poniedziałek, 30 czerwca 2014

Quo vadis? x 3

W ramach mojej acedii obejrzałam sobie 3 ekranizacje Quo vadis pod rząd.
Pierwszą - z 1951 z Robertem Taylorem i Deborah Kerr - oglądałam za czasów PRLu 3 razy: w kościele w Międzyzdrojach, w sali katechetycznej przy kościele św. Klemensa Dworzaka we Wrocławiu i w podziemiach konwiktu na KULu w Lublinie. Do dziś pamiętam te emocje... Miałam nawet pewną obawę, że po latach film wyda mi się po prostu śmieszny, ale nie. Ma oczywiście wszystkie wady hollywoodzkich produkcji tego czasu - fatalne dekoracje, koszmarną muzykę, a kostiumy, makijaż i fryzury pominę miłosiernym milczeniem. Oczywiście scenarzysta poszalał z dialogami i nieco skomplikował intrygę wprowadzając romans Winicjusza z Poppeą, ale zasadniczo film opowiada historię znaną z powieści Sienkiewicza. Pierwsza część dość frywolna, gdzie oglądamy zbytek, zepsucie, namiętność itp. przechodzi w drugą zdecydowanie bardziej poważną, gdzie widzimy życie codzienne pierwszych chrześcijan a la Hollywood i stopniowe nawrócenie głównego bohatera, wszystko zakończone dramatycznym finałem i cudownym ocaleniem głównej bohaterki. Jest sporo całkiem dobrego aktorstwa jak np. Peter Ustinov w roli Nerona, a nawet para głównych bohaterów jest dość przekonywująca, nawet jeśli Robert Taylor gra Winicjusza dokładnie tak samo jak wszystkich swoich poprzednich amantów, nie wspominając o eternal middle-age, którym jest obdarzony....

Quo vadis Kawalerowicza z 2001 oglądałam wielokrotnie i zostało w mojej pamięci jako ekranizacja modelowa z rewelacyjnymi wnętrzami, plenerami, kostiumami i generalnie dbałością o szczegół historyczny, najwierniejsza jeśli chodzi o przebieg akcji i dialogi. Wszystko to prawda, ale uderzyła mnie tym razem zupełnie beznadziejna gra Pawła Deląga zwłaszcza na początku, nad Magdaleną Mielcarz, ani nad Kubackim w roli Ursusa nie będę się wyzwierzęcać mając w pamięci, że nie są aktorami i inne względy zadecydowały o ich obsadzeniu. Trzeba przyznać, że wizualnie prezentują się świetnie. Rzadko ogląda się na ekranie autentyczną urodę taką jak młoda Mielcarz (tylko zdecydowanie nie powinna się odzywać). Jednak nasi młodzi i prawdziwie piękni bohaterowie nie są tak przekonywujący jak starszy od nich o 20 lat Robert Taylor i Deborah Kerr ze sztucznymi rzęsami, uczernionym brwiami i dopiętymi włosami. Natomiast wszystkie pozostałe gwiazdy ekranu - może z wyjątkiem Majchrzaka w roli Tygellina - grają samych siebie Bajor gra Bajora, Linda Lindę, Trela Trelę a Pieczka Pieczkę. Jego św. Piotr mógłby być spokojnie Jańciem Wodnikiem i odwrotnie. W ogóle przedstawianie świętych na filmie jest przedsięwzięciem skazanym na niepowodzenie, gdyż doświadczenie świętości czy obcowania ze świętością jest raczej rzadkie i twórcy filmowi zdani są na swoje własne wyobrażenia na ogół dość zabawne - a to mówienie trzęsącym się głosem, a to wznoszenie oczu w niebo i temu podobne figle.
Poza tym uderzyła mnie sztuczność dialogów, zwłaszcza partii Petroniusza, które są dość wierne wersji sienkiewiczowskiej. Wszystkie te porównania manier, upodobań i umiejętności Winicjusza do kowala, cieśli, tkacza, kamieniarza brzmią dość idiotycznie, zwłaszcza w filmie gdzie prości ludzie, w tym rzemieślnicy, są bohaterami pozytywnymi.
Generalnie byłam lekko rozczarowana, choć nadal widzę wszystkie walory tego filmu.

Trzecia wersja - włoski miniserial z międzynarodową obsadą z 1985 - zniesmaczyła mnie gruntownie. Nasz osławiony minister Sienkiewicz powinien domagać się usunięcia z czołówki nazwiska swego pradziada i zmiany tytułu. Zawsze się zastanawiam dlaczego ktoś usiłuje swój własny pomysł przemycić jako ekranizację czyjejś powieści tylko dlatego, że zapożyczył imiona niektórych bohaterów.  Jest  to autorska wizja konfrontacji chrześcijaństwa z Rzymem pogańskim, gdzie obie strony są równie mroczne i odrażające.  Główni bohaterowie o imionach zapożyczonych z Sienkiewicza to pechowa, niezrównoważona, chuda dziewczynina, która przez większość czasu od pierwszego odcinka siedzi w więzieniu patrząc w jeden punkt i miniaturowy ubogi żołnierz, który z niezrozumiałych względów się jej czepił.
Jeśli chodzi o intrygę to czego tam nie ma! - 4 spiskowców zbyt niezdecydowanych, aby działać, prefekt - homoseksualista prowadzący śledztwo i przesłuchujący Ligię w więzieniu, a potem zamordowany, Petroniusz prowadzący śledztwo w sprawie zamordowanego prefekta, Max von Sydow jako św. Piotr, Klaus Maria Brandauer jako Neron, Tygellinus jako człowiek szlachetny broniący Rzymu przed upadkiem, Poppea jako kobieta skrzywdzona i temu podobne pomysły.
Jedna z najukochańszych lektur mojej młodości szpetnie spostponowana, oblepiona czymś paskudnym!

Nawiasem mówiąc to jest chyba ten moment kiedy w kinematografii nastąpił wyraźny zwrot - zaczęły się filmy najpierw subtelnie, a potem nachalnie antychrześcijańskie. To wyraźnie widać na przykładzie ekranizacji innej lektury mojej młodości Ivanhoe Waltera Scotta. W wersji z lat 50-tych (z Robertem Taylorem w roli tytułowej oczywiście) Brian de Bois-Gilbert nie jest templariuszem - czarny charakter nie mógł przecież nosić płaszcza z krzyżem! Wersji z lat 80-tych z Samem Neilem nie mogę nic zarzucić - jest po prostu dobrze zrobioną ekranizacją klasyki, gdzie akcenty rozłożone są tak jak w literackim pierwowzorze. Natomiast serial BBC z lat 90-tych jest jawnie antychrześcijański - templariusze to banda wyjątkowo odrażających degeneratów itp. itd.

Wracając do Quo vadis, to zawsze grozą napawało mnie prześladowanie pierwszych chrześcijan, jego okrucieństwo i brutalność. Nigdy nie spodziewałam się, że będę żyć w czasach, gdzie zamordowano i nadal morduje się n-krotnie więcej chrześcijan niż w Rzymie czasów Nerona, który to fakt nie może przebić się do opinii publicznej karmionej fikcyjnymi problemami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz