda jest tylko dodatkiem do Fantaghiro i samodzielnie nic by nie wskórała gdyby Tarabas się nie zakochał w tej drugiej.
Po drugie w opowieści szlachetność i wielkoduszność powinny być nagrodzone, nawet jeśli w życiu nie są, a tu Tarabas odrzucił wszystko czym żył do tej pory i zyskał jedynie ból nieodwzajemnionej miłości.
Po trzecie postać rozpieszczonej Esmeraldy ma potencjał, który nie został wykorzystany.
 Za pewien czas, jakieś 7-8 lat, powinna znowu spotkać Tarabasa i wyleczyć go z beznadziejnej miłości do zupełnie nieodpowiedniej osoby...
Jestem całkowicie niepocieszona, że ten obiecujący wątek został tak beznadziejnie zmarnowany.
Pewnie dzięki temu przywodzi na myśl życie Dorosłych Dzieci z Rodzin Dysfunkcyjnych (DDD), dla których też nie ma nagrody za cnotę, ani rekompensaty za cierpienia.

czwartek, 12 czerwca 2014

Przypadek Tarabasa

Zupełnie przypadkiem trafiłam na YouTube na włoski serial dla młodych widzów p.t. Fantaghiro (zamieszczam link do pierwszego kawałka pierwszego odcinka 3 części http://www.youtube.com/watch?v=F57nH5qSmYM). Film chwilami dość przewrotny z odrobiną perwersji dla nieco starszych widzów, ale ogląda się to w miarę.
W trzeciej części pojawia się postać złego czarnoksiężnika, który okazuje się dusza-człowiekiem, najbardziej szlachetnym z bohaterów, lecz zły i przewrotny scenarzysta nie nagrodził go szczęściem osobistym (to znaczy próbował w 4 części, ale niezbyt przekonywująco to wyszło).
Tarabas (bo tak nazywa się nasz bohater) mimo, ze jest najpotężniejszym i najokrutniejszym z czarnoksiężników obdarzonym nieśmiertelnością, wieczna młodością i niezniszczalną mocą, a także niepospolitą urodą, mieszka z matką w podziemnym królestwie za całe towarzystwo mając oprócz swej nadopiekuńczej rodzicielki marchewki, ziemniaki i grzyby w charakterze strażników i sług.
Szczęściem pewna przepowiednia uruchamia ciąg zdarzeń, w wyniku których udaje mu się zmienić swoje życie. Niestety w trakcie tej zabawy zakochuje się bez wzajemności w tytułowej bohaterce, która ma przymus kokietowania wszystkiego co się rusza. Wiedząc, że nie jest kochany zwraca jej słowo i odchodzi, a raczej odjeżdża smutny.
Poruszyła mnie ta historia out of proportion, pewnie dlatego, że niechcący pokazała pewną prawidłowość - dorosłe dzieci z rodzin dysfunkcyjnych (DDD) nawet jeśli uda im się odejść z toksycznego gniazda nie spotykają w życiu miłości, życzliwości itp tylko coś wręcz przeciwnego.
W 4 części mamy okazje poznać ojca psychopatę, któremu jednak zależy na synu i który próbuje przeciągnąć go na swoją stronę. Zostaje jednak zabity, a Tarabas - wobec całkowitej obojętności obiektu swoich uczuć - układa sobie życie z pewną namolną azjatycką księżniczką zafascynowaną ciemną strona jego natury.
Słuchałam niedawno fragmentów audiobooka p.t. Rozwinąć Skrzydła czy coś w tym rodzaju o terapii Dorosłych Dzieci Alkoholików (DDA), którzy podobno stanowią 40% społeczeństwa. DDA to szczególny przypadek DDD i jestem ciekawa jaki procent stanowiłaby ta grupa w całości, podejrzewam, że ponad połowę.
Ubawiło mnie jak ksiądz-autor przekonuje czytelnika, ze ponieważ rzeczone DDA są w większości ludźmi wierzącymi powinny mieć okazję zostać zaakceptowane w jakiejś wspólnocie wiary np. duszpasterstwie akademickim i w takim środowisku uzdrawiane. Teoretycznie zgadzam się w zupełności, ale każdy, kto zetknął się z DA i miał okazję posłuchać wypowiedzi duszpasterzy akademickich na temat, kogo by chcieli w takich grupach widzieć wie, ze rzecz jest całkowicie beznadziejna. Jak to wyraził pewien dominikanin na łamach wDrodze duszpasterstwo młodzieży takiej lub owakiej nie jest dla pokręconych nastolatek tylko dla tych, którzy uzdrowienia nie potrzebują. Problem w tym, ze taka młodzież Boga też nie potrzebuje, ani go nie szuka więc dzielni duszpasterze obmyślają kolejne atrakcje mające na celu przyciągniecie jej do Kościoła jednocześnie wykopując tych, którzy sami przyszli z potrzeby serca.